– Chłopcy, poczekajcie na mnie. Jak wyjdę z więzienia, to zostaniemy mistrzami kraju – zapewniał swoich piłkarzy w czasie jednego z widzeń Anton Malatinský, czyli twórca największych sukcesów Spartaka Trnawa. Legendarny trener słowa dotrzymał, a kilka lat później zbudowany przez niego zespół nie tylko świętował mistrzowski tytuł, ale także dotarł do półfinału Pucharu Europy. Żeby wyeliminować czechosłowacką rewelację potrzebny był błysk geniuszu wielkiego Johana Cruyffa i jego Ajaxu Amsterdam.
Na przełomie lat 60 i 70-tych Trnawa liczyła zaledwie 40 tys. mieszkańców, ale niska populacja nie przeszkodziła Spartakowi zagrać na nosie większym klubom z Pragi i Bratysławy oraz znaleźć się w czwórce najlepszych drużyn w Europie. Trudno się dziwić, że właśnie wtedy Malatinský zaczął pracować na tytuł najznakomitszego obywatela Trnawy w XX wieku. Miasta, które nigdy nie cierpiało na kompleks niższości.
„Nie muszę nigdzie jechać, ani znikąd wracać„
Nie da się ukryć, że wizerunek Spartaka w Polsce nie jest najlepszy. Zespół z Trnawy co prawda kilka lat temu pozbawił Legię Warszawa złudzeń o awansie do Ligi Mistrzów, ale tamten dwumecz rozpatrywano przede wszystkim w kontekście koszmarnej wpadki stołecznej drużyny ze znacznie niżej notowanym rywalem.
Myślę zresztą, że specjalnie nie przerysuję rzeczywistości, jeśli stwierdzę, że Spartak w naszym kraju odbierany jest poniekąd jako klub-mem. Symbol piłkarskiej spedycji, która polega na corocznym przerzucaniu do naszej ekstraklasy dziesiątek zawodników zza naszej południowej granicy. Z reguły leciwych i z wątpliwymi umiejętnościami. Zresztą dzięki chłopakom z portalu Weszło określenie stary Słowak przebojem wdarło się do futbolowego kanonu i jest synonimem piłkarskiego szrotu.
W sumie trudno się dziwić, ponieważ większość tych Grendeli, Vlasków, Godalów, Pacindów i innych Mikoviciów albo grała, albo gra, albo już szykuje sobie spadochron do wylądowania w Trnawie po nieudanej przygodzie w polskiej ekstraklasie. Wiem, że choć trwa pandemia i coraz częściej brakuje nam pomysłów na sensowne spędzanie czasu w czterech ścianach, to i tak raczej nie ma wśród Was desperata, który pokusi się o przeanalizowanie setek życiorysów słowackich zawodników, którzy przewinęli się przez naszą ligę. Dlatego po prostu musicie mi uwierzyć na słowo, że znakomita większość z nich naprawdę ma Spartaka w swoim CV.

Mój kolejny reportaż ma na celu nieco zmienić postrzeganie tego klubu w naszym kraju. W sierpniu byłem na domowym meczu Spartaka (tak, to jeszcze te piękne czasy, kiedy na stadiony wpuszczano kibiców), przy okazji przejechałem prawie całą Słowację, a potem jeszcze trochę poczytałem oraz popytałem tu i ówdzie. W konsekwencji dość szybko doszedłem do wniosku, że to niezwykle ciekawy klub, który zasługuje na to, żeby poświęcić mu na moim blogu trochę więcej miejsca.
Od razu uprzedzam (choć z drugiej strony powinniście się już do tego przyzwyczaić), że to kolejny przydługi tekst, który może zabrać Wam kilkanaście cennych minut z życiorysu. A ja – wbrew pozorom – bardzo szanuję Was czas, dlatego najpierw pokrótce napiszę, o czym będziecie mogli przeczytać, co być może ułatwi podjęcie decyzji, czy warto przewinąć przynajmniej jeszcze kilka akapitów:
– poznacie historię najbardziej spektakularnej porażki w dziejach Spartaka, którą klub za wszelką cenę chciał zataić i przy okazji wywołał skandal dyplomatyczny,
– przeczytacie o napastniku, który przez 12 lat grał w jednych butach piłkarskich,
– Waszą uwagę na pewno przykuje historia zawodnika, który w czasie jednego z pucharowych spotkań uciekł z hotelu, poprosił o azyl w Watykanie i został… księdzem,
– dowiecie się, dlaczego Trnawa jest nazywana Małym Rzymem i Małym Berlinem, a na Słowacji nie ma żadnego meczetu,
– weźmiecie kalkulator do ręki, gdy przeczytacie, że w mieście liczącym 40 tys. mieszkańców było zapotrzebowanie na 100 tys. biletów na mecz,
– być może odkryjecie w sobie żyłkę przedstawiciela handlowego po tym, jak dowiecie się, że Feyenoord Rotterdam za jednego z piłkarzy Spartaka chciał zapłacić… jupiterami od Siemensa.
– nie wykluczam też, że po pandemii zaplanujecie wizytę w urzędzie i zechcecie zmienić swoje nazwisko, a za przykład posłuży Wam jeden z byłych trenerów Spartaka, który jako nastolatek stwierdził, że zajebiście będzie nazywać się El Maestro i swoje plany wcielił w życie,
– będzie też krótka lekcja historii i dowiecie się, co wspólnego ze Spartakiem Trnawa mają Stachanowcy oraz Praska Wiosna,
– poznacie gościa, który najpierw siedział w więzieniu, a potem zbudował drużynę siejącą postrach w całej Europie,
– ucieszą się fani Górnika Zabrze, ponieważ okaże się, że kibice Spartaka też czekają na kogoś tak mocno, jak oni na Lukasa Podolskiego.
Finalnie wnioski wyciągnięcie oczywiście sami, ale nie mam też wątpliwości, że jeśli dotrwacie do końca, to zgodzicie się z moją opinią, że Trnawa to małe miasto o wielkich ambicjach, które od zawsze (no prawie zawsze…) stawiało na jakość, a nie ilość.
Dzisiaj Trnawa liczy ok. 65 tys. mieszkańców. To mniej więcej tyle, ile Leszno, Stargard albo Głogów. W skali Polski nie są to oczywiście jakieś pipidówy, ale – z całym szacunkiem – nie należą też do najważniejszych metropolii pomiędzy Odrą a Bugiem.
Na Słowacji realia są rzecz jasna nieco inne. Kraj jest znacznie mniejszy i zamieszkuje go niespełna 5,5 milionów ludzi, a nasi południowi sąsiedzi mogą pochwalić się tylko dwoma miastami, w których populacja przekracza 100 tys. mieszkańców (stołeczna Bratysława i Koszyce). Mimo to – Trnawa i tak nie należy do ścisłej czołówki. Jest dopiero na siódmym miejscu, a za czasów Czechosłowacji próżno jej było szukać w pierwszej dwudziestce.
Takie niuanse nigdy nie przeszkadzały jej jednak w pisaniu bardzo ciekawej historii i ugruntowaniu znaczącej pozycji w regionie. Pierwszy duży sukces datowany jest już na 1238 rok, kiedy król węgierski nadał Trnawie przywileje wolnego miasta królewskiego (jako pierwszemu miastu na terenie dzisiejszej Słowacji). Dzięki temu dynamicznie rozwijał się handel, ale z czasem okazało się, że kupiectwo nie było docelowym powołaniem mieszkańców.
W połowie XVI wieku Turcy coraz odważniej panoszyli po środkowej Europie i zajęli południowe tereny węgierskiego królestwa (większość terenów dzisiejszej Słowacji przez stulecia była integralną częścią Węgier). Zagrożenie było na tyle poważne, że najważniejsze instytucje państwowe trzeba było przenieść na północ. Stolicą administracyjną i miejscem koronacji królów została Bratysława (wówczas funkcjonująca pod nazwą Prešporok), a arcybiskupstwo wraz z całą kapitułą wyprowadziło się właśnie do Trnawy.
Hierarchowie kościelni nie chcieli, żeby ich wizytówką była jakaś prowincjonalna mieścina, więc znacząco wpłynęli na dalszy rozwój miejscowości. Powstał ceniony w Europie uniwersytet (przeniesiony w 1777 roku do Budapesztu) oraz wiele instytucji kulturalnych. Później miasto zostało jednym z głównych ośrodków kształtowania się słowackiej świadomości narodowej. Ksiądz Anton Bernolák (m. in. absolwent miejscowego uniwersytetu) jako pierwszy skodyfikował i ujednolicił język słowacki. Analizę gramatyki oraz ortografii opierał przede wszystkim na dialekcie trnawskim.
Trnawa przez 300 lat była religijną stolicą Węgier i zarazem ważnym ośrodkiem kulturalnym, gdzie mieszały się wpływy węgierskie, słowackie czy niemieckie. Nic dziwnego, że obficie zapisane karty historii do dzisiaj oddziałują na miasto i jego mieszkańców.

Po pierwsze nazywana jest Małym Rzymem. Wszystko za sprawą imponującej liczby kościołów, które przypominają o dawnym znaczeniu Trnawy. Tylko na terenie starówki jest ich przeszło dziesięć (w tym bazylika i katedra), a w okolicy znajdziemy też cerkiew i synagogę. Brakuje w zasadzie tylko jakiegoś strzelistego minaretu, ale islam – pomimo tureckich najazdów – nigdy, nawet symbolicznie, nie zakorzenił się w tym regionie.
Mało tego – Słowacja jest jedynym krajem Unii Europejskiej, w którym nie funkcjonuje żaden meczet. W 2016 roku zaostrzono zresztą przepisy i islam nie ma szans, żeby posiadać status oficjalnej religii na w tym kraju. Liczbę muzułmanów szacuje się na około pięć tysięcy, tymczasem nowa, bardziej restrykcyjna ustawa pozwala na oficjalną rejestrację dopiero od 50 tys. wyznawców. Wprowadzenie zmian w ustawie zbiegło się w czasie z wielkim kryzysem migracyjnym w Europie, więc ówczesna partia rządząca przepchnęła swoją propozycję bez większych problemów. Mogła nawet liczyć na część głosów opozycji, ponieważ Słowacja i bez imigrantów boryka się z ogromnymi problemami z pogranicza polityki socjalnej.
Chodzi o mniejszość romską. Liczba Romów na Słowacji jest trudna do oszacowania (np. przez bardzo wysoki i niekontrolowany przyrost naturalny), ale niektóre badania mówią nawet o ponad 500 tys. osób należących do tej grupy etnicznej. Gdyby tak faktycznie było, to Romowie mogliby stanowić nawet 10 proc. populacji tego małego państwa. Populacji w większości żyjącej w gettach, nędzy i bez perspektyw. W tym tekście nie podejmę się jednak oceny tej sytuacji. Dodam tylko, że – szczególnie na wschodzie kraju, gdzie poziom życia jest znacznie niższy niż w okolicach Bratysławy – resentymenty i wzajemna niechęć pomiędzy Słowakami i Romami jest zbyt duża, żeby w najbliższym czasie cokolwiek się zmieniło. Żeby uświadomić sobie skalę problemu, wystarczy wybrać się na samochodową wycieczkę w tamte rejony. Na pewno po drodze natraficie na wioski-getta i złapiecie się za głowy, że w cywilizowanej Unii Europejskiej można jeszcze żyć w takich warunkach.

Wracając jednak do Trnawy – ta jest nazywania nie tylko Małym Rzymem, ale coraz częściej także… Małym Berlinem. Wszystko za sprawą nowoczesnego ośrodka kultury oraz dążeń miasta do bycia słowackim centrum przemysłu kreatywnego, niezależnej kultury czy street artu. Studencka atmosfera sprawiła, że do Trnawy przylgnęła łatka wyluzowanego miejsca z hipsterskimi kawiarenkami, gdzie aż prosi się o wrzucenie fotki sojowego Latte na Instagrama. Trnawa, analogicznie do Berlina, próbuje więc o 180 stopni zmienić swój ukształtowany na początku minionego stulecia wizerunek. Z miasta ciężkiego przemysłu na miasto kultury, niezależnych artystów i nowych trendów.
Na te wszystkie porównania trzeba brać oczywiście poprawkę i mieć z tyłu głowy, że mówimy (a w zasadzie ja napisałem) o niewielkim – w skali Europy – miasteczku, ale z pewnością mieszkańców Trnawy wypadałoby zdiagnozować jako ludzi pozbawionych kompleksu mniejszości. Nie trzeba zresztą odwoływać się do Rzymu i Berlina, ponieważ wystarczy szybki rzut oka na mapę, żeby spostrzec, że nawet geografia jest ich sprzymierzeńcem.
Bo jeśli teraz, na chwilę, kazałbym Wam powrócić do szkolnych ław (wybaczcie, czas na trochę… matematyki) i poprosił o narysowanie czegoś w rodzaju deltoidu (serio, był taki czworokąt) na mapie pogranicza Słowacji, Czech i Austrii, gdzie wierzchołkami miałyby być najważniejsze miasta, to niechybnie przejechalibyście ołówkiem po Wiedniu, Brnie, Bratysławie i… właśnie Trnawie, która niezależnie od przyjętej perspektywy, zawsze chce siedzieć przy stole z największymi.
Mecz na wodzie źle kojarzy się nie tylko Polakom
Klub piłkarski – szczególnie w europejskich szerokościach geograficznych – bardzo często pełni funkcję jednej z najważniejszych wizytówek miasta. To taki produkt eksportowy, który jest świetnym nośnikiem reklamy, ważnym fundamentem budowy lokalnego patriotyzmu, a dla kibiców w innych zakątkach kontynentu powodem, żeby sprawdzić, gdzie leży miasto naszych następnych rywali, a przy okazji zachwycić się zdjęciami starówki albo opiniami na temat lokalnego jedzenia i zaraz zaplanować jakiś citybreak. Osobiście nie jestem w stanie nawet zliczyć, ile pięknych miejsc zobaczyłem, dzięki piłkarskim podróżom. A gdyby nie przyciągnął mnie tam futbol, to być może nigdy bym o nich nawet nie usłyszał.
Oczywistym więc jest, że skoro mieszkańcy Trnawy od zawsze nosili głowy bardzo wysoko, to musieli się też dorobić klasowej drużyny piłkarskiej. Takiej, która będzie świetne promowała miasto nie tylko w kraju, ale w ogóle w całej Europie.
Historia tej dyscypliny sportu w Trnawie sięga oczywiście jeszcze czasów austro-węgierskich. W CK Monarchii popularność piłki nożnej rosła bardzo szybko. Wystarczy zresztą rzut oka na daty założenia wielu klubów z Pragi, Budapesztu czy Wiednia, które pierwsze mecze rozgrywały już w XIX wieku (w Trnawie w tym czasie istniał np. Nagyszombati Atlétikai Club).
I wojna światowa doprowadziła jednak do rozpadu wielonarodowego mocarstwa na szereg mniejszych państw. Trnawa znalazła się na terenie niepodległej Czechosłowacji i nowe otwarcie czekało ją także w kwestii futbolu.
Na początku lat 20-tych nowe drużyny w mieście powstawały jak grzyby po deszczu, ale zdecydowanie najmocniejszą pozycję błyskawicznie ugruntowały sobie: ŠK Trnava (rokrocznie wcielała kolejne mniejsze kluby) i Rapid. Dwa największe zespoły miały nawet swoje oddzielne stadiony (ŠK grało w pobliżu dzisiejszego obiektu Spartaka, a Rapid swój dom miał nieopodal dworca kolejowego), a kibice w mieście mogli emocjonować się derbowymi pojedynkami. Warto pamiętać, że kluby ze Słowacji dołączyły do ligi czechosłowackiej dopiero od 1935 roku i do tego momentu brały udział w rozgrywkach mniejszego kalibru (np. ligach wojewódzkich i powiatowych).
W miejskich derbach lepiej radził sobie Rapid, który wygrał aż 16 z 27 siedmiu rozegranych spotkań (trzy razy padał remis, a ośmiokrotnie prestiżowe starcie padało łupem zawodników ŠK). Mecze cieszyły się bardzo dużym zainteresowaniem miejscowych kibiców, a lata 20-te to także początek innej derbowej rywalizacji, czyli pojedynków z protoplastą dzisiejszego Slovana Bratysława – drużyną ČsŠK. Te prestiżowe konfrontacje już wtedy miały swoją gorącą atmosferę, a trnawska publiczność nie witała sąsiadów z południa chlebem i solą.
Najsilniejszy w mieście Rapid był pierwszą ekipą z Trnawy, którą wysłano do Europy. Na przełomie 1929 i 1930 drużyna zaliczyła tournée po Francji, Portugalii i Hiszpanii, które zakończyło się… skandalem dyplomatycznym. Na koniec turnusu Rapid został upokorzony przez słynny Athletic Bilbao. Baskowie wygrali aż 14:0, więc klub z Trnawy za wszelką cenę chciał zataić tę kompromitację. Mecz odbywał się w anormalnych warunkach pogodowych (a zespół dwie poprzednie noce spędził w podróży), dlatego trnawianie po końcowym gwizdku wysłali do kraju krótki telegram o treści: Pada, nie gramy.
I choć czechosłowackie media najpierw napisały o odwołaniu spotkania, a Czechosłowacka Agencja Prasowa – z niewiadomych przyczyn – puściła w eter informację o honorowej porażce 4:7 (podobne wyniki Rapid osiągał w poprzednich meczach na zachodzie Europy, tylko raz zremisował), to prawda i tak wyszła na jaw. O faktycznej skali blamażu dowiedziało się Ministerstwo Spraw Zagranicznych, które napiętnowało postawę klubu i nałożyło na Rapid dwuletni zakaz wyjazdów na zagraniczne mecze. Ale w następnych latach drużynie – dzięki dobrej postawie na boisku – przynajmniej częściowo udało się zmazać baskijską plamę.
Potem Europa zaczęła przeć w kierunku kolejnego wielkiego konfliktu. W marcu 1939 roku nastąpił rozbiór Czechosłowacji, a Niemcy utworzyli marionetkową Pierwszą Republikę Słowacką, której przewodził ks. Józef Tiso.

Radykalne zmiany dotknęły również futbol. Powstała Liga Słowacka, która funkcjonowała do 1944 roku (największą gwiazdą zespołu z Trnawy był wówczas napastnik František Bolček, który przez 12 lat grał w jednych butach piłkarskich), a latem 1939 roku miało miejsce jedno z najważniejszych wydarzeń w historii trnawskiej piłki nożnej. Po kilkumiesięcznych debatach i spekulacjach doszło do fuzji Rapidu z ŠK, co miało pozwolić na zbudowanie jednej, bardzo silnej drużyny w mieście. O zachowaniu nazwy Rapid nie było jednak mowy, ponieważ klub za bardzo kojarzył się z postępowymi tradycjami robotniczymi, które w nowej rzeczywistości nie były mile widziane. Dlatego zdecydowano się sięgnąć do historii drugiego z klubów i przyjęto nazwę TŠS Trnava.
Musicie przyznać, że instalowanie futbolu w tym mieście było dość intensywnym i mocno zagmatwanym procesem, ale od 1939 roku w Trnawie liczyła się już tylko jedna drużyna. Dzisiejszy Spartak słusznie odwołuje się do historii obu zespołów, które połączyły się w przededniu wojny, a za umowną datę powstania klubu aktualnie uznaje się 1923 rok. W Trnawie mówi się, że to właśnie wtedy położono kamień węgielny pod poważne granie w piłkę nożną.
Z piłkarskiej szatni do konfesjonału
Po wojnie Słowacy znowu stworzyli razem z Czechami jeden organizm państwowy, a ligowe rozgrywki po raz kolejny czekała reorganizacja. TŠS po kwalifikacjach dostał się co prawda do ekstraklasy (wówczas podzielonej na dwie grupy) już w sezonie 1945/1946, ale został w niej brutalnie zweryfikowany. Trnawianie przegrali m. in. 0:9 ze Slavią Praga oraz 2:12 z SK Kladno (najwyższa porażka w historii klubu zaczęła się od prowadzenia 2:0) i musieli przełknąć gorycz spadku z najwyższej klasy rozgrywkowej.
W kolejnych latach klub nie mógł złapać stabilizacji i balansował pomiędzy najwyższą ligą a jej zapleczem. Po stronie sukcesów mógł w zasadzie zapisać tylko wygranie pierwszej, powojennej edycji Pucharu Czechosłowacji w 1951 roku. Wówczas te rozgrywki były jednak traktowane przez poważne kluby po macoszemu i potem na kilka lat je nawet zawieszono, ponieważ… nie było zbyt wielu chętnych do rywalizacji. Trzeba jednak zaznaczyć, że było to pierwsze trofeum w historii klubu, który wówczas występował pod osobliwą nazwą… Kovosmalt Trnava. Kovosmalt był zakładem pracy produkującym m. in. piece i pralki (chociażby słynne Franie). Fabryka była na tyle duża, że w 1952 roku odwiedzili ją nawet radzieccy Stachanowcy. Oczywiście z cennymi wskazówkami, jak pracować jeszcze wydajniej.
Wizyta radzieckich Stachanowów w Trnawie odbiła się szerokim echem wśród robotników, a zwłaszcza wśród młodzieży. W rozmowie z gośćmi sowieckimi nasze związki zawodowe dowiedziały się, jak wygląda praca Komsomołu w radzieckich fabrykach. Rozmowa ta była zachętą do aktywizacji ich działań i poszukiwania możliwości skutecznej pomocy tam, gdzie realizacja planu była zagrożona – można było przeczytać w relacji ze spotkania w 1952 roku na łamach państwowych organów prasowych. Radzieccy towarzysze oczywiście pomogli i utworzyli Pas Młodych Budowniczych, który od razu poprawił wydajność na jednym ze szwankujących odcinków.
Równie szybkiej poprawy wydajności nie odnotowano niestety na boisku, ponieważ początek lat 50-tych był dla trnawskiego klubu dość niespokojny. Wystarczy chociażby wspomnieć o niezrozumiałej reformie rozgrywek, która zmusiła zespół do opuszczenia najwyższej ligi, żeby zrobić miejsce m. in. drużynom, które były pod kuratelą armii. Ale przymusowa banicja – w perspektywie czasu – okazała się korzystna.

Klub nieco odciął się od patronatu przemysłu metalowego i przyjął dzisiejszą nazwę Spartak. Potem zbudował przyzwoitą drużynę, wrócił do ekstraklasy i w końcu na dłużej ugruntował swoją pozycję w najwyższej klasie rozgrywkowej. Efektem stabilizacji było czwarte miejsce w sezonie 1959/1960, które oznaczało debiut w europejskich pucharach.
Wówczas trenerem Spartaka był już Anton Malatinský, czyli urodzony w Trnawie były piłkarz tego klubu i dziesięciokrotny reprezentant Czechosłowacji. U progu lat 60-tych zespół osiągał najlepsze wyniki od początku istnienia, ale raczej niewielu przypuszczało, że Malatinský dopiero zaczyna pisać wielką historię Spartaka oraz swoją, jako szkoleniowca. Historię, która po dziś dzień jest obiektem westchnień i wzruszeń dla całego miasta i wszystkich przyszłych pokoleń.
Bo trzeba przyznać, że cała zabawa zaczęła się w nieszczególny sposób. Spartak w 1. rundzie nieistniejącego już Pucharu Mitropa (znanego też jako Puchar Europy Środkowej) trafił na wielką AS Romę. Pierwsze spotkanie rozegrał w Bratysławie – wspierany przez ok. 50 tys. widzów (w tym nawet przez kibiców Slovana!) i sensacyjnie wygrał 2:0. W rewanżu uległ tylko 0:1 i siłą rzeczy został zwycięzcą dwumeczu. Ale zagraniczna wyprawa – podobnie zresztą jak ta przedwojenna – znowu zakończyła się skandalem, a sukces na boisku zszedł na dalszy plan.
Tym razem głównym bohaterem był obrońca Juraj Kadlec. Piłkarz Spartaka, który od dłuższego czasu próbował uciec z komunistycznej Czechosłowacji. Pierwsze podejście w Egipcie zakończyło się fiaskiem, ale drugiej szansy w Rzymie nie mógł już odpuścić. Szczególnie, że był gorliwym katolikiem i planował zostać księdzem. W dniu meczu zawinął się wcześnie rano z hotelu pod pretekstem wizyty w kościele (zostawił wszystkie rzeczy i był znany ze swojej pobożności, więc nie wzbudził żadnych podejrzeń) i koledzy z zespołu już więcej go nie zobaczyli. Kadlec dostał azyl we Włoszech. Ukończył teologię, w konsekwencji został księdzem, a potem – jako misjonarz – wyjechał do Kanady, żeby służyć wśród czechosłowackich emigrantów.
Dzisiaj jest honorowym obywatelem Trnawy (zmarł w 2014 roku w Kanadzie), ale wówczas jego ucieczka miała bardzo bolesne konsekwencje dla klubu, który szybko pożałował występu w europejskich pucharach. Komuniści dostali szału i za wszelką cenę postanowili jakoś ukarać Spartaka. Dziwnym trafem organy bezpieczeństwa i partia zleciły coś w rodzaju audytu finansowego w klubie, który oczywiście wykazał nieprawidłowości.
W efekcie dynamiczny rozwój Spartaka został przerwany, a Malatinský i kilku innych klubowych działaczy wylądowali w więzieniu za rzekome przestępstwa gospodarcze. O zarzuty było stosunkowo łatwo, ponieważ trener Spartaka nie był zwolennikiem socjalistycznego egalitaryzmu i postulował o system wynagrodzeń zależny od osiągnięć na boisku.
Malatinský na ponad dwa lata zamienił ławkę trenerską w Trnawie na więzienie w Rtyně v Podkrkonoší, gdzie odbywał karę pracując w miejscowej kopalni. Wydarzenia z Rzymu musiały naprawdę konkretnie rozsierdzić władze, ponieważ trener Spartaka wylądował bardzo daleko od domu. Miejscowość dzisiaj należy do Czech, a za najbliższe duże miasto można w zasadzie uznać… Wałbrzych.
Na zsyłce ciągle mógł liczyć na wsparcie najbliższych. Raz w miesiącu zasuwała do niego żona, która jednak nie była zmotoryzowana i prosiła o pomoc jednego z zawodników, który dysponował samochodem. W wycieczkach na drugi koniec kraju brali udział też inni piłkarze. Na przykład kolejna wielka legenda Spartaka – Jozef Adamec (wówczas znakomity napastnik).
– Tylko żona mogła z nim spędzić więcej czasu w więzieniu. Z nami w zasadzie tylko się przywitał i rzucił zaledwie jedno zdanie, które jednak bardzo dobrze zapamiętałem. Powiedział: chłopcy, trzymajcie się, kiedy wrócę, to zostaniemy mistrzami.
Wspominał po latach Jozef adamec.
Wiem, że brzmi to wszystko jak idealny scenariusz amerykańskiego filmu, ale Malatinský naprawdę dotrzymał słowa. W 1963 roku wrócił do będącego na drugim poziomie rozgrywkowym Spartaka i błyskawicznie wprowadził go do ekstraklasy. Właśnie zaczynała się najwspanialsza dekada w historii klubu, a drużyna z Trnawy miała nie zaznać goryczy spadku aż do 1990 roku, kiedy losy wspólnego państwa Czechów i Słowaków wydawały się już przesądzone.
Z więzienia na europejskie salony
Pierwszy sukces przyszedł w sezonie 1966/1967, kiedy Spartak zakończył rozgrywki na trzecim miejscu (po rundzie jesiennej był liderem). Już wtedy Trnawę ogarnęło futbolowe szaleństwo, a na mecze przychodziło po 20 tys. widzów (samo miasto liczyło wówczas mniej więcej 40 tys. mieszkańców). Nikt się jednak nie spodziewał, że to dopiero przedsmak wielkich dokonań piłkarzy biegających w czerwono-czarnych koszulkach, a domowa porażka z Interem Bratysława będzie ostatnią na własnym terenie przez… najbliższych siedem lat. W tym samym sezonie udało się też odczarować niewiele znaczący Puchar Mitropa. Kilka lat wcześniej udział w tych rozgrywkach zakończył się skandalem i więzieniem dla Malatinský’ego, a tym razem Spartak – już bez żadnych kontrowersji – po prostu go wygrał. W drodze do finału opędzlował m. in. Fiorentinę i Lazio, a w decydującej rozgrywce okazał się lepszy od Ujpestu Budapeszt.

Kolejny sezon (1967/1968) to już prawdziwie wielki Spartak, który sięgnął – zgodnie z obietnicą daną przez trenera kilka lat wcześniej – po pierwsze w historii mistrzostwo Czechosłowacji. To były rozgrywki naszpikowane meczami, które już na zawsze zostały w pamięci miejscowych kibiców. Spartak – lżony przez 40 tys. widzów na stadionie w Pradze – potrafił w siedem minut odwrócić losy meczu ze Spartą i doprowadzić do wyrównania ze stanu 0:3. Skandaliczne zachowanie kibiców spowodowało, że stołeczny klub na jeden domowy mecz musiał karnie wynieść się z Pragi.
W przedostatniej, decydującej kolejce zespół z Trnawy ograł natomiast na własnym obiekcie silny Trenczyn 2:0 (który do końca liczył się w walce o tytuł), a stadion – pomimo deszczu – już na ponad dwie godziny przed pierwszym gwizdkiem był wypełniony do ostatniego miejsca. Historia napisała się na oczach 20 tys. widzów.
Świeżo upieczonych mistrzów kraju z trybun oklaskiwał m. in. Alexander Dubček, czyli ówczesny pierwszy sekretarz i człowiek cieszący się w społeczeństwie dużą popularnością. W kraju trwała właśnie Praska Wiosna, a Dubček próbował wprowadzić szereg liberalnych reform znanych dzisiaj pod hasłem socjalizmu z ludzką twarzą.
– Obserwuję Cię uważnie. Dzięki swojemu nowoczesnemu podejściu zasłużyłeś na tytuł. Jesteś najlepszy.
Po końcowym gwizdku Dubček złapał trenera w klubowym bufecie.
Pierwszy sekretarz był Słowakiem, a jednym z postulatów, które realizował było zerwanie z czeskocentrycznością. Oczywiście chodziło mu przede wszystkim o przemysł i gospodarkę, ale na pewno odczuwał satysfakcję, że i w piłce udało się przełamać praską hegemonię.
O ile nowatorskie podejście Malatinský’ego dawało obfite plony w Trnawie jeszcze przez wiele lat, o tyle reformatorski benefis Dubčeka właśnie dobiegał końca. Spartak sięgnął po pierwsze mistrzostwo 9 czerwca 1968 roku, a już 20 sierpnia do Czechosłowacji wjechały wojska Układu Warszawskiego, żeby przypomnieć, kto tak naprawdę rozdaje karty za żelazną kurtyną.
Tym razem Malatinský nie odczuł jednak na własnej skórze uroków życia w bloku wschodnim, ponieważ jego wielki sukces ze Spartakiem został zauważony w Europie. A trzeba pamiętać, że wówczas czechosłowacka piłka nożna stała na bardzo wysokim poziomie i była w świecie niezwykle ceniona. W latach 60-tych reprezentacja zdobyła tytuł wicemistrzów globu, wicemistrzów olimpijskich i zajęła trzecie miejsce na mistrzostwach Europy.
Dzięki temu Malatinský dostał angaż w Admirze Wiedeń – wówczas czołowym austriackim klubie, który również z powodzeniem występował w europejskich rozgrywkach. W Trnawie jego następcą został natomiast Ján Hucko. Młody trener z Bratysławy miał po prostu kontynuować dzieło swojego poprzednika, który zostawił mu w spadku drużynę w zasadzie kompletną i trzeba przyznać, że z zadania wywiązał się znakomicie.
Spartak w sezonie 1968/1969 obronił tytuł najlepszej drużyny w Czechosłowacji, ale to był tylko pikuś przy tym, czego dokonał na arenie międzynarodowej. Zespół z Trnawy dotarł aż do półfinału ówczesnego Pucharu Europy (czyli dzisiejszej Ligi Mistrzów), a po drodze wyeliminował m. in. Steauę Bukareszt i AEK Ateny (zawodnicy dostali premie po 7 tys. koron za wygranie ćwierćfinału z Grekami).
Decydującą batalię o finał stoczył z Ajaxem Amsterdam i był to bez wątpienia najsłynniejszy dwumecz w historii słowackiego klubu. Holendrzy – dyrygowani na boisku przez legendarnego Johana Cruyffa (jednego z najlepszych piłkarzy w dziejach) – w pierwszym spotkaniu na własnym terenie gładko wygrali 3:0 i wydawało się, że losy awansu do wielkiego finału są już przesądzone.
Rewanż miał jednak zupełnie inny przebieg i koniecznie trzeba mu poświęcić kilka zdań. Mieszkańcy Trnawy – pomimo fatalnego wyniku z Amsterdamu – nie stracili wiary w swój zespół. Zresztą tak naprawdę powinienem wykreślić to zdanie, ponieważ w ogóle nie oddaje skali zainteresowania tym pojedynkiem. Wówczas Trnawę, jak już wcześniej wspominałem, zamieszkiwało mniej więcej 40 tys. osób, a miejscowy obiekt mógł ugościć połowę z nich. Przed meczem udało się go nieco zmodernizować i postawić prowizoryczne trybuny na wałach, które zwiększyły pojemność do ok. 28 tys. miejsc (z czego trzy tysiące wejściówek dostali goście). To jednak ciągle była kropla w morzu potrzeb, ponieważ klub otrzymał aż 100 tys. zapytań o bilety!
To było jedno z najważniejszych wydarzeń w historii klubu i miasta, a telewizja transmitowała to spotkanie do 11 krajów (warto pamiętać, że jesteśmy w 1969 roku). Spartak Trnava totalnie zdominował wielkiego rywala i wygrał 2:0. Po końcowym gwizdku goście wpadli w szał radości, ponieważ cudem uniknęli porażki 0:3, która oznaczałaby rozegranie trzeciego meczu na neutralnym terenie (miał to być Wiedeń). Kibice i eksperci do dzisiaj nie mają wątpliwości, że był to najlepszy mecz w historii Spartaka Trnava. Białe Anioły nigdy wcześniej i nigdy później nie wspięły się już na tak wysoki poziom. To był po prostu kosmiczny występ piłkarzy w czerwono-czarnych koszulkach. Wielki finał z AC Milan był na wyciągnięcie ręki.
Jedną z największych gwiazd drużyny był Karol Dobiáš. Holenderski Feyenoord Rotterdam proponował wówczas za piłkarza astronomiczną sumę 200 tys. dolarów i sztuczne oświetlenie Siemensa dla trnawskiego stadionu, ale na przeszkodzie stanęły przepisy. Czechosłowację mogli wtedy opuszczać – podobnie zresztą jak PRL – tylko zawodnicy, którzy ukończyli 30 lat. A Dobiáš miał zaledwie 22. Kilka lat później jego talent eksplodował – piłkarz znalazł się w najlepszej „11” sezonu w 1972 roku. Obok Franza Beckenbauera i Bobby’ego Moore’a.
Kolejne lata to ciąg dalszy najwspanialszej ery w dziejach Spartaka. Klub z Trnawy w ciągu czterech sezonów dorzucił do gabloty jeszcze trzy mistrzostwa, wicemistrzostwo i Puchar Czechosłowacji. Czerwono-czarni z powodzeniem kontynuowali też występy na arenie międzynarodowej – dwukrotnie dochodząc do ćwierćfinału Pucharu Europy. Mogło być jeszcze lepiej, ale np. z tureckim Galatasaray Stambuł odpadli po… rzucie monetą (dogrywka nie wyłoniła zwycięzcy), a gdy już wprowadzono rzuty karne, to w 1974 roku Spartak przegrał je 3:4 w ćwierćfinale z Ujpestem Budapeszt.

Warto pamiętać, że za tymi wszystkimi sukcesami znowu stał Anton Malatinský, który już w 1971 roku wrócił do Trnawy. To on stworzył zespół, który przez niemal dekadę rozdawał karty na czechosłowackich boiskach i sprawił, że klub z kameralnego miasteczka grał na nosie możnym rywalom z Pragi i Bratysławy oraz był czołową drużyną w Europie. Grając przy tym niezwykle ofensywny i widowiskowy futbol.
Spartak był wówczas najpopularniejszym klubem w Czechosłowacji, a Malatinský łechtał ego mieszkańców, którzy od zawsze nosili głowy bardzo wysoko. Trudno się dziwić, że po śmierci w 1992 roku został patronem stadionu (od 1998), a mieszkańcy zgodnie wybrali go najznamienitszym obywatelem Trnawy w XX wieku.
– To były czasy, kiedy nasz stadion naprawdę pękał w szwach. Na mecze przychodziło po 30 tys. widzów.
wspomina fan Spartaka, który poświęcił mi trochę czasu, żeby opowiedzieć o Białych Aniołach.
Był trenerem o niezwykle szerokich horyzontach, a jego zainteresowania wykraczały daleko poza futbol. Znał trzy języki (angielski, niemiecki i węgierski), pasjonował się psychologią oraz literaturą obcą. To dzięki tej ostatniej pasji mógł chłonąć nowinki z zachodu i próbować zaszczepić je na lokalnym gruncie. Słowo lokalnym jest tutaj kluczowe, ponieważ jego zespół z reguły opierał się na młodych zawodnikach z regionu, których osobiście wyłapywał w najbliższej okolicy.
Malatinský poprowadził Spartaka w aż 538 spotkaniach, więc raczej nikogo nie zaskoczy informacja, że swoich zawodników traktował niczym najbliższą rodzinę. Pomagał im wyposażać mieszkania i pokoje dziecinne, a skrupulatnie sporządzony portret psychologiczny pomagał znaleźć dla danego zawodnika optymalne miejsce na boisku. Trzeba jednak dodać, że w szatni rządził twardą ręką, o czym świadczy przydomek Słowacki Salazar nawiązujący do słynnego portugalskiego dyktatora oraz fakt, że tylko raz pozwolił swoim zawodnikom napić się alkoholu. Po jednym ze zwycięstw w europejskich pucharach zafundował im po ginie z tonikiem.
Łatwego życia nie mieli też dziennikarze. Trener nie życzył sobie obecności żurnalistów podczas jednego z obozów przygotowawczych i bez zająknięcia spuścił na drzewo młodego pismaka, który jakimś cudem znalazł się w ośrodku treningowym. Zmiękło mu jednak serce, gdy dowiedział się, że początkujący dziennikarz od trzech dni jest w drodze i jeśli wróci do redakcji z pustymi rękoma, to najprawdopodobniej wyleci z roboty.
– W takim razie chodź do hotelu – zaśmiał się. – Tylko nie chwalcie za bardzo tych młodych ludzi w gazetach, ponieważ jeszcze niczego nie osiągnęli.
tak Tamtą historię po latach wspominał dziennikarz Trnawskiego Głosu – Jaroslav Lieskovský.
Wino z colą i bardzo długa droga do mistrzostwa
W drugiej połowie lat 70-tych piękny sen Spartaka zaczął dobiegać końca. Drużyna stała się ligowym średniakiem i nie zerwała tej łatki aż do momentu ostatnich tchnień Czechosłowacji. Większość najlepszych zawodników dojrzała i zmieniła barwy, a kibicom pozostały w zasadzie tylko wspomnienia, ponieważ Spartak sporadycznie notował wyniki godne uwagi (w 1986 roku sięgnął po Puchar Czechosłowacji).
W sezonie 1989/1990 – gdy dni wspólnego państwa Czechów i Słowaków były już policzone – Spartak podsumował dekadę rozczarowań pierwszym od 26 lat spadkiem z najwyższej klasy rozgrywkowej. Zespół z Trnawy co prawda zaledwie rok później wrócił do elity, ale ostatnie dwa sezony czechosłowackiej ekstraklasy były po prostu koszmarne. Wiosną 1992 roku targany problemami finansowymi klub wyszarpał utrzymanie dopiero w ostatniej kolejce, a sezon później w kompromitującym stylu podpisał listę w ligowej tabeli. Na szczęście dla Spartaka to był koniec wspólnego kopania piłki przez naszych południowych sąsiadów. Czechosłowackie rozgrywki właśnie przechodziły do historii.
Dzięki temu zespół z Trnawy bez konsekwencji został przeniesiony do świeżo utworzonej słowackiej ekstraklasy.
– Spartak powinien zawsze należeć do grona dwóch najlepszych drużyn w kraju. Raz na jakiś czas może być trzeci. Każdemu zdarza się przecież gorszy sezon, kiedy zawodzi.
mówił jeden z „kumatych” kibiców czerwono-czarnych na łamach strony ultras-magazine.com w 2017 roku.
To krótkie zdanie idealne oddaje oczekiwania fanów wobec ich ukochanej drużyny. Odkąd Słowacja stała się niepodległa – nie było wątpliwości, że Spartak ma być jednym z tych klubów, które będą rozdawać karty w nowych rozgrywkach. Za Białymi Aniołami stała historia, ogromna – na tle konkurencji – rzesza kibiców rozsianych po całym kraju i wielkie zainteresowanie piłką w mieście. Wydawało się, że Spartak jest zbyt dużą firmą, żeby w tak mocno okrojonej lidze – pozbawionej chociażby praskich gigantów – tylko podpierać ściany.
Ale początki nowej rzeczywistości były bardzo trudne. W sezonie 1993/1994 zespół z Trnawy w zasadzie do ostatniej kolejki walczył o utrzymanie. W obronie ligowego bytu wydatnie pomógł m. in. pochodzący z Cypru Anglik Nigel McNeil. Potężnie zbudowany napastnik był pierwszym obcokrajowcem (w dodatku czarnoskórym) w historii ligi. Zagrał w 11 meczach, strzelił dwie bramki i już na zawsze zakochał się w Trnawie.
Bo choć w barwach Spartaka zaliczył tylko jedną rundę, to kibice pamiętają o nim do dzisiaj, a sam zawodnik czasami gości nawet na łamach lokalnych mediów, które nadal interesują się jego losami. McNeil w wywiadach opowiadał, że marzy o zobaczeniu nowego stadionu Spartaka na żywo i okazało się, że to wcale nie było czcze gadanie mające na celu przypodobanie się fanom. Kilka lat temu faktycznie przyjechał do Trnawy i z uśmiechem na twarzy biegał po murawie zmodernizowanego obiektu.
– Nigdy nie zapomnę, jak koledzy z drużyny pewnej nocy próbowali mnie za wszelką cenę upić. Nalali mi wina do coca-coli, a ja nie widziałem, czemu tak bardzo nalegają, żebym ciągle podnosił szklankę. Tamtego wieczoru nauczyłem się też kilku nieprzyzwoitych słowackich słów.
śmiał się w rozmowie z portalem Cas.sk.
W drugiej połowie lat 90-tych dla Spartaka w końcu nadeszły lepsze czasy. Zespół z Trnawy w ciągu pięciu sezonów zdobył dwa wicemistrzostwa kraju oraz dwukrotnie finiszował na trzecim miejscu. Do tego dorzucił do gabloty Puchar oraz Superpuchar Słowacji i – w konsekwencji – wrócił na europejskie boiska. Nie były to oczywiście występy spektakularne, ponieważ w Pucharze UEFA ani razu nie przebrnął drugiej rundy.
Na papierze wyniki faktycznie wyglądały obiecująco, natomiast sytuacja w klubie nie zawsze była tak kolorowa, jak mogło się wydawać. Spartak w jednym z sezonów mistrzostwo wypuścił w ostatniej kolejce (na temat pamiętnego meczu z Rymawską Sobotą powstał nawet spektakl teatralny), a poza tym miewał spore problemy finansowe i wizerunkowe.
W 21. kolejce sezonu 1995/1996 do Trnawy przyjechał zespół FC Chemlon Humenné. Zawody sędziuje Vladimír Mušák, który pokazuje gospodarzom dwie czerwone kartki. Osłabiony Spartak traci punkty i tylko remisuje z niżej notowanym rywalem 0:0. 10 tys. kibiców jest wściekłych i można się nawet pokusić o bardzo niesmaczny żart, że mogli być swego rodzaju inspiracją dla niesławnego „Miśka”, ponieważ w drugiej połowie na murawie wylądowało wiele niebezpiecznych przedmiotów. Żaden nie sięgnął jednak celu, dlatego po końcowym gwizdku jeden z fanów przedostał się na murawę, żeby osobiście załatwić sprawę i uderzył arbitra.
Dogrywka trwała też w drodze do szatni i pod stadionem. Dwójka piłkarzy Spartaka próbowała wymierzyć rywalom sprawiedliwość (ekhm…) w bardziej kontaktowej dyscyplinie sportu niż piłka nożna. Ucierpiał też autokar gości, który po wizycie w Trnawie był uboższy m. in. o jedno z lusterek.

Posypały się drakońskie kary, do dzisiaj bez precedensu w słowackiej piłce nożnej. Klub nie dość, że przegrał mecz walkowerem, to w bonusie otrzymał jeszcze trzy ujemne punkty, jedno spotkanie bez udziału publiczności i aż 100 tys. koron grzywny. Najbardziej krewcy zawodnicy zostali zdyskwalifikowani, a kibic, który zaatakował sędziego dostał dożywotni zakaz stadionowy. Ówczesny 26-latek tłumaczył w sądzie, że walnął na tamtym meczu cztery piwka, a nadmiar alkoholu spotęgował u niego gniew na niezrozumiałe decyzje arbitra.
– Mimo wszystko dobrze wspominam złote lata 90-te. To był kamień milowy w kibicowskim rozwoju klubu, chociażby w kwestii „ultras”, a poza tym zespół grał chyba najpiękniejszą piłkę od ery Antona Malatinsky’égo. Nasz stadion znów nabrał pełnej mocy, a 20 tys. widzów na trybunach nie było czymś nadzwyczajnym. Przeciwnicy bali się tutaj przyjeżdżać, a gdy w składzie pojawiały się takie nazwiska jak Ujlaky, Simon czy Karhan, to od razu było wiadomo, jakim wynikiem zakończy się mecz – wspomina mój rozmówca z Trnawy. – Zespół grał ładny, ofensywny futbol, a pomagali mu kibice z trybuny południowej. Pojawiały się pierwsze oprawy, uformowała się pierwsza grupa mocniejszych wrażeń „Red Black Warriors”. W jednym z sezonów mistrzostwo straciliśmy w kuriozalnych okolicznościach. Niektórzy nadal zresztą uważają, że zawodnicy „sprzedali” tytuł. Nie wpłynęło to jednak na rozwój kibiców w Trnawie.
***
Swego czasu na portalu Weszło pojawił się zgrabnie napisany, szyderczy tekst, który przypominał – na przykładzie Ruchu Chorzów – że historia i pełna gablota nie oznaczają w dzisiejszych czasach abonamentu na miejsce w najwyższej klasie rozgrywkowej. A szeroko pojęta estyma oraz trofea nie wystarczą, żeby zatankować klubowy autokar, wypłacić piłkarzom pensje i zorganizować zimowe zgrupowanie. Futbol nie działa na zasadach lombardu.
Dlatego u progu nowego stulecia Spartak zaczął sypać się już na poważnie, a pustki w kasie spowodowały masowy exodus piłkarzy, którzy jeszcze niedawno walczyli o najwyższe miejsca w słowackiej ekstraklasie. W konsekwencji zespół z Trnawy zleciał z ligi w sezonie 2000/2001 (pierwszy i ostatni raz). Na szczęście roczna banicja pomogła posprzątać organizacyjny bałagan, znaleźć sponsora i wrócić do elity na solidnych podstawach.
Wydawało się, że po wyjściu z czyśćca Białe Anioły w końcu na dobre zaczną rozdawać karty na krajowym podwórku, ale na upragnione mistrzostwo trzeba było poczekać przeszło piętnaście lat. W międzyczasie miejscowi kibice przeżywali istną huśtawkę nastrojów. Zespół co prawda zadomowił się w ligowej czołówce (trzykrotnie mógł zawiesić sobie na szyi brązowe medale, a raz zdobył nawet wicemistrzostwo), ale nawet te najlepsze wyniki często były odbierane jako osiągnięcia poniżej oczekiwań, ponieważ w trakcie sezonu apetyty były o wiele większe.
Często wystarczyła zaledwie iskra, seria kilku lepszych spotkań albo przynajmniej pokonanie jakiegoś ligowego potentata, żeby miejscowi fani zaczęli snuć sny o potędze i po końcowym gwizdku wbiegali ze szczęścia na murawę. Tak, jakby mistrzostwo było już zapewnione. Uzmysławiając sobie tę ogromną skalę oczekiwań i niecierpliwości, łatwo dojść do wniosku, że kolejne twarde lądowania były bardzo bolesne.
A jeśli wasza wyobraźnia nadal nie jest odpowiednio pobudzona, to z pomocą zawsze przyjdą liczby. W jednym z sezonów, gdy Spartak dość długo liczył się w wyścigu o tytuł (finalnie skończył na trzecim miejscu), to na stadion przychodziło ponad 17 tys. kibiców. W końcówce rozgrywek, kiedy szanse były już pogrzebane, frekwencja spadła do trzech tysięcy. Jako ciekawostkę dodam jeszcze, że fani z Trnawy – u szczytu formy – potrafili zorganizować np. wyjazd na pięć tysięcy osób do Trenczyna.
Finiszowanie na najniższych stopniach podium nie było jednak największym zmartwieniem kibiców Spartaka, ponieważ zespół nie potrafił na dobre złapać stabilizacji w ścisłej czołówce i zdarzały się nawet sezony, kiedy wypadał z pierwszej dziesiątki. To było równoznaczne z walką o utrzymanie, której fani nie mogli zaakceptować. Dlatego w najnowszej historii klubu nie brakowało też bojkotów, protestów, trybun świecących pustkami i braku zorganizowanego dopingu.
Zresztą, kto wie, czy tak radykalne kroki po części nie przyczyniły się do tego, że Spartak – w końcu, po 45 latach – sięgnął po mistrzowski tytuł w sezonie 2017/2018. Przez większą część rozgrywek Kotel (w polskim tłumaczeniu Kocioł), czyli trybuna zajmowana przez miejscowych fanatyków świeciła pustkami. Kibice byli w trakcie przeszło półtorarocznego bojkotu domowych spotkań Spartaka. Mieli dość ciągłych rozczarowań, amatorskiego – w ich mniemaniu – zarządzania i nieustannej żonglerki trenerami oraz piłkarzami.

W rundzie wiosennej okazało się, że nareszcie coś drgnęło i drużyna faktycznie kroczy po upragnione mistrzostwo. Zorganizowane grupy kibicowskie przerwały bojkot, wróciły na trybuny i zespół już do końca sezonu mógł liczyć na wsparcie ponad 10 tys. widzów. Wspólnymi siłami udało się wywalczyć tytuł, a takiego świętowania niepodległa piłkarska Słowacja nie widziała nigdy w swojej historii. Obchody obejmowały m. in. pokaz sztucznych ogni, przejazd otwartym autobusem przez miasto, a nawet uroczystą mszę świętą. Kibice opanowali również jeden z symboli Trnawy, czyli wieżę miejską. Na jej szczycie powiewał transparent z wymownym napisem Majstri, a cała okolica była skąpana w blasku rac. Pamiętajcie, że mówimy o miasteczku, które dzisiaj liczy ok. 65 tys. mieszkańców (!).
– Te obchody tak naprawdę trwały tydzień, a powodem wcześniejszego bojkotu było wieloletnie pasmo rozczarowań i niezadowalające relacje z szefostwem klubu. Ale wiosną zdecydowaliśmy, że wracamy na trybuny z dopingiem i wesprzemy zespół w walce o tytuł. Zrobiliśmy to dla szkoleniowca i piłkarzy, którzy pokazali zupełnie nową koncepcję oraz przede wszystkim dla mieszkańców Trnawy, którzy tak długo czekali na upragnione mistrzostwo. Zresztą bądźmy szczerzy – jaki smak ma taki sukces, kiedy nie ma go nawet z kim świętować?
tak Tłumaczył MI tę zawiłą sprawę kibic Spartaka.
Mistrzostwo było pierwszym dużym sukcesem w karierze bardzo młodego trenera Nestora El Maestro (urodzony w 1983 roku). To Serb, który w młodym wieku – podobnie jak wielu jego rodaków – wyemigrował na zachód uciekając przed wojenną zawieruchą. Jego rodzina trafiła do Anglii, ale pewnie najbardziej interesuje Was ciekawe nazwisko tego szkoleniowca, który tak naprawdę urodził się jako Nestor Jevtić.
– Właściwie to dwukrotnie zmieniłem nazwisko. Po raz pierwszy, gdy miałem 16 lub 17 lat i chciałem pozbyć się końcówki „ić”. Po tylu latach w Anglii czułem się Brytyjczykiem i trochę wstydziłem się powiedzieć, że pochodzę z Serbii. Serbia była opisywana jako agresor w tamtej wojnie [na Bałkanach – red.], a Slobodan Milosević, jego nazwisko kończy się jak moje, był tyranem lat 90-tych – tłumaczył w rozmowie z The Guardian. – Najpierw zmieniłem więc nazwisko na coś w stylu John Smith. Ale niedługo później, kiedy miałem około 18 lat, zacząłem się z tym czuć trochę głupio i fałszywie. Moi rodzice byli przecież obcokrajowcami, mówili z akcentem. Nie wiedziałem, co robić, więc wróciłem do swojego pierwotnego imienia, które zawsze lubiłem, a w chwili nastoletniego szaleństwa zmieniłem nazwisko na El Maestro, bo brzmiało bardzo fajnie. Teraz jestem El Maestro dłużej niż Jevticiem. Jest częścią mnie i nauczyłem się z tym żyć.
Nestor El Maestro nie zdążył jednak skonsumować tego sukcesu, ponieważ niedługo po mistrzostwie odszedł do CSKA Sofia. To był pierwszy poważny sygnał alarmowy, że w Spartaku wcale nie jest tak kolorowo, jak mogłoby się wydawać. Trener w wywiadach dawał do zrozumienia, że atmosfera w klubie i wokół niego nie jest najlepsza i nie wszyscy chcą jechać na jednym wózku i – co najważniejsze – w jednym kierunku. Zaledwie kilka miesięcy później okazało się, że miał racje.
Jego następcą został doskonale znany w Polsce Radoslav Latal i choć ligowy sezon 2018/2019 był ogromnym rozczarowaniem (dopiero 7. miejsce), to Spartak z nawiązką zrehabilitował się na niwie pucharowej. I to zarówno krajowej, jak i międzynarodowej. Białe Anioły w świetnym stylu dotarły do fazy grupowej Ligi Europy i nareszcie nawiązały do sukcesów sprzed kilku dekad. To właśnie w tamtym sezonie Spartak wyeliminował Legię Warszawa, a bitwę o ostatnią rundę eliminacji do Ligi Mistrzów z Crveną zvezdą Belgrad przegrał dopiero po dogrywce (rewanż w Trnawie oglądało ponad 18 tys. widzów).
Faza grupowa Ligi Europy nie była jednak nagrodą pocieszenia, a ogromnym wydarzeniem dla mieszkańców miasta, którzy w końcu doczekali się na rywali na poziomie swoich ambicji. Spartak trafił do bardzo ciekawej grupy z Dinamem Zagrzeb, Fenerbahce i Anderlechtem. Słowacy świetnie odnaleźli się wśród bardziej renomowanych przeciwników i w sześciu meczach uzbierali aż siedem punktów (dwa zwycięstwa oraz remis). Zajęli trzecie miejsce i awans do kolejnej fazy przegrali z Turkami tylko o punkt (ogony w Spartaku grywał wówczas wypożyczony z Wisły Kraków Patryk Małecki, który na Słowacji zupełnie się nie odnalazł).
To były bez wątpienia najważniejsze wydarzenia w najnowszej historii klubu, które – szczególnie po wielu latach upokorzeń – smakowały naprawdę wybornie i uwierzcie, że wciąż pozostają w pamięci kibiców. Mimo, że od tej niezwykle udanej kampanii w Europie minęły już dwa lata, to na stadionie nadal można znaleźć ślady z tamtych czasów. Wielu fanów nosi dedykowane koszulki i szaliki, a w klubowym sklepie ciągle można kupić gadżety z herbami ówczesnych przeciwników Spartaka.

Wtedy wydawało się, że to będzie przełomowy moment dla klubu, który teraz już na stałe wskoczy na wyższy poziom – dominując rodzime rozgrywki i regularnie występując w europejskich pucharach. Ale dzisiaj – z całą pewnością – można stwierdzić, że niestety tak się nie stało. Wszystko dosłownie się rozleciało. I to w naprawdę błyskawicznym tempie.
Trzeba było oszczędzać nawet na prądzie
Niedługo później dotychczasowy właściciel Vladimír Poór powiedział „pas” i postanowił sprzedać Spartaka. Wiadomo, że to normalna kolej rzeczy w futbolu i zmiany w strukturach właścicielskich zdarzają się dość często, ale trzeba zaznaczyć, że biznesmen był związany z klubem od 1994 roku. Towarzyszył mu praktycznie od samego początku istnienia niepodległej Słowacji i oczekiwane sukcesy zaczął osiągać dopiero u schyłku swojej kariery w Spartaku.
W pożegnalnym oświadczeniu dodał, że był już tym wszystkim zmęczony i postanowił przekazać pałeczkę komuś młodszemu. Nie omieszkał też poruszyć tematu swoich bardzo trudnych relacji z kibicami, którzy kilkukrotnie organizowali bojkoty meczów. Co prawda nie wrzucił wszystkich fanów do jednego worka, ale przyznał, że przez część z nich czuł się po prostu skopany. Zapewniał, że przez tyle lat zdążył się uodpornić na wszechobecną krytykę, jednak stracił radość z pracy w klubie i miał dość czytania komentarzy – jak to ujął – faszystów z Facebooka. Wcześniej mówił też, że mieszkańcy wybrali sobie burmistrza, który nienawidzi piłki nożnej.
– Ktoś mi kiedyś powiedział, że robię to wszystko z próżności. Gdyby tak było, to po tym, jak wygwizdano mnie na otwarciu nowego stadionu stwierdziłbym, że się wycofuję. Gwizdano też wtedy, gdy odbierałem mistrzowski medal. Już trener El Maestro stwierdził, że na dłuższą metę trudno jest coś tutaj zbudować, bo w Trnawie każdy walczy z każdym.
Mówił na zakończenie swojej przygody ze spartakiem.
To było prawdziwe trzęsienie ziemi, ponieważ razem z Poórem odeszli też trener Latal oraz dyrektor sportowy Pavel Hoftych (człowiek-instytucja), co zwiastowało ogromne zmiany w funkcjonowaniu Spartaka niemal na każdej płaszczyźnie.
Biznesmen, który dzięki dzikiej prywatyzacji przeszedł drogę z kelnera po szkole hotelarskiej do słowackiego oligarchy oraz milionera (w dodatku umocowanego politycznie na samych szczytach władzy), w końcówce 2018 roku podjął decyzję o zakręceniu kurka z pieniędzmi i zaczął poszukiwać nowego właściciela. Cięcia były naprawdę drastyczne, ponieważ zamknięto nawet klubową telewizję Spartak TV, która była unikatem w tej części Europy. Szczególnie biorąc pod uwagę wielkość klubu i miasta. W czasie jednego z meczów, przed pierwszym gwizdkiem, nie odegrano też klubowego hymnu. Poór tłumaczył to… oszczędnościami związanymi z energią elektryczną.
Ale drużyna – pomimo dużych zmian (zimą odszedł trzon kadry) i problemów finansowych – zdołała efektownie spuentować szalony i historyczny sezon 2018/2019. Wiosną sięgnęła po Puchar Słowacji. To właśnie na finałowym starciu z MSK Żylina w Nitrze kibice zaprezentowali oprawę z hasłem, które jest tytułem oraz myślą przewodnią tego tekstu: Vráťte Trnave zašlú slávu, czyli Przywróćcie Trnawie dawną sławę. Transparent uzupełniła sektorówka z wizerunkiem Antona Malatinský’ego i datami największych sukcesów Spartaka.
– Wierzyłem, że możemy pójść ścieżką Viktorii Pilzno, ale widzę, że Trnawa jest miastem, gdzie w wielu tematach nie można dojść do porozumienia. Nie podoba mi się, że naszą pracę częściej szanują nasi przeciwnicy [chodzi o rywali z fazy grupowej w Lidze Europy – red.] niż ludzie na miejscu.
komentował dyrektor sportowy HOftych, który miał na myśli zarówno trudne relacje z magistratem, jak i kibicami.
Spartak ma piękny stadion, ale do dzisiaj brakuje mu profesjonalnej bazy treningowej, której miasto nie chciało pomóc stworzyć. A fani wówczas cieszyli się z udanych występów w fazie grupowej Ligi Europy, jednak nie zaakceptowali tego, że odbiło się to na niskiej pozycji w tabeli słowackiej ekstraklasy.
***
Obiektywnie trudno ocenić tę całą sytuację. Nie ma wątpliwości, że były to ponad dwie dekady bardzo trudnej miłości.
Być może za tym wielkim sukcesem musiało – w konsekwencji – przyjść jakieś przesilenie. Być może te długie lata oczekiwań spowodowały, że gdy już udało się wrócić na należne miejsce, to kibice w Trnawie popełnili piąty z siedmiu grzechów głównych mówiący o nieumiarkowaniu (tak, wiem, że tam jest o obżarstwie) i chcieli jeść już tylko chochlą. A w Małym Rzymie nie mogło to przecież przejść tak po prostu bez echa. Być może miało się wydarzyć coś, co pozwoli w końcu przerwać to średnio udane małżeństwo. Poórowi na pewno było łatwiej zrezygnować ze świadomością, że coś jednak wygrał.

Trzeba mu też oddać, że na koniec zachował się honorowo, ponieważ pomimo tego, że już w połowie sezonu zadeklarował swoje odejście, to nie pozwolił klubowi upaść i poczekał na znalezienie nowego inwestora.
– Muszę powiedzieć, że powinniśmy również podziękować właścicielowi, a jest nim nadal pan Poór, który choć zimą zdecydował się wycofać, to pomagał nam finansowo do końca sezonu. Gdyby nie on, to nie tylko nie zdobylibyśmy tego pucharu, ale w ogóle nie byłoby nas w lidze – mówił po zdobyciu Pucharu Słowacji w maju 2019 roku ówczesny prezes klubu Marek Ondrejka na łamach portalu Spravy.sk.
Spartak ma swojego Podolskiego
14 czerwca 2019 roku Poór sprzedał klub spółce reprezentowanej przez braci Tomáša i Michala Drobných. Cieszył się, że Spartak został w słowackich rękach, ale nie przewidział, że za nieco ponad pół roku wiadome paskudztwo wywróci świat do góry nogami. Pech chciał, że rodzeństwo, które przejęło stery w Trnawie jest właścicielem sieci kin Cinemax na Słowacji, a ta branża w czasie pandemii dostała (i ciągle dostaje) mocno po kieszeni.
Siłą rzeczy kasa klubu znowu zaczęła świecić pustkami, pojawiły się nawet doniesienia, że Spartak po raz kolejny jest na sprzedaż. Doszło też do ostrych przepychanek dotyczących dość radykalnego obcięcia wynagrodzeń, na które nie wszyscy w drużynie chcieli się zgodzić. Swoje – nomen omen – trzy grosze zdążyli też dorzucić kibice, którzy wparowali na jeden z treningów i, delikatnie rzecz ujmując, kazali oddalić się w bliżej nieokreślonym kierunku tym wszystkim, którzy wypłaty stawiali ponad dobro klubu. Atmosfera po raz kolejny zgęstniała, a ze Spartaka, z bólem serca, odszedł bardzo zasłużony dyrektor generalny Marián Černý.
– Spartak musi znaleźć swoją drogę. Na pewno inną od tej obranej przez przez Slovan Bratysława, MSK Żylina czy Trenczyn. Nie wyobrażam sobie, że w ciągu najbliższych dziesięciu lat oprze swoją siłę na wychowankach, co deklarują niektórzy ludzie w klubie. To nierealne. Nie wiem, kiedy Spartak znowu zagra o mistrzostwo, ale chciałbym, żeby odzyskał twarz. Tutaj, w Trnawie to wręcz obowiązek społeczny.
Mówił na koniec swojej przygody ze spartakiem Marián Černý na łamach sport.aktuality.sk.
Wydawało się, że przed startem obecnego sezonu (2020/2021) sytuacja nieco się unormowała. Pojawiły się nawet doniesienia o możliwym transferze Martina Škrtela, czyli 36-letniej legendy reprezentacji Słowacji i jednego z najlepszych zawodników w niepodległej historii kraju, który przez wiele lat z powodzeniem występował m. in. w Liverpoolu.
Środkowy obrońca powoli myśli o zakończeniu kariery i powrocie do kraju. Škrtel – choć nigdy nie reprezentował barw Spartaka – to nie ukrywa, że jest wielkim kibicem zespołu z Trnawy. Jeśli wróci do rodzimej ligi, to nie wyobraża sobie występów w innym klubie. W kwietniu kupił sto wirtualnych biletów na jedno ze spotkań, żeby wesprzeć podupadły w czasie pandemii budżet Spartaka. Finalnie kibice musieli się jednak objeść smakiem, ponieważ zawodnik zdecydował się na razie pozostać w lidze tureckiej. Pewnie nie muszę już nic dodawać i sami dostrzegacie analogię w stosunku do niekończącej się sagi związanej z transferem Lukasa Podolskiego do Górnika Zabrze. Może obydwaj panowie zdążą zrealizować swoje plany przed 40-stką.
Brak wielkiej gwiazdy w kadrze drużyny nie okazał się jednak jedynym zmartwieniem kibiców w Trnawie, ponieważ trwająca kampania też jest daleka od oczekiwań. Spartak po rundzie jesiennej sezonu 2020/2021 jest dopiero na piątym miejscu w ligowej tabeli. Ma na koncie zaledwie 23 punkty , czyli aż o 21 mniej od przewodzącego stawce, odwiecznego rywala z Bratysławy. Oczywiście w klubie mogą zasłaniać się tym, że mają na koncie jedno spotkanie rozegrane mniej, a drużyna została mocno przetrzebiona przez pandemię wiadomego paskudztwa, ale fakty są takie, że zespół z zachodniej Słowacji znowu popadł w marazm i przeciętność. Jest zwykłym ligowym średniakiem, który wiosną będzie musiał ruszyć w szalony pościg, jeśli myśli przynajmniej o trzeciej pozycji i przepustkach do Europy.
O lepsze podzespoły do bolidu będzie jednak trudno, ponieważ pandemia w pewnym momencie przetrzebiła nie tylko kadrę zespołu, ale ciągle daje się przecież we znaki budżetowi. Od września stadiony znowu zostały zamknięte, a Spartak jest jednym z nielicznych klubów na Słowacji, który mógł mieć nadzieje na przyzwoite wpływy z tytułu dnia meczowego. Jesienią wyniki często schodziły zresztą na dalszy plan, a kibice skupiali się przede wszystkim na protestach przeciwko ograniczeniom narzucanym przez rząd. Fani Spartaka często odwiedzali Bratysławę i – ponad podziałami – demonstrowali swoje niezadowolenie z powodu aktualnej sytuacji w kraju.
Anfield Road po słowacku
Ja – jak zwykle – miałem szczęście wziąć udział w wydarzeniu historycznym. 29 sierpnia 2020 roku pojawiłem się na domowym meczu Spartaka Trnawa z ŠKF iClinic Sereď. To była ostatnia kolejka słowackiej ekstraklasy, kiedy kibice mogli jeszcze zajmować 50 procent miejsc na stadionach. Potem restrykcje były już coraz ostrzejsze, aż w końcu – wraz z nastaniem października – zamknięto wszystkie obiekty na cztery spusty.
Wiem, że nawet owe 50 proc. nie brzmiało za specjalnie (bo nie mówimy o alkoholu), ale trzeba też pamiętać, w jakich realiach funkcjonuje dzisiaj słowacka piłka. Dla większości klubów było to nieszkodliwe, wręcz fikcyjne ograniczenie, ponieważ tamtejsze stadiony rzadko pękają w szwach. Nowoczesny obiekt Spartaka w normalnej sytuacji może pomieścić 19 200 widzów, czyli nawet w przypadku wyłączenia połowy krzesełek ugości przeszło 10 tysięcy kibiców.

A taka frekwencja towarzyszy zawodnikom w Trnawie tylko w przypadku meczów w europejskich pucharach oraz na derbach ze Slovanem Bratysława. Dlatego letnie obostrzenia nie były dla klubu jakimś wielkim ciosem. Spokojnie dało się je ogarnąć, ponieważ liczba widzów na pierwszych domowych spotkaniach w tym sezonie nie przekraczała czterech tysięcy.
***
Do Trnawy przyjechałem godzinę przed pierwszym gwizdkiem. Bardzo szybko przemknąłem przez niezwykle kompaktowe miasto, które z ujęcia satelitarnego wygląda tak, jakby zostało zaprojektowane przez jakiegoś wprawnego gracza-urbanistę w symulatorze SimCity. Istnieje wyraźny podział na dzielnice przemysłowe, mieszkalne oraz starówkę.
A sam stadion też jest jedyny w swoim rodzaju. Zlokalizowany w ścisłym centrum, jako część… galerii handlowej. Dzięki temu został dość przyzwoicie wkomponowany w okolicę, w której przeważa niewielka zabudowa. Jadąc główną arterią nie sposób zresztą dostrzec, że mijamy właśnie obiekt piłkarski, ponieważ największa trybuna jest dosłownie przyrośnięta do galerii. Na dzień dobry powitał mnie więc typowo niepiłkarski obrazek, czyli fasada centrum handlowego naszpikowana neonami i logami odzieżowych sieciówek.
Szybko przekalkulowałem, że ta namiastka modern footballu może mieć i swoje plusy, ponieważ w dzisiejszych czasach galeria nie może funkcjonować bez symbiozy z dużym parkingowcem. Finalnie okazało się jednak, że nie był mi do niczego potrzebny. Bo dosłownie po drugiej stronie ulicy pustkami świecił parking na wielkim blokowisku, gdzie bez większych obaw (i za darmo!) zdecydowałem się pozostawić samochód.
Delikatne wątpliwości wynikały z tego, że u nas zaparkowanie samochodu pod Gierkiem graniczy z cudem, a mieszkanie w wielkiej płycie jest równoznaczne z wyzbyciem się sentymentów wobec trawników, placów zabaw i chodników. Profilaktycznie zrobiłem więc szybki obchód po okolicy i sprawdziłem, czy tutejsze samochody nie mają za szybą jakichś kartek z napisem „właściciel”, żebym później miał jeszcze do czego wracać.
Ale po końcowym gwizdku doszedłem do wniosku, że wcale nie odkryłem nowego lądu, tylko po prostu byłem w miarę szybki. Późnym wieczorem nie dość, że nie było już gdzie wcisnąć szpilki, to jeszcze niektóre samochody były pozastawiane. Nie wiem czy to niespodzianki zafundowane przez zdegustowanych mieszkańców, czy też jakiś lokalny zwyczaj – po prostu zrobiło się naprawdę ciasno.
Okazało się, że ludzi przyciągnął nie tylko mecz, ale także koncert, który równolegle odbywał się w sąsiednim amfiteatrze, nazywanym przez mieszkańców Trnawy Amfikiem (w czasie pandemii ogląda się tam również ważniejsze mecze Spartaka, np. derby ze Slovanem). Żeby dojść na stadion od strony galerii handlowej trzeba praktycznie obejść go dookoła, dlatego wśród kibiców ulica funkcjonuje pod nazwą… Amfik Road. To oczywiste nawiązanie do słynnego stadionu Liverpoolu, czyli Anfield Road. Nieopodal biegnie też ulica Spartakovská, która jeszcze dobitniej uzmysławia nam, jak istotną rolę pełni klub w mieście.
Mecz odbywa się 29 sierpnia, czyli w jeden z najważniejszych dni w kalendarzu każdego Słowaka. To rocznica wybuchu Słowackiego Powstania Narodowego w 1944 roku – ustawowo wolna od pracy. Pod obiektem są więc tłumy mieszkańców Trnawy. Warto pamiętać, że to był jeszcze moment delikatnej koronawirusowej odwilży, kiedy wszystko funkcjonowało w miarę normalnie.

Knajpy pod stadionem (na co dzień są częścią galerii handlowej, podobnie zresztą jak nieźle wyposażony fanshop) są maksymalnie obłożone. Nie ma szans, żeby gdzieś usiąść na szybkie piwo. Dlatego wówczas wydawało mi się, że internetowa mobilizacja kibiców na ostatni mecz we względnie normalnych warunkach zdała egzamin i frekwencja będzie naprawdę konkretna. Potem okazało się jednak, że w okolicy przebywali nie tylko sympatycy futbolu, ale także osoby zmierzające na koncert do amfiteatru albo po prostu spacerujące po okolicy.
Przy okazji jeszcze raz utwierdziłem się w przekonaniu, że stadion wraz z galerią zostały naprawdę sensownie wkomponowane w kameralną okolicę. Nieopodal zaczynają się już bowiem wąskie uliczki starówki, a obiekt częściowo otoczony jest przez dobrze zachowany mur miejski. Wiem, że takie łączenie nowoczesności z tradycją często jest mocno dyskusyjne i kontrowersyjne, ale na mnie zrobiło bardzo pozytywne wrażenie.
Otwarty w 2015 roku stadion był zresztą wielokrotnie chwalony przez ekspertów za swoją konstrukcję oraz mądre i zdyscyplinowane zintegrowanie z miejscowym krajobrazem. To między innymi dlatego jedna z trybun wzdłuż boiska jest znacznie mniejsza i niższa od pozostałych, ponieważ bezpośrednio sąsiaduje z budynkami mieszkalnymi. Nad Spartakiem cały czas czuwa też Anton Malatinský, którego bardzo ładny pomnik (w oryginalnych proporcjach) znajduje się na placu pod obiektem.
Przed meczem atmosfera pod stadionem była bardzo pozytywna. Piękna pogoda, sierpniowe popołudnie – idealny moment, żeby wyskoczyć ze znajomymi najpierw na mecz, a potem na jakieś dobre piwo od sąsiadów z pobliskich Czech. Ta sielankowa atmosfera tak naprawdę była jednak tylko grą pozorów, ponieważ atmosfera wokół drużyny – i w ogóle całej słowackiej piłki – zrobiła się dość gęsta.
Spartak nie dość, że osiągał słabe wyniki, to jeszcze był w przededniu kolejnego lockdownu, który znowu miał uderzyć w klubowy budżet. Wściekali się nie tylko kibice, ponieważ dzień przed meczem ulało się także komuś z oficjalnej strony klubowej. Osoba z biura prasowego odpięła wroty i pozwoliła sobie na tyradę krytykującą władze państwa, które – jej zdaniem – miały totalnie nie radzić sobie z pandemią i działać po omacku. Wtedy perspektywa była nieco inna, a druga fala dopiero na horyzoncie.
„W czerwcu, wraz ze zrozumiałym i logicznym złagodzeniem środków zmierzających do powrotu do normalności, nastąpiło nie do końca zrozumiałe otwarcie granic. Nawet dla laika było jasne, że wirus nie pochodzi ze Słowacji, nie tworzy się na stadionach – zawsze jest sprowadzany z zewnątrz. Czego się więc spodziewaliście, eksperci, kiedy pozwoliliście Słowakom biegać po Europie, a prawie każdy zarażony mógł do nas przyjechać bez kontroli?!” – czytaliśmy w oświadczeniu na oficjalnej stronie klubu.
Autor był zbulwersowany, że duży obiekt Spartaka – pomimo ośmiu bram wejściowych i kilkunastu tysięcy krzesełek – został wrzucony do jednego worka ze znacznie mniejszymi stadionami.
„Nawet w tych trudnych czasach na mecze Spartak Trnava chodzi około 3,5 tys. osób. Niby niewiele, ale bez tego klub straci kwotę, którą mógłby zapłacić np. dobremu napastnikowi przez pół roku. A to tylko dochód z jednego dnia meczowego w postaci pieniędzy z biletów oraz gastronomii. Nie ma więc co wspominać o bardziej atrakcyjnych pojedynkach. […] Ale czego można spodziewać się po kraju, gdzie do szpitala trzeba przynieść własny papier toaletowy?”
kontynuował pracownik klubu, który nie raczył się podpisać pod swoim tekstem.
Przyznam szczerze, że głęboko do serca wziąłem sobie zapewnienia „ojca-redaktora” odnośnie wysokiego poziomu bezpieczeństwa, dlatego dość długo, jak głupi, krążyłem wokół stadionu dzierżąc w ręku mój bilet za 11 euro i szukając właściwego gate’a (zgodnego z tym, co widniało na wejściówce). Po kilkunastu minutach doszedłem do wniosku, że chyba jednak nie warto ufać nieznajomym i coś tutaj nie gra. Miałem rację, bo finalnie okazało się, że na stadion wpuszczano tylko bramkami przy jednej trybunie. Reżim sanitarny jak cholera.
Trzeba było mieć na sobie maseczkę (do momentu zajęcia swojego miejsca), a standardowe przeszukanie – ze względu na konieczność zachowania dystansu społecznego – było tak fikcyjne, że śmiało mogłem przemycić na trybuny w częściach na przykład rakietę ziemia-powietrze. A jeśli myślicie, że kibice nie bawią się takimi rzeczami, to poczytajcie, co w lipcu 2019 roku znaleziono w magazynie fanów Juventusu Turyn.
Co drugi rząd na poszczególnych sektorach był wyłączony z użytku, ale komfort wyboru dogodnego miejsca do oglądania tego widowiska i tak był naprawdę duży. Okazało się bowiem, że spore zagęszczenie ludzi w okolicy wcale nie przełożyło się na dobrą frekwencję na stadionie (o powodach pisałem kilka akapitów wyżej).
Specjalnie mnie to jednak nie zmartwiło, ponieważ po pierwsze widziałem, że miejscowi ultrasi przygotowują oprawę, a po drugie w wyjściowym składzie Spartaka znalazłem wielu dawnych znajomych z polskiej ekstraklasy. Piłkarzy z wypalonymi znamionami szrotu, definicyjnych starych Słowaków. Bez wątpienia mogących służyć za wzorzec miary swojego talentu w Sèvres.

W bramce Dobrivoj Rusov (ex-Piast Gliwice), w środku pola magiczny tercet: Martin Mikovič (ex-Bruk-Bet Termalica), Ján Vlasko (ex-Zagłębie Lubin) oraz Jakub Grič (ex-Sandecja Nowy Sącz), czyli zawodnik, który na polskich boiskach miał jedną wadę – brak zalet. Gdyby oksymoronicznie porównać go do diamentu, to bez wątpienia miałby honorowe obywatelstwo Antwerpii. W ataku miał brylować natomiast Erik Pačinda, czyli jeden z tych zawodników, którzy w poprzednim sezonie spuścili Koronę Kielce do pierwszej ligi. Jeśli ciągle Wam mało, to w drugiej połowie na boisku zameldował się Martin Bukata (ex-Piast Gliwice).
Biorąc pod uwagę, że ta wesoła kompania ma w swoich szeregach jeszcze Ľuboša Kamenára (ex-Śląsk Wrocław), to trudno się dziwić, że w Polsce zdarza nam się traktować Spartaka z przymrużeniem oka. Wskazówki na szrotometrze przekraczają tutaj skalę równie mocno, co licznik Geigera przyłożony do kombinezonów likwidatorów elektrowni jądrowej w Czarnobylu. A pomyślcie sobie teraz o starszych kibicach w Trnawie, którzy pamiętają czasy, kiedy ich zespół był w stanie poskromić dopiero wielki Johan Cruyff.
Wiem, że to wszystko, co powyżej napisałem brzmi dość zabawnie i groteskowo, ale paradoksalnie, po końcowym gwizdku, chodził za mną przede wszystkim słynny cytat z Rewizora Mikołaja Gogola: Z czego się śmiejecie? Z siebie samych się śmiejecie.
Otóż doszedłem do wniosku, że Spartak niewiele różni się od wielu klubów polskiej ekstraklasy. Jest świetnie opakowanym produktem, ma nowoczesny stadion, oddanych i licznych kibiców, piękną historię, wielkie – choć niepoparte żadnymi racjonalnymi argumentami – ambicje oraz gównianą drużynę piłkarską, która powoduje, że codzienność jest frustrująca i wciąż trzeba karmić się wspomnieniami z dawnych czasów.
Sens naszego życia
Mimo, że spotkanie z ŠKF iClinic Sereď oglądało zaledwie 2833 widzów, to naprawdę nie byłem rozczarowany i poczułem specyficzny klimat tego miejsca. Jeszcze przed pierwszym gwizdkiem mocno zaintrygował mnie klubowy hymn, ponieważ z reguły są to utwory, które kojarzą się z mocnym, intensywnym brzmieniem. Mają pobudzić kibiców i zafundować im zastrzyk pozytywnej energii do głośnego dopingu.
W Trnawie wygląda to natomiast nieco inaczej, ponieważ zawodnicy wychodzą na murawę przy akompaniamencie włoskiego utworu instrumentalnego Il Silenzio. Bardzo spokojnego i stonowanego, z reguły odgrywanego tylko na trąbce. W sumie kiedyś słyszałem go nawet na pogrzebie, więc jakoś konweniował mi się z przydomkiem Białe Anioły. Ale nostalgiczny nastrój nie utrzymał się zbyt długo, ponieważ potem do akcji wkroczyli zasiadający za jedną z bramek fanatycy, którzy – niezrażeni niską frekwencją w Kotle – przygotowali bardzo efektowną choreografię.

Była okazała sektorówka z logiem grupy Ultras Spartak, dużo flag na kijach i jeszcze więcej pirotechniki. Całość uzupełnił natomiast transparent o wymownej treści: Zmysel nášho života (Sens naszego życia – red.), co miało uzmysłowić decydentom, że kibice nie pogodzą się z decyzją o zamknięciu stadionów. Zresztą cały mecz był tak naprawdę jedną, wielka demonstracją antyrządową, a fani co jakiś czas prezentowali kolejne wymowne hasła: Rada głupców niszczy ten kraj, Oddajcie ludziom wolne życie, Stop bezmyślnym obostrzeniom.
Spartak Trnawa nadal jest najpopularniejszym klubem na Słowacji i jeśli przeprowadzić analizę frekwencji na przestrzeni ostatnich lat, to nie może się z nim równać nawet stołeczny Slovan Bratysława. Klub ze znacznie większego miasta i – w konsekwencji – z teoretycznie znacznie większym potencjałem. Jedyne co może usprawiedliwić fanów znad Dunaju to fakt, że nieco dłużej musieli poczekać na nowoczesny obiekt i dopiero w ostatnich latach liczniej zaczęli chodzić na mecze swojego zespołu (poza tym również prowadzili kilka długich bojkotów).
– Można powiedzieć, że „ultrasi” uratowali pozycję w Spartaka w latach 2000 – 2018, kiedy praktycznie nie odnosiliśmy sukcesów na boisku. Choreografie i wszystkie przedsięwzięcia podejmowane przez miejscowych fanów spowodowały, że Spartak stał główną siłą kibicowską na Słowacji. Dzisiaj możemy co prawda tylko pomarzyć o średniej frekwencji na poziomie 20 tys., jednak i tak przeważnie wygrywamy te klasyfikację – tłumaczy mój rozmówca.
Ale w zeszłym sezonie odwiecznych rywali – w kwestii frekwencji – podzielił DAC Dunajská Streda. To klub z niewielkiej miejscowości na południu kraju, którą w 80 proc. zamieszkuje mniejszość węgierska. Nikt nawet nie stara się ukrywać, że to madziarski przyczółek na Słowacji. DAC jest otwarcie wspierany przez Viktora Orbána i firmę MOL, czyli węgierskiego potentata w przetwórstwie ropy naftowej i gazu ziemnego.
Przed meczami odgrywa się madziarski hymn i tylko w tym języku dopinguje. Do niedawna wyniki nie były zresztą jakoś specjalnie ważne dla miejscowej społeczności. Trybuny były po prostu idealnym miejscem do demonstrowania swojej przynależności narodowej. Z czasem Węgrzy wyczuli jednak, że słowacka liga jest pogrążona w kryzysie finansowym i można doprowadzić do sytuacji, w której ich klub włączy się do walki o mistrzostwo kraju, co byłoby policzkiem dla naszych południowych sąsiadów.
Węgrzy od kilku lat dosypują coraz więcej pieniędzy i DAC od trzech sezonów nie schodzi z ligowego podium (jakiś czas temu klub sfinansował nawet kilkaset testów na wiadomego wirusa, żeby kibice mogli wejść na stadion). Stołeczny Slovan jest co prawda na razie poza zasięgiem, ale dzisiaj już chyba nikt nie ma wątpliwości, że zespół z Dunajskiej Stredy (albo z Dunaszerdahely jak wolą Węgrzy) jest drugą piłkarską siłą na Słowacji i w trwających rozgrywkach znowu pewnie zmierza po wicemistrzostwo. Pewnie nie zaskoczę Was, jeśli napiszę, że DAC jest solą w oku słowackich kibiców, a jego fani, chociażby w Trnawie, nigdy nie są mile widziani.
W Małym Rzymie od dekad najważniejsze są jednak pojedynki ze Slovanem Bratysława. To najsłynniejsza i najbardziej prestiżowa rywalizacja piłkarska w kraju, która określana jest mianem Derbów Tradycji. Rozszyfrowanie etymologii tej nazwy nie jest zbyt trudne, ponieważ Spartak i Slovan to po prostu dwa najbardziej utytułowane kluby na Słowacji, które w ujęciu historycznym nie posiadają żadnej konkurencji.
Podwalinami pod kibicowski fenomen Spartaka były oczywiście wielkie sukcesy na przełomie lat 60 i 70-tych, kiedy mieszkańcy Trnawy już na zawsze zakochali się w piłce nożnej. Każda niedziela w Małym Rzymie wyglądała wówczas tak samo. Najpierw wizyta w jednym z kościołów, potem obiad, a na koniec spacer na stadion. Sympatyków Białych Aniołów nie brakowało zresztą także na meczach wyjazdowych. Na przykład niejaki pan Ábel świętował prestiżowe zwycięstwo ze Slavią Praga… okrążając na rękach figurę św. Wacława w centrum ówczesnej stolicy Czechosłowacji. To imponujące dziedzictwo spowodowało, że dzisiaj futbol – pod względem popularności – zdecydowanie detronizuje w mieście hokej, czyli słowacki sport narodowy.
– Odpowiedź na pytanie, dlaczego Spartak Trnawa – pomimo czekania na mistrzowski tytuł przez prawie 50 lat – jest takim fenomenem kibicowskim nie tylko w skali Słowacji, ale także biorąc pod uwagę Czechy, wydaje się dość prosta. Chodzi po prostu o mentalność ludzi, którzy tutaj mieszkają. To nie przypadek, że mówi się o nas, że znamy tylko kościoły i futbol. Całe miasto w każdy weekend żyje Spartakiem. Weekend jest tutaj tylko dla piłki nożnej. Choć wiadomo, że teraz nie wygląda to już tak samo jak kiedyś i czasy nieco się zmieniają.
Opowiada mi jeden z zaangażowanych kibiców Spartaka.
Fani Spartaka nie mają sobie równych na Słowacji, jeśli chodzi o najważniejsze aspekty kibicowskiego rzemiosła. Gdy na kilkanaście dni przed jakimś meczem jest jasne, że popularny Kotel będzie wypełniony do ostatniego miejsca, to miejscowi ultrasi już zacierają ręce i szykują efektowną kartoniadę. Zdecydowanie najliczniej jeżdżą też na wyjazdy, a warto pamiętać, że cały czas mówimy o miasteczku, które dzisiaj zamieszkuje 65 tys. ludzi.
W ostatnich latach ich najbardziej spektakularną eskapadą była wycieczka na mecz z Austrią Wiedeń w Lidze Europy. W 2016 roku do miasta cesarzy dotarło aż 2000 sympatyków Spartaka. Warto przy tym pamiętać, że przeważnie mogą liczyć tylko na siebie, ponieważ oficjalnie fani z Trnawy nie mają żadnych zgód w świecie kibicowskim. Kiedyś istniała przyjaźń z Banikiem Ostrawa, aktualnie niezłe relacje łączą ich z Koroną Kielce.

Na meczu z ŠKF iClinic Sereď moją uwagę na pewno przykuł doping. Mimo, że młyn świecił pustkami, a po bokach siedziało sporo dzieciaków, to wokalne popisy bez wątpienia umiliły mi oglądanie tego widowiska, które – jak się pewnie spodziewacie – stało na bardzo niskim poziomie. Oczywiście, jeśli chodzi o aspekt piłkarski.
W dopingu widać natomiast inspiracje włoskie. Przyśpiewki są dość długie, melodyjne i szybko wpadają w ucho, a do wybijania rytmu służą nie tylko klasyczne bębny. W tle da się usłyszeć także werble oraz typowe dla południowców delikatne pogwizdywanie. Czasami podobno można też spotkać gościa z trąbką w ręku.
Wpływy z Italii widać również w często używanych hasłach (np. na flagach): Contro il calcio moderno, Liberta per gli ultras, nazwach podgrup kibicowskich (np. La Familia, Rapid Grupo) czy wcześniej wspomnianym hymnie Il Silenzio. W Trnawie – podobnie zresztą jak praktycznie w całym kraju – mocno szanuje się też bałkańską scenę kibicowską. Na City Arenie można spotkać sporo vlepek o treści Kosovo je Srbija.
Kibice Spartaka podobne okrzyki wznosili między innymi w 2018 roku, kiedy w eliminacjach do Ligi Mistrzów mierzyli się z Crveną zvezdą Belgrad. Serbska publiczność nagrodziła gości brawami, a na pomeczowej konferencji prasowej słowa uznania pod adresem słowackich fanów skierował jeden z miejscowych dziennikarzy. Jedyną osobą, która miała nieco skrzywioną minę był ówczesny trener Radoslav Látal, który razem z gratulacjami otrzymał też informacje, że UEFA bardzo nie lubi, gdy na trybunach poruszany jest temat przynależności Kosowa.
Gdy już nacieszyłem oko dymem z pirotechniki, a ucho na dobre zaznajomiło się z repertuarem miejscowych kibiców, to stwierdziłem, że teraz nadszedł czas na coś dla podniebienia. Oczywiście tego wieczoru mogłem pozwolić sobie tylko na zerówkę i pewnie w ogóle nie wspominałbym o tym mało chwalebnym fakcie, gdyby nie jeden, ale dość istotny niuans. Otóż do ręki dostałem plastikowy kubek i… zamkniętą puszkę Złotego Bażanta. I wcale nie mam pretensji o to, że musiałem sam się obsłużyć.
Wiadomo, że siła rażenia aluminium jest znacznie mniejsza od szkła, ale i tak chyba nikt nie chciałby dostać zamkniętą puszką piwa w głowę. Być może panie z cateringu obdarzyły mnie gigantycznym zaufaniem. Być może takie były procedury związane z pandemią. Być może jestem po prostu już trochę spaczony po kilku wizytach na spotkaniach podwyższonego ryzyka. Na przykład w Belgradzie, na meczach Ligi Mistrzów, przed wejściem trzeba było się pozbyć z kieszeni… monet. Oczywiście nie trafiały do żadnego depozytu, tylko do portfeli stewardów.

***
Na sam koniec tego tekstu zostawiłem sobie boisko. Dlaczego? Bo po pierwsze to, co dzieje się na murawie jest dla mnie z reguły sprawą najmniej ważną, a po drugie… czego można spodziewać się po popisach Erika Pačindy i Jakuba Griča?
Spartak rozegrał katastrofalne zawody i przegrał na własnym stadionie 0:2 z zespołem, który nawet dla większości słowackich kibiców jest totalnie anonimowy. ŠKF iClinic Sereď w najwyższej klasie rozgrywkowej zadebiutował dopiero w 2018 roku i do tej pory nie dorobił się nawet stadionu z prawdziwego zdarzenia, dlatego musi tułać się po innych obiektach w tej części kraju. Sam Sereď jest zresztą położony zaledwie kwadrans drogi od Trnawy, a w miasteczku jest znacznie więcej kibiców Spartaka niż miejscowej drużyny.
O klubie po raz pierwszy nieco głośniej zrobiło się dopiero w październiku, kiedy dokonał sensacyjnego transferu i ściągnął do siebie Álvaro Pereirę, czyli byłego reprezentanta Urugwaju (ponad 80 meczów) oraz piłkarza mającego w swoim CV Inter Mediolan oraz FC Porto. Jego pobyt na słowackiej prowincji okazał się jednak totalnym nieporozumieniem. 35-latek w rundzie jesiennej rozegrał siedem minut, złapał koronawirusa i wrócił do ojczyzny.
Spartak na tle zbieraniny anonimowych zawodników z dosłownie całego świata (w kadrze rywali są m. in. Koreańczyk, Senegalczyk, Nigeryjczycy, przedstawiciele chyba wszystkich możliwych krajów na Bałkanach i piłkarz z Dżibuti) wyglądał fatalnie. Oczywiście miał optyczną przewagę, ale oglądanie Białych Aniołów w ataku pozycyjnym było przyjemne jak wizyta u dentysty i wymagało… anielskiej cierpliwości. Nieporadność, chaos, strzały na wiwat oraz totalny rozpiździaj w obronie, który goście dwa razy wykorzystali i wrócili do domów z kompletem punktów.
Po meczu piłkarze Spartaka bali się podejść pod Kocioł, ale i tak nie byli tam mile widziani. Zostali wygwizdani i odesłani do szatni, a ja w zasadzie przestałem się dziwić, dlaczego na froncie ich koszulek nie ma żadnego sponsora. Niedługo później z klubu wyleciał trener Marián Šarmír, ale jego następca Norbert Hrnčár niespecjalnie odmienił oblicze zespołu. Perspektywy na rundę wiosenną są raczej średnie. Podium w lidze wydaje się solidnie zabetonowane, być może uda się coś ugrać w Pucharze Słowacji.
Ale Spartak – niezależnie do tego, jaka rysuje się przed nim przyszłość sportowa – już zawsze będzie cieszył się bardzo dużym zainteresowaniem na Słowacji. To klub, który ze względu na swoją historię, osiągnięcia oraz potencjał kibicowski ma zagwarantowane miejsce na świeczniku i jest po prostu potrzebny, żeby futbol w tym kraju rozwijał się we właściwym kierunku. Takie marki muszą istnieć.
– Spartak to po prostu zjawisko – podsumowuje mój rozmówca. – Myślę, że za ten fenomen powinniśmy być wdzięczni przede wszystkim wielkiemu Antonowi Malatinskému i jego drużynie, którzy w latach 70-tych grali naprawdę na światowym poziomie.
Dodaj komentarz