Rudawy to malownicze pasmo górskie, które przy okazji w naturalny sposób wyznacza sporą część granicy niemiecko-czeskiej. Absolutnie nie są to jednak góry wysokie. Z polskiej perspektywy gabarytowo najbliżej im do Bieszczad. Najwyższym szczytem całego pasma jest położony w Czechach Klínovec (1244 m n. p. m.), a po stronie niemieckiej Fichtelberg (1214 m n. p. m.). Do 1990 r. był to zarazem najwyższy szczyt całej NRD. Po zjednoczeniu Niemiec siłą rzeczy zniknął z atlasów. Nie mając podjazdu do Zugspitze czy innych alpejskich gigantów.
Za czasów słusznie minionych okolica była też prężnie działającym ośrodkiem skoków narciarskich. To stąd pochodzi jeden z najbardziej utytułowanych zawodników w historii tej dyscypliny – Jens Weissflog, który przez pierwszy etap swojej kariery (lata 80-te) reprezentował jeszcze NRD. W Rudawach urodzili się też m. in. Sven Hannawald oraz Richard Freitag, a skocznia w Klingenthal często gości w kalendarzu Pucharu Świata. Ale generalnie skoki w Rudawach zdają się jednak być w odwrocie, bo aktualnie największymi gwiazdami niemieckiej kadry są przede wszystkim Bawarczycy (Geiger, Wellinger czy Eisenbichler).
***
Dzisiaj Rudawy to przede wszystkim urokliwy, pagórkowy krajobraz z malowniczymi wsiami oraz miasteczkami pochowanymi w dolinach. Jedną z takich miejscowości jest Aue, które w 2019 r. połączyło się z sąsiednią gminą i przyjęło nazwę Aue-Bad Schlema. Ale nawet po tej fuzji liczba mieszkańców to niespełna 19 tys., więc gdyby nie pewien ciąg wydarzeń, to dzisiaj najprawdopodobniej nikt nie potrafiłby wskazać na mapie tej górskiej mieścinki.
Generalnie już w średniowieczu korzystano z wielu zasobów naturalnych Rudaw (srebro, cyna, żelazo) i okolica dość szybko określiła się jako górnicza, ale czasy prawdziwego prosperity przyszły dopiero po zakończeniu II wojny światowej. Bo jeszcze w pierwszej części XIX w. Aue było zapyziałą dziurą w górskiej dolinie, w której mieszkało ok. tysiąca osób. Gdy złoża się wyczerpywały, to nastawał głód.
„Kiepskie bryły domów, ustawionych w dwie, trzy aleje, przywodzą na myśl średniowiecze” – pisał w 1848 r. niemiecki kronikarz Johann Traugott Lindner.
Okres industrializacji w całej Europie oczywiście pozytywnie wpłynął także na Aue, które od XX w. zaczęło się rozwijać zdecydowanie dynamiczniej, jednak – tak, jak wspomniałem wcześniej – prawdziwa zabawa zaczęła się w okolicy dopiero po wojnie.

Sowieci od razu rzucili się bowiem do poszukiwania rud uranu w swoich strefach wpływu. A uran był niezbędny do majstrowania przy bombach atomowych. Już w 1946 r. okazało się, że Rudawy to strzał w dziesiątkę. Na kolejne dekady zostały największym producentem uranu dla Moskwy za żelazną kurtyną.
W okolicy powstało gigantyczne przedsiębiorstwo Wismut – tak naprawdę w całości kontrolowane przez ZSRR. Często nazywane państwem w państwie. Wismut był jednym z największych producentów uranu na świecie. W szczytowym momencie liczba pracowników przekraczała 100 tys. To była największa radziecka operacja poza granicami kraju, która napędzała rozwój przemysłu nuklearnego. Na początku zakładem zawiadowało NKWD, które wprowadziło swoje skrajnie zamordystyczne metody, natomiast z czasem zmieniono politykę. Postawiono na atrakcyjną kampanię reklamową – zachęcając do podjęcia pracy wysokimi zarobkami, emeryturą górniczą, mieszkaniami, większymi racjami żywnościowymi, kartkami i dodatkami.
Oczywiście nikt z decydentów nie przejmował się takimi niuansami, jak degradacja środowiska oraz – przede wszystkim – katastrofalny wpływ promieniowania na zdrowie górników, którzy później umierali na nowotwory.
– Ludzie żyli tutaj krótko, ale dostatnie – powiedział kiedyś Andrzej Juskowiak. Reprezentant Polski i wicemistrz olimpijski z Barcelony właśnie w Aue kończył swoją piłkarską karierę.
***
Przy tak dużym zakładzie siłą rzeczy musiał powstać porządny klub sportowy z flagową sekcją piłkarską, ale chyba nikt nie spodziewał się, że drużyna z górskiego miasteczka napisze aż tak spektakularną historię.
BSG Wismut Aue dotarł do DDR-Oberligi (najwyższa klasa rozgrywkowa) już w 1951 r. i nie opuścił jej aż do… 1990 r.
To oznacza, że BSG Wismut ma najwięcej rozegranych sezonów (38) i meczów (1019) w elicie spośród wszystkich klubów w całej historii futbolu w NRD.
***
Ale niewiele brakowało, żeby historia piłki w Aue skończyła się bardzo szybko. W 1954 r. w okolicy powstał bowiem nowy klub sportowy SC Wismut Karl-Marx-Stadt (dzisiejsze Chemnitz). To tutaj znajdowała się właściwa siedziba całego przedsiębiorstwa, a jedno z największych miast w kraju dawało zdecydowanie większe perspektywy na płynny rozwój sportowy niż górska mieścinka. Zdecydowano więc, że nowy klub przejmie sekcję piłkarską z Aue razem z miejscem w najwyższej klasie rozgrywkowej.
Wywołało to głośne protesty mieszkańców miasteczka (górnicy grozili strajkiem) oraz osób zarządzających klubem, które na szczęście przyniosły efekt. Piłkarze co prawda musieli zmienić nazwę na SC Wismut Karl-Marx-Stadt, ale zostali w Aue i mogli grać na swoim stadionie przed miejscową publicznością.

Mariaż miał też swoje plusy, ponieważ zespół mógł liczyć na większe wsparcie finansowe i w drugiej połowie lat 50-tych – już jako SC Wismut Karl-Marx-Stadt grający w Aue – zaczął osiągać największe sukcesy w swojej historii: trzy mistrzostwa kraju (1956, 1957, 1959), wicemistrzostwo (1955) i Puchar NRD (1955).
***
SC Wismut był również pierwszym klubem z NRD, który wziął udział w utworzonym w 1955 r. Pucharze Europy Mistrzów Klubowych (czyli dzisiejszej Lidze Mistrzów). W rundzie wstępnej edycji 1957/1958 wyeliminował Gwardię Warszawa. I co ciekawe do rozstrzygnięcia potrzebne były aż trzy mecze oraz… rzut monetą.
W pierwszym spotkaniu Gwardia, na oczach 30 tys. widzów, wygrała u siebie 3:1. W rewanżu w Aue górą byli piłkarze z NRD, którzy też ograli warszawiaków 3:1. Zgodnie z ówczesnymi przepisami konieczne było rozegranie trzeciego, decydującego meczu.
Spotkanie odbyło się na berlińskim Friedrich-Ludwig-Jahn-Sportpark. Gwardia strzeliła gola na 1:0 już w 3. minucie, SC Wismut wyrównał w 90. Trzeba było grać dalej, ale w 100. minucie na stadionie padło oświetlenie. O awansie do kolejnej rundy decydował więc rzut monetą. Los przepchnął dalej zespół z NRD, który kolejnej przeszkody już nie przebrnął i odpadł po dwóch porażkach z Ajaxem Amsterdam.
W kolejnej edycji Pucharu Europy 1958/1959 NRD znowu reprezentował SC Wismut (jeśli coś wam nie gra z datami, to dlatego, że wówczas w NRD ligę rozgrywano przez jakiś czas systemem wiosna-jesień). Tym razem piłkarze z Aue spisali się lepiej i dotarli do ćwierćfinału, ale w dwóch z trzech przypadków do rozstrzygnięcia znowu potrzebny był trzeci mecz. Wismut wyeliminował rumuński Petrolul Ploieşti (w trzecim meczu) i szwedzki IFK IFK Göteborg (dwa mecze), a w ćwierćfinale – po trzecim spotkaniu – musiał uznać wyższość szwajcarskiego Young Boys Berno.
Trzecie (i ostatnie) spotkanie z najważniejszymi klubowymi rozgrywkami w Europie to sezon 1960/1961 (efekt mistrzostwa z 1959 r.). Rundę wstępną Wismut przeszedł bez walki (irlandzki Glenavon oddał dwumecz walkowerem), natomiast w kolejnej zespół z Aue został wyeliminowany przez Rapid Wiedeń (oczywiście znowu trzeba było zagrać trzy razy).
Najciekawsze spotkania w Europie oglądało w Aue nawet po 30 tys. widzów.
***
W 1963 r. – po niespełna dekadzie funkcjonowania – SC Wismut Karl-Marx-Stadt został rozwiązany. Stwierdzono, że mieście trzeba postawić na jeden silny klub, zamiast rozwadniać potencjał na dwóch prospektów.
SC Wismut zamknięto, a palmę pierwszeństwa w mieście przejął SC Motor Karl-Marx-Stadt, z którego kilka lat później – po reformach – wyłonił się piłkarski FC Karl-Marx-Stadt, który to z kolei po upadku NRD stał się dzisiejszym Chemnitzerem FC.
Sekcja piłkarska odzyskała natomiast niezależność i na stałe wróciła do górskiego miasteczka. Od 1963 r. aż do upadku NRD klub nosił pierwotną nazwę BSG Wismut Aue.

Powrót do macierzy miał też swoje negatywne konsekwencje. Po pierwsze kilku ważnych zawodników zostało w drugim klubie z Karl-Marx-Stadt, który też grał w elicie (woleli mieszkać w dużym mieście), a wsparcie finansowe zostało ograniczone. W związku z tym BSG Wismut Aue – choć w elicie grał nieprzerwanie do 1990 r. – nie nawiązał już do dawnych sukcesów. Nigdy nie stanął na podium, przeważnie będąc drużyną dolnej części ligowej tabeli. Z nieprawdopodobną wręcz regularnością plasując się na miejscach 9-11, tuż nad strefą spadkową. Dwa nieco lepsze sezony nadeszły dopiero w drugiej połowie lat 80-tych, kiedy Wismut dwukrotnie finiszował tuż za podium.
Dzięki temu mógł jeszcze dwa razy zagrać w Europie (Puchar UEFA). Już w 100 proc. na własny rachunek. W sezonie 1985/1986 Wismut Aut w 1. rundzie musiał uznać wyższość Dnipro Dnipropietrowsk, natomiast dwa lata później co prawda udało się przejść pierwszą przeszkodę, jednak ogólnie występ trudno było uznać za spektakularny. Amatorski Valur Reykjavík udało się wyeliminować tylko dzięki zasadzie goli na wyjeździe (remisy 0:0, 1:1), natomiast odpadnięcie z albańskim KS Flamurtari Vlora w kolejnej fazie trudno było usprawiedliwiać.
Wismut w tamtym okresie zapisał też na konto występy w Pucharze Intertoto.
***
Czy kibice w Aue – po czasie – żałowali, że projekt SC Wismut Karl-Marx-Stadt, który gwarantował sukcesy tak szybko się zakończył? Absolutnie nie, co znakomicie oddaje mentalność kibiców za Odrą. Lokalny patriotyzm i przywiązanie do tradycji są tam ważniejsze niż pełna gablota.
Ostatnie trzy sezony jako SC Wismut Karl-Marx-Stadt grający w Aue (1960-1963) to średnia frekwencja na trybunach wynosząca nieco ponad 5 tys. widzów. Później – tak, jak pisałem wcześniej – sekcja piłkarska wraca do miasteczka i znowu staje się pełnoprawną częścią BSG Wismut Aue. Wyniki zdecydowanie się pogarszają, ale kibice mają świadomość, że to znowu w 100 proc. jest ich klub. Średnia frekwencja od razu skacze do 9 tys., a potem będzie dalej rosła.

W latach 1980-1990 tylko w trakcie trzech sezonów średnia widzów spadła poniżej 10 tys. Rekord to średnio 12 538 kibiców na domowych meczach w sezonie 1981/1982, kiedy Wismut Aue kończy zmagania na 10. miejscu. To była wówczas piąta frekwencja w kraju. Przed BFC Dynamo, LOK Lipsk, Carl Zeiss Jena, Zwickau, Halle czy Energie Cottbus. A trzeba pamiętać, że choć w Aue prężnie działało wówczas górnictwo, to i tak w latach 80-tych w mieście mieszkało niecałe 30 tys. ludzi.
***
Sezon 1989/1990 – przedostatni przed zjednoczeniem rozgrywek w Niemczech – zakończył się katastrofą i pierwszym spadkiem w historii klubu, który od 1951 r. nieprzerwanie grał w najwyższej klasie rozgrywkowej. Wismut i tak miał wówczas czwartą frekwencję w kraju (prawie 10 tys. widzów na mecz).
Po spadku Fiołki potrzebowały trochę czasu, żeby się otrząsnąć, ale niewiele brakowało, żeby zespół z Aue stanął przed szansą na grę w barażach o 2. Bundesligę. Zwycięzcy obu grup DDR-Ligi (zaplecze najwyższej klasy rozgrywkowej) mieli bowiem prawo powalczyć o bilety do zjednoczonej 2. Bundesligi z drużynami, które w ostatnim sezonie przed piłkarskim zjednoczeniem Niemiec finiszowały w dolnej połowie tabeli DDR-Oberligi.
W trakcie sezonu 1990/1991 nowy trener Klaus Toppmöller (porównywał klub z Aue do Schalke 04 – duże zainteresowanie piłką w górniczym mieście, w którym futbol jest największą atrakcją) zbudował silną drużynę, która dołączyła do ligowej czołówki na zapleczu. Na dwie kolejki przed końcem drugi w tabeli Wismut miał dwa punkty straty do liderującego FSV Zwickau (wówczas za wygraną przyznawano dwa oczka). Oba zespoły spotkały się w Derbach Zachodniej Saksonii właśnie w przedostatniej serii gier.
Mecz w mieście Trabanta trwał tylko 66 minut. Ponad 11 tys. kibiców na trybunach stadionu w Zwickau było w szoku. Liczyli, że ich drużyna przypieczętuje pierwsze miejsce i grę w barażach o 2. Bundesligę, tymczasem gospodarze wyszli na boisko sparaliżowani. Zespół z Aue grał koncertowo i prowadził 4:1. W drugiej połowie doszło do gigantycznej zadymy na stadionie i sędzia (też był goniony) zdecydował, że spotkanie – ze względów bezpieczeństwa – należy przerwać (m. in. jeden z zawodników gości został pobity i doznał urazu głowy).
Kibole ze Zwickau po przedwczesnym zakończeniu spotkania nie odpuścili i obrzucili kamieniami autokary z zawodnikami oraz kibicami. Przedsiębiorstwo transportowe z Aue straty wyceniło na 30 tys. marek.
Kilkadziesiąt godzin później związek zadecydował, że za wiążący należy uznać wynik z momentu przerwania spotkania, czyli 4:1 dla Wismutu. Zwickau dostało też karę finansową oraz nakaz gry przy pustych trybunach. To były jednak wszystkie konsekwencje ekscesów na stadionie i wokół niego. FSV – wbrew żądaniom i protestom działaczy z Aue – nadal bez przeszkód mogło grać o miejsce w barażach i wygranie ligi.
Przed ostatnią kolejką obie drużyny miały tyle samo punktów. Co istotne – liczył się nie bilans spotkań bezpośrednich, a bramkowy. Tutaj Wismut miał pięć goli zapasu.
Zespół z Aue zagrał u siebie z ligowym średniakiem Motorem Weimar, natomiast Zwickau pojechało na wyjazd do zdegradowanego FSV Kali Werra Tiefenort. Wismut w swoim meczu miał gigantyczną przewagę, ale długo nie potrafił jej przełożyć na gole (świetnie dysponowany był bramkarz rywali). Goście w pierwszej połowie wyszli nawet na prowadzenie 1:0. Ostatecznie Wismut wygrał 4:1.
Ale to i tak nie wystarczyło do tego, żeby przypieczętować pierwsze miejsce. Zwickau swoje spotkanie wygrało bowiem aż… 9:0. W Tiefenorcie był jeden z trenerów grup młodzieżowych Wismutu i po każdym golu biegł do telefonu w pobliskim budynku, żeby meldować do Aue o wyniku w meczu Zwickau. W drugiej połowie przestał nadążać, bo w ciągu kwadransa FSV strzeliło aż… pięć bramek. Wiele osób z klubu w sercu Rudaw do dzisiaj uważa, że ten mecz był ustawiony. W niektórych relacjach można było przeczytać, że bramkarz z drużyny Kali Werra uśmiechał się po straconych golach.
FSV Zwickau – w mocno kontrowersyjnych okolicznościach – wywalczył prawo gry w barażach o 2. Bundesligę, ale nic w nich nie zwojował. Wszystkie mecze u siebie rozgrywając przy pustych trybunach.

***
Klub nową rzeczywistość powitał więc w rozgrywkach regionalnej Oberligi i wydawało się, że po zjednoczeniu Niemiec czeka go wegetacja i stopniowy upadek. Przedsiębiorstwo Wismut przeszło do historii i nie było przesłanek, że w okolicy nagle znajdą się środki, żeby w małym, upadającym miasteczku byłej NRD utrzymać piłkę na choć względnie przyzwoitym poziomie. Aue bez kopalni stało się prowincjonalną mieściną bez przyszłości.
W latach 1991-1994 średnia frekwencja na stadionie nie przekraczała 2 tys. widzów, a klubowi groziło bankructwo. Na szczęście lokalna społeczność możliwie szybko otrząsnęła się z pozjednoczeniowego chaosu i nie pozwoliła na upadek drużyny z tak bogatą historią, która była zarazem symbolem górskiego regionu.
W 1993 r. zmieniono nazwę z Wismut na FC Erzgebirge Aue (Erzgebirge to niemiecka nazwa Rudaw), a wokół klubu pojawiło się grono miejscowych sponsorów. Na czele z braćmi bliźniakami – Uwe i Helge Leonhardtami, których era w klubowych gabinetach zakończyła się dopiero w poprzednim, 2022 r. Zaraz po zjednoczeniu zaczęli od małego salonu samochodowego, a dzisiaj są milionerami i właścicielami wielkiego holdingu. Przez trzy dekady byli twarzami FC Erzgebirge.
– Celowo wybraliśmy nazwę Erzgebirge, żeby oddziaływać na cały region i na nowo zainteresować mieszkańców futbolem – tłumaczą bracia Leonhardt.
Erzgebirge i jego właściciele mieli być sygnałem dla miejscowej ludności, że w biednym i trudno dostępnym regionie można coś osiągnąć. Mówiono, że bracia uczynili klub wielkim, utrzymując go małym. Oczywiście nie brakowało przy tym kontrowersji, a kibicom często nie podobał się autorytarny i staroświecki styl rządów twardej ręki. Być może dlatego w ostatnich latach zaczęli sukcesywnie tracić wpływy w gabinetach.

***
Ale koniec końców ocena ich rządów musi być pozytywna. Erzgebirge cierpliwie umacniało swoją pozycję po zjednoczeniu Niemiec i w sezonie 2003/2004 zadebiutowało w 2. Bundeslidze. Łącznie spędziło na zapleczu najwyższej klasy rozgrywkowej aż 16 (!) sezonów (2003-2008, 2010-2015, 2016-2022). Bracia Leonhardt zwykli mówić, że każdy kolejny sezon Fiołków na zapleczu elity można porównać do kolejnego mistrzostwa kraju zdobytego przez Bayern.
To powoduje, że Erzgebirge to jeden z najlepszych i najbardziej stabilnych zespołów pochodzących z byłej NRD. Klub z małego miasteczka w sercu gór od wielu lat gra na nosie dawnym rywalom ze zdecydowanie większych ośrodków miejskich, którzy nie potrafili odnaleźć się w zjednoczonych Niemczech (Drezno, Lipsk, Chemnitz, Zwickau, Magdeburg). Fiołki – zgodnie z planem swoich sponsorów – stały się przy okazji klubem całego górskiego regionu. Od 2003 r. do czasów pandemii średnia frekwencja na miejscowym stadionie nigdy nie spadła poniżej 8 tys. widzów, a w jednym z sezonów dobijała do 13 tys.
Jeśli nie jesteście w stanie uświadomić sobie skali sukcesu, to wyobraźcie sobie, że np. w jakimś dolnośląskim miasteczku na Dolnym Śląsku (np. Kamienna Góra) jest klub, na który chodzi 10 tys. widzów. W Polsce taka frekwencja to przyzwoity wynik w dużych miastach rezydujących w ekstraklasie.
***
Erzgebirge – podobnie, jak np. Energie Cottbus – swego czasu chętnie korzystało z polskich piłkarzy. Bogate karty w Aue zapisali szczególnie: Andrzej Juskowiak, Tomasz Bobel i przede wszystkim Tomasz Kos.
Juskowiak grał w Erzgebirge w latach 2004-2007. Pomimo tego, że był już grubo po 30-stce – imponował strzelecką formą i zapisał się w dziejach klubu (z 33 golami na koncie jest jednym z najskuteczniejszych zawodników Erzgebirge w historii występów tego zespołu w 2. Bundeslidze). W lokalnych mediach można przeczytać, że w Aue nigdy nie było wielkich gwiazd, ale jeśli już takowych szukać, to do tego bardzo wąskiego grona na pewno należy Juskowiak, którego piłkarskie CV (oraz podejście do futbolu) robiło wrażenie na każdym w miasteczku u podnóża Rudaw. Napastnik karierę zakończył właśnie w Aue, a klub – z tej okazji – zorganizował u siebie towarzyski mecz z Lechem Poznań, który oglądało 2,5 tys. widzów. Juskowiak zagrał po połowie w obu drużynach, a mecz 4:2 wygrał zespół z Wielkopolski.
Tomasz Bobel spędził w górniczym miasteczku cztery lata (2004-2008) i bronił z różnym szczęściem. Były sezony, kiedy miał pewne miejsce w składzie oraz został nawet wybrany najlepszym bramkarzem 2. Bundesligi, ale miewał też znacznie gorsze momenty. Bobel zmagał się z kontuzjami (m. in. musiał poddać się operacji barku) i przegrywał rywalizację o miejsce między słupkami z Axelem Kellerem. U schyłku swojej przygody z Erzgebirge udało mu się „zluzować” głównego rywala, ponieważ ten wolał być przy narodzinach córki niż grać mecz, czym mocno podpadł w klubie. W 2008 roku „Fiołki” zleciały jednak z 2. Bundesligi i Bobel zdecydował się na zmianę otoczenia. Na chwilę wylądował w Azerbejdżanie, potem intensywnie wygrzewał ławkę rezerwowych w Bayerze Leverkusen.

Tomasz Kos – z racji swojego nazwiska oraz pozycji – był często mylony z bardziej znanym Tomaszem Kłosem (razem zdobyli mistrzostwo Polski z ŁKS-em w 1998 roku). W trakcie kariery mocno niedoceniony, a dzisiaj raczej zapomniany. Niesłusznie, ponieważ niewielu naszych zawodników – szczególnie w pierwszej dekadzie XXI wieku – potrafiło przez wiele lat stanowić o sile drużyny na zachodzie Europy i jeszcze zapracować w niej na opaskę kapitańską. Kos w barwach Erzgebirge rozegrał ponad 200 spotkań (większość w 2. Bundeslidze) i to w fioletowych barwach zakończył przygodę z profesjonalnym futbolem (podobnie jak Andrzej Juskowiak). Do dzisiaj jest bardzo ciepło wspominany przez kibiców, którzy zgotowali mu gorące pożegnanie na koniec kariery i nadal uważają go za jednego z najlepszych zawodników grających w klubie z Rudaw po zjednoczeniu Niemiec. Zresztą po zawieszeniu butów na kołek na stałe osiadł w Aue, gdzie jego żona prowadzi restaurację i – dzięki temu – ciągle bywa na meczach, będąc na bieżąco z życiem klubu.
– Można powiedzieć, że spiąłem swoją karierę taką klamrą, zaczynając od niewielkich Pniew i kończąc w niewiele większym Aue. Z perspektywy czasu Aue okazało się bardzo dobrym wyborem. A przeżyłem tutaj dosłownie wszystko: zmiany trenerów, spadek do trzeciej ligi, powrót na zaplecze Bundesligi… W Aue poznałem też mnóstwo świetnych osób. Ludzie są tutaj otwarci, aczkolwiek twardo stąpają po ziemi – wspominał po latach w rozmowie z oficjalną stroną ŁKS-u. – Po siedmiu latach widocznie zasłużyłem na takie miłe chwile [pożegnanie zorganizowane przez fanów – red.]. W Aue bardzo ceni się pracowitość i najwyraźniej dostrzeżono ją u mnie. Piłkarsko mogło coś się nie udawać, ale na boisku musiała być walka od pierwszej do ostatniej minuty. Gdy ludzie widzieli, że schodzimy z boiska maksymalnie zmęczeni i po prostu przegraliśmy, bo byliśmy słabsi, umieli to docenić. Nie było gwizdów czy wyzwisk, które spotyka się czasem na innych stadionach. Warto też spojrzeć na frekwencję. Prawie zawsze było na meczach powyżej 10 tysięcy osób, a stadion mógł pomieścić 16 tysięcy przy około 17 tysiącach mieszkańców. Czyli regularnie ponad pół miasta przychodziło nas oglądać, a czasem nawet i prawie wszyscy.
Jest honorowym obywatelem Koła (miasto rodzinne piłkarza). Spekulowało się, że był blisko wyjazdu na mundial w Korei i Japonii w 2002 r. (rozegrał trzy mecze w kadrze narodowej). Dzisiaj próżno szukać go w mediach (również społecznościowych), od których stroni. W wywiadach często żartuje, że dość mocno odczuwa różnicę pokoleniową i był jednym z ostatnich zawodników, którzy grali tylko w czarnych korkach, a do autokaru wsiadali z gazetą a nie telefonem w ręku. To jeden z powodów, które zniechęciły go do podjęcia pracy szkoleniowej i trenowania młodych adeptów futbolu.
***
W tym sezonie Erzgebirge musiało się oswoić z trzecioligową rzeczywistością. Spadek był m. in. efektem ubocznym czasów pandemii, która szczególnie mocno uderzyła właśnie w małe kluby, których budżet składał się z rozproszonego kapitału pochodzącego od grupy mniejszych sponsorów, którzy również ucierpieli w trakcie lockdownu.
Fiołki fatalnie zaczęły sezon 2022/2023 w 3. Lidze. Pierwszy mecz wygrały dopiero w 10. kolejce i aż do stycznia pozostawały w strefie spadkowej. Erzgebirge poważnie groził drugi spadek z rzędu. Tym razem na czwarty poziom rozgrywkowy, do Regionalligi Nordost, co na wiele lat mogłoby zahamować rozwój klubu i pogrzebać cały kapitał zbudowany przez dwie dekady. Na szczęście bałagan w porę posprzątał stary-nowy trener Pavel Dotchev. Bułgar pracował już w Aue w latach 2015-2017. Wtedy również przejął zdegradowany do 3. Ligi zespół i z powrotem wprowadził go na zaplecze. Tym razem chodziło tylko o to, żeby uniknąć spadku.
Zadanie udało się wykonać bez większych problemów, dlatego na ostatni domowy mecz Erzgebirge w tym sezonie (z innym spadkowiczem z 2. Bundesligi – FC Ingolstadt) jechałem przede wszystkim po to, żeby poczuć wyjątkowy klimat Erzgebirgsstadion.
Nie zawiodłem się.
***
Jadąc malowniczą, krętą drogą od strony Chemnitz stadion piłkarski wydaje się ostatnią rzeczą, której możesz się spodziewać na tej trasie. Są góry, lasy, a na horyzoncie majaczą strzeliste wieże wiejskich kościołów.
Aż nagle wyjeżdżasz zza jednego z zakrętów i… widzisz jupitery. Stadion jest położony na samym wjeździe do miasteczka i pięknie wkomponowany pomiędzy okoliczne wzgórza. W tej okolicy naprawdę od razu można się zakochać, choć teoretycznie sporych rozmiarów obiekt sportowy w ogóle tutaj nie pasuje. Bo klimat wokół jest taki sielankowy, wiejski, prowincjonalny.
Stadion w obecnej formie funkcjonuje od 2017 r., kiedy zakończyła się gruntowna przebudowa. Erzgebirgsstadion zmienił się wtedy z obiektu wielofunkcyjnego w klasyczną arenę piłkarską. Cała inwestycja kosztowała niecałe 20 milionów euro (nie przekroczono budżetu) i nie ma wątpliwości, że została idealnie skrojona pod potrzeby takiego klubu. Możliwie prostymi środkami (dach z blachy, krzesełka na prostych betonowych trybunach oraz jupitery pozostawione z poprzedniego stadionu) stworzono klimatyczne miejsce, z perspektywy którego – niezależnie od sektora – świetnie ogląda się boiskowe wydarzenia. Stadion w tej chwili może pomieścić 16,5 tys. widzów. Trybuna za bramką (młyn) oraz sektor gości to dobrze znane w Niemczech strefy bez miejsc siedzących.

Kibiców zmierzających na mecz wita napis Willkommen im schacht, czyli Witamy w szybie. To tylko początek wielu nawiązań do górniczej tradycji, z którymi na meczach w Aue spotkamy się na każdym kroku. Na samym stadionie wrażenie robi też tunel, którym piłkarze wychodzą na boisko. Jest stylizowany na stary, drewniany chodnik górniczy.
***
Głównym sloganem klubu jest hasło Kumpelverein, czyli Klub Kumpli. W języku niemieckim słowo kumpel ma jednak podwójne znaczenie. To nie tylko koleżka, ale także – w mowie potocznej – określenie na górnika pracującego w kopalni. Za czasów NRD pracownicy Wismutu dostawali nawet przydziałową berbeluchę bez akcyzy, którą nazywano Kumpeltod, czyli Górnicza Śmierć.
Z perspektywy Erzgebirge nie można wymyślić lepszego hasła.

Na ostatni mecz z FC Ingolstadt zorganizowano nawet akcję pod tytułem zabierz swojego kumpla na mecz i drugi bilet sprzedawano za symboliczne pięć euro. Proste, skuteczne i na zdecydowanie na wyższym poziomie niż polska myśl marketingowa, która do biletów dorzuca gacie piłkarza z autografem albo symboliczną zniżkę do fanshopu na kolekcję, której trzeba pozbyć się z magazynów.
***
Choć w tym roku minęło 30 lat od momentu, kiedy klub zmienił się w FC Erzgebirge Aue, to kibice nadal używają przede wszystkim starej nazwy oraz starego herbu z dwoma skrzyżowanymi młotkami górniczymi. Erzgebirge po prostu akceptują, ale przesadnie się z tą nazwą nie identyfikują.
Wir kommen aus der Tief, wir kommen aus dem Schacht – Wismut Aue, die neue Fußballmacht (Przychodzimy z głębin, przybywamy z szybu – Wismut Aue to nowa piłkarska potęga) – to ciągle jedna z bardziej popularnych przyśpiewek na stadionie.
***
Mecz z FC Ingolstadt oglądało prawie 9,5 tys. widzów, co jest jednym z lepszych wyników w tym sezonie, który na początku zapowiadał się katastrofalnie (rekord to 13 tys. na derbach z Dynamem Drezno). Swoje zrobiła promocja na bilety, piękna pogoda oraz możliwość pożegnania kilku piłkarzy, którzy kończą swoją przygodę z Erzgebirge. Przede wszystkim azerskiego rozgrywającego Dimitrija Nazarova, który grał tutaj od 2016 r.
Wielu kibiców niemal do pierwszego gwizdka raczyło się jeszcze piwem w okolicach obiektu, natomiast młyn szczelnie nabity był już na godzinę przed rozpoczęciem spotkania. Gdy piłkarze wybiegli na rozgrzewkę, to poznałem kolejną miejscową tradycję. Zostali powitani głośnymi okrzykami Glück auf!, czyli niemieckim odpowiednikiem znanego z polskich kopalni szczęść Boże!

Kibice Erzgebirge to uznana marka we wschodnich Niemczech. Na co dzień zahartowana w boju – dosłownie otoczona przez trzy kosy z większych miast w okolicy: Dynamo Drezno, Chemnitzer FC i FSV Zwickau. O miejscowych ultrasach głośno zrobiło się podczas pandemii, kiedy zgłosili się na ochotników do odśnieżania murawy podczas meczu rozgrywanego w śnieżycy. Dzięki temu dostali się na zamknięty dla publiczności stadion, a łopaty posłużyły im – zamiast bębna – do wybijania rytmu w czasie dopingu.
***
Generalnie warto wspomnieć, że specyficzny, górski mikroklimat zawsze był sprzymierzeńcem Erzgebirge, które szczególnie zimą świetnie radzi sobie na swoim stadionie.
***
Główna grupa kibiców Erzgebirge nosi nazwę „Fialova Sbor”, która została zaczerpnięta z języka czeskiego (do granicy jest stąd 30 km). Można to dosłownie przetłumaczyć na „fioletowy chór”, ale jeśli ktoś dobrze zna język czeski, to od razu zauważy błąd. Poprawną formą byłaby bowiem nazwa „Fialovy Sbor”, natomiast kibicom w Aue, posługującym się saskim akcentem, trudno było wymówić to słowo, dlatego litera „y” została zamieniona na „a”. Fanatycy Erzgebirge używają też nazwy „Gonzo Ultras”, a w logo umieścili postać Raoula Duke’a znanego chociażby z filmu „Las Vegas Parano”. Ma być symbolem przyjaźni oraz „inności”, odrębności. Coś w tym jest, ponieważ kibice w Aue oficjalnie nie mają żadnej zgody i w dodatku są bardzo niemile widziani w całej Saksonii.
***
Mecz z innym ligowym średnikiem (sztucznym tworem FC Ingolstadt 04) zupełnie popsuł święto miejscowym kibicom, którzy chcieli w dobrych humorach zakończyć sezon na własnym stadionie. Gospodarze w pierwszej fazie meczu niby atakowali i mieli optyczną przewagę, ale zaledwie w 80 sekund (pomiędzy 23. a 24. minutą) stracili dwie bramki i zupełnie się rozsypali. Chwilę później dostali jeszcze trzeciego gola i było po zabawie.
W drugiej połowie obie drużyny czekały już na końcowy gwizdek i na murawie działo się niewiele. Pozostało wyłapywać kolejne smaczki z trybun. Następnym tożsamościowym elementem na stadionie są dzwonki z górniczej windy, które sygnalizują, że warto w danym momencie spojrzeć na telebim (statystyki, wyniki innych spotkań, frekwencja).
Słowo trzeba też poświęcić fanom gości. Nielicznym, funkcjonującym w klimacie podobnym do RB Lipsk czy Hoffenheim, ale – mimo wszystko – świetnie bawiącym się w sektorze gości. Ze skromną oprawą, pirotechniką (przebierali się normalnie pod małą sektorówką!) i bębniarzem, który ewidentnie dawał radę. Dobra zabawa gości ewidentnie zirytowała piknikowych kibiców Aue siedzących w okolicy, którzy w przerwach pomiędzy kolejnymi porcjami nudeltopf (miejscowy przysmak, który jest klasykiem tutejszego stadionu) ironizowali z ich bawarskiego akcentu. – Dlaczego oni śpiewają Ingotat, zamiast Ingolstadt? – retorycznie pytał jeden z kibiców Fiołków.

Humory poprawiły się po końcowym gwizdku, kiedy przez dwie godzinki – na koszt klubu – za jedną z trybun – można było się raczyć darmowym browarem i innymi napojami. Kumpelverein pełną gębą. W sumie o to w tym wszystkim chodzi. O klimat, a nie o to, czy ten albo tamten trafi piłką do siatki.
***
A klimat w Aue jest świetny i na pewno tam wrócę. Szczególnie jeśli po meczu widzisz, jak dziesiątki osób… przez las wracają na piechotę ze stadionu Erzgebirge do sąsiedniej wioski. I nie to jest to spotkanie w Kreisklasse, tylko na szczeblu centralnym.

Dodaj komentarz