1. FC Frankfurt – Dynamo Schwerin. Miasto, którego nie ma na mapach. Kibice, którzy nie zaakceptowali, że 30 lat temu zmienił się świat

Wodka-Cola, Frankfurt Oder. Ganz normaler Freitagabendnawija jeden z najpopularniejszych przedstawicieli postnrdowskiej sceny muzycznej, czyli raper Finch. Odpowiadając tym samym na pytanie, co można robić w piątkowy wieczór w mieście, które zamieniło się w dom spokojnej starości.

W drugiej połowie lat 80-tych, kiedy dni NRD były już w zasadzie policzone, Frankfurt nad Odrą mógł pochwalić się rekordową liczbą mieszkańców w swojej historii, która dobijała do 90 tys. To oznaczało się, że znajduje się w dwudziestce największych miast w całym kraju.

Już w 1959 r. powstała tutaj fabryka półprzewodników, która była największym producentem mikroelektroniki w NRD (celowo zlokalizowana daleko od granicy z RFN, żeby specjalistom nie chciało się szukać okazji do ucieczki na zachód). Trzydzieści lat później zatrudniała ok. 8 tysięcy osób, w tym wielu Polaków. Zarówno wykształconych w tym kierunku, jak i zwykłych mieszkańców pobliskich Słubic. Po upadku NRD fabryka została zamknięta, a jej losy idealnie opisują powojenną historię miasta. Czasy prosperity i czasy zapaści. Bo dzisiaj mieszka tutaj tylko nieco ponad 55 tys. ludzi, z czego być może nawet połowa dobija do wieku emerytalnego.

Centrum Frankfurtu nad Odrą (fot. własne).

***

Wojenne zniszczenia w ponad 90 proc. spowodowały, że dzisiaj Frankfurt nad Odrą ma zadziwiającą konstrukcję architektoniczną. Centrum miasta wygląda tak, jakby jego planistą zostało dwuletnie dziecko, które bez zastanowienia próbuje połączyć puzzle, które w ogóle do siebie nie pasują. Charakterystyczny, wybudowany już w XIII wieku (dzięki czemu jest najstarszym murowanym budynkiem we Frankfurcie) Kościół Pokoju, którego dwie strzeliste wieże znakomicie widać z polskiego brzegu Odry, został po wojnie otoczony wianuszkiem z bloków.

Siermiężna architektura NRD brutalnie wdarła się też w okolice historycznego rynku, gdzie ratusz i Kościół Mariacki sąsiadują z Oderturm, czyli mierzącym prawie 100 metrów wieżowcem. Na dole znajduje się centrum handlowe, w którym sklepy zostały już w zasadzie tylko na parterze. Przy okazji dowiedziałem się też, że Polacy przychodzą tutaj nie tylko poszukać tańszych ciuchów, ale także oddawać osocze. Oczywiście odpłatnie, w euro. Niektórzy nie zważają przy tym na fakt, że – z perspektywy własnego zdrowia – nie jest to najlepszy pomysł na codzienny zastrzyk gotówki i po tak regularnym turnusie empatii na drugą stronę Odry wracają bladzi jak ściana.

Centrum Frankfurtu. W tle majaczy Oderturm (fot. własne).

***

A w owych Słubicach tzw. dzień powszedni zaczyna się zdecydowanie wcześniej niż w większości innych miast w Polsce. Jeśli koło 4, 5 rano spojrzysz przez okno, to bloki wokół będą już mocno rozświetlone. Słubice szykują się do codziennego, zbiorowego szturmu na drugą stronę Odry, gdzie zarabia się w euro.

W weekend Słubice odsypiają trudy tygodnia, a po blokowiskach hula wiatr. Do południa miasto zostaje przejęte przez Niemców, którzy kupują, tankują i od wczesnych godzin porannych obsiadają wszelkie czynne knajpy, gdzie obsługa już na starcie wita cię po niemiecku. Siły wyrównują się dopiero po południu i wieczorem, kiedy Słubice wychodzą na miasto wydać zarobiony hajs. Są jednak miejsca, gdzie Polacy w defensywie są przez całą dobę. To na przykład Biedronka, której ekosystem tworzy konglomerat ukraińsko (personel) – niemiecki (klientela) oraz przede wszystkim gigantyczny bazar, gdzie płaci się tylko w euro.

Zawsze myślałem, że z tym bazarem to taka miejska legenda, która ma nieco zrekompensować tęsknotę za dzikim zachodem z lat 90-tych i, że takie miejscówki to już przeżytek. Szczególnie że w Szczecinie i okolicach przygraniczne targowiska czasy prosperity mają już chyba dawno za sobą. Ale Słubice to zupełnie inny kaliber. Przyjeżdżając tam w sobotnie południe można się było poczuć co najmniej jak gdzieś w okolicach zabytku wpisanego na listę UNESCO. Tłumy samochodów na płatnych parkingach (źle zaparkowanych na poboczach też, ale przecież nie ucina się ręki, która cię karmi, więc o blokadach nie ma mowy), autokary, z których wychodzą babinki wspomagające się balkonikiem – jakby kumulujące energię przez cały tydzień, żeby ten jeden dzień oddychać pełną piersią. A to wszystko po to, żeby przekopać się przez tony podrób, niemodnych ciuchów spod szyldu Camp David, a nawet płyt CD. Czas zatrzymał się tutaj 20 lat temu.

Oryginalne – chyba nie ma wątpliwości? (fot. własne).

W sumie to nie do końca wierzyłem też w to, że po straganach tak chętnie buszują kibice BFC Dynamo, którzy niekoniecznie są skłonni wydać kilkaset euro na oryginalne ciuchy Stone Island, a mają świadomość, że „patka” na Sportforum Hohenschönhausen jest jak kawa i wuzetka w Misiu – zestaw obowiązkowy.

No i okazało się, że w Słubicach podróby Stone Island faktycznie są na każdym kroku i już za 30, 40 euro można skompletować stosowny outfit. Kibice BFC Dynamo muszą naprawdę często tutaj zaglądać, bo na stoiskach z różnym szmelcem jest mnóstwo quasi-klubowych gadżetów. Prawie tyle samo, co Bayernu Monachium i Borussii Dortmund. Większość to chałupnicza robota (na przykład krzywo nadrukowane kubki), ale warto odnotować, że wszystkie są ze starym, klasycznym herbem z literą „D”, więc miejscowi wiedzą o co chodzi. BTW. chciałbym zobaczyć tych wszystkich wielkich chłopów, którzy kładą się do snu na poduszeczce z herbem BFC Dynamo, a rano zakładają na plecy szmaciany worko-plecak, na którym logo nielubianego Unionu jest rozwalone na strzępy.

***

Kolejny mit, który padł to (nie)istnienie Słubfurtu. Myślałem, że to tylko takie hasło reklamowe, ale Słubice i Frankfurt nad Odrą naprawdę wzajemnie się uzupełniają (mają nawet wspólną komunikację autobusową) i sprawiają wrażenie jednego organizmu. Często nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego jest tak duży kontrast pomiędzy Kostrzynem i Słubicami pomimo tego, że oba miasta mają dość podobną liczbę ludności. W Kostrzynie jest tak prowincjonalnie, a w Słubicach ciągle korki, dużo ludzi na ulicach, a wieczorami ciasnawo w niektórych knajpach. Po prostu na Słubice nie można patrzeć jak na liczące 17 tys. mieszkańców miasteczko, tylko trzeba wziąć pod uwagę, że tworzą z Frankfurtem jedno miasto, w którym mieszka prawie 80 tys. ludzi, którzy łążą w tę i z powrotem (choć przede wszystkim do Słubic, bo Frankfurt pustoszeje z każdym rokiem).

Kawa z takiego kubka musi smakować wybornie (fot. własne).

Odpływ ludności i starzenie się społeczeństwa byłyby po niemieckiej stronie Odry jeszcze bardziej widoczne, gdyby nie miejscowy uniwersytet Viadrina, na którym studiuje ok. 5 tys. osób, co nieco reanimuje wskaźniki demograficzne. Oczywiście sztucznie, bo w weekendy i latem zbyt wielu żaków tutaj nie uświadczysz. Viadrina to taka hipsterownia, a nawet egzotyka, jeśli jesteś na przykład z Bawarii. Fajnie mieć w papierach takie miejsce, jednak też nie ma sensu tutaj zbyt długo przesiadywać.

W przypadku Słubfurtu mamy więc do czynienia z chichotem losu i sytuacją, w której to ogon kręci psem. Bo dzisiaj to znacznie mniejsze Słubice, które przed wojną były tylko dzielnicą Frankfurtu o nazwie Dammvorstadt, zdają się być właściwym centrum tego europejskiego miasta. Nawet jeśli wszystko rozbija się przede wszystkim o szlugi, paliwo i night cluby.

W każdym razie choć takiego miasta nie znajdziemy na żadnej mapie, to Słubfurt naprawdę istnieje.

***

Ale dlaczego tak naprawdę tutaj przyjechałem?

***

Marcowe spotkanie 1. FC Frankfurt z Dynamem Schwerin było najprawdopodobniej wydarzeniem bez precedensu w całej piłkarskiej Europie. Na piątym poziomie rozgrywkowym spotkały się bowiem zespoły, które mają w swojej historii zapisane występy w europejskich pucharach.

***

Wojskowy klub Vorwärts został założony w 1951 r. w Lipsku, ale w Saksonii przetrwał tylko dwa lata. Potem został przeniesiony do wschodniego Berlina, ponieważ aparat państwowy musiał ratować wizerunek stolicy NRD. Wówczas miasto nie było jeszcze podzielone murem, więc najlepsi piłkarze bez większych problemów mogli uciekać do klubów w jego zachodniej części. W konsekwencji przez wiele lat nie udało się zbudować silnej drużyny z Ost-Berlina w DDR-Oberlidze. Z propagandowego punktu widzenia taka sytuacja była absolutnie nie do przyjęcia.

W związku z tym armia w 1953 r. zdecydowała się na przeniesienie swojego wojskowego zespołu Vorwärts z Lipska do Berlina. Niedługo później podobny manewr zastosowała też bezpieka, która również dokonała transferu wewnętrznego. Dynamo Drezno stało się Dynamem Berlin. Drużyny należące do sił mundurowych miały być bardziej odporne na emigrację do zachodniej części miasta. Bo z tych zespołów nie można było sobie tak po prostu odejść, skoro np. wszyscy piłkarze Vorwärts mieli stopnie wojskowe.

Wydawało się, że stołecznym (i krajowym) nummer eins zostanie Dynamo, które przejęło zdecydowanie silniejszą drużynę. Drezdeńczycy przed przymusową wyprowadzką do Berlina sięgnęli bowiem po mistrzostwo i brązowy medal. Vorwärts przetransferował natomiast słaby zespół z Lipska, który na pożegnanie zleciał z ekstraklasy NRD i swoją przygodę zaczynał na zapleczu najwyższej klasy rozgrywkowej.

Rzeczywistość okazała się jednak zaskakująca. Vorwärts przebudował swoją kadrę i stał się czołowym zespołem DDR-Oberligi przełomu lat 50 i 60-tych. W trakcie złotej dekady z delikatnym okładem (1957-1970) sięgnął po sześć tytułów mistrzowskich, trzy wicemistrzowskie i dwa krajowe puchary. Poza tym znakomicie spisywał się też w europejskich rozgrywkach (ćwierćfinał Pucharu Europy i Pucharu Zdobywców Pucharu).

Vorwärts – sportowo i pod względem popularności – zdecydowanie zdystansował Dynamo, które w tamtym okresie rzadko potrafiło się wzbić ponad przeciętność (notorycznie dostając też w czapkę w derbach). Ale przepotężny szef Stasi Erich Mielke nie był człowiekiem, który wyznawał filozofię w stylu: „To nieprawda, że dach przeciekał. Zwłaszcza że prawie w ogóle nie padało”. Musiał znowu wziąć sprawy w swoje ręce i utorować ukochanemu BFC Dynamo drogę na szczyt.

Stadion Przyjaźni we Frankfurcie nad Odrą. Tutaj w 1971 r. został przeniesiony wojskowy Vorwärts (fot. własne).

***

W 1971 r. Vorwärts został więc przeniesiony do… Frankfurtu nad Odrą. Głównym prowodyrem tego transferu był oczywiście Mielke wspierany przez lokalnego kacyka Ericha Mückenbergera, który liczył, że posiadanie silnego klubu w DDR-Oberlidze nieco ożywi przygraniczny region. Szczególnie że piłkarska historia Frankfurtu nad Odrą przed 1970 r. nie była specjalnie imponująca, a mówimy przecież o stolicy okręgu (czyli z naszej perspektywy województwa). SC Frankfurt, którego losy krzyżowały się z FSG Dynamo Frankfurt wspólnymi siłami dosłownie na moment tylko liznęły zaplecza najwyższej klasy rozgrywkowej, a przeważnie były zaledwie klubami prowincjonalnymi.

***

Na otwarcie ery frankfurckiej rozegrano sparing z bułgarskim Czerno More Warna (wygrana 5:4) w sierpniu 1971 r. Spotkanie zaczęło się z półgodzinnym opóźnieniem, ponieważ piłkę na środku boiska miał umieścić spadochroniarz, którego zastopowały niekorzystne warunki pogodowe.

***

I choć Vorwärts Frankfurt nie był w stanie nawiązać do sukcesów z czasów berlińskiego prime’u, to mieszkańcy tzw. Oderstadt i tak nie mieli powodów do narzekania. Resortowa wojenka w stołecznych gabinetach sprezentowała im silną drużynę, która przez dwie dekady – z małymi przerwami –  należała do szerokiej nrdowskiej czołówki. Największe osiągnięcia zespołu z Frankfurtu nad Odrą na krajowym podwórku to: wicemistrzostwo w 1983 r. oraz dwa finały Pucharu NRD. Gdy Vorwärts sięgnął po srebro DDR-Oberligi, to średnia frekwencja na trybunach dobijała do 10 tys.

Kibice we Frankfurcie nad Odrą z największym sentymentem wspominają jednak występy w europejskich pucharach. Łącznie Vorwärts w latach 1971-1991 (tzw. era frankfurcka) uzbierał 12 meczów na międzynarodowej arenie (wszystkie są efektem pięciu startów w Pucharze UEFA).

Klimat (fot. Turus.net)

Najsłynniejszy jest oczywiście dwumecz z Juventusem Turyn w 1. rundzie Pucharu UEFA w sezonie 1974/1975. W pierwszym spotkaniu rozgrywanym przed własną publicznością Vorwärts sprawił sensację i  – na oczach 20 tys. widzów zgromadzonych na Stadionie Przyjaźni – wygrał z włoskim gigantem 2:1. Trudno było wymarzyć sobie lepszy debiut w europejskich pucharach podczas frankfurckiej ery wojskowego klubu niż zwycięstwo z zespołem, w którym zagrali Dino Zoff i Fabio Capello.

Normalnie obiekt mógł pomieścić 16 225 kibiców (taką frekwencję można też znaleźć w niektórych protokołach z tego meczu), ale z racji gigantycznego zainteresowania dostawiono wtedy tymczasową trybunę i w ten sposób zwiększono pojemność do 20 tys. Po stronie gospodarzy były… też komary, które z racji płynącej tuż obok Odry obsiadły zaskoczonych gości z Turynu jeszcze w tunelu przed wyjściem na murawę (a miejscowi byli do tego przyzwyczajeni).

W rewanżu Juventus odrobił straty, wygrał 3:0 i awansował do kolejnej rundy.

– Jadąc do Turynu oczywiście mieliśmy nadzieję na awans, ale ostatecznie i tak byliśmy dumni, że przynajmniej raz ograliśmy Juventus – wspomina obrońca Gerd Schuth, który strzelił gola w pierwszym meczu. – Po tym dwumeczu od razu stało się jasne, że chcemy znowu zagrać w Europie. Naszym motto stało się hasło: musimy tam wrócić.

I choć na kolejne przepustki do Europy trzeba było trochę poczekać, to w latach 1980-1985 Vorwärts Frankfurt aż cztery razy wystartował w rozgrywkach Pucharu UEFA. Kibice nad Odrą mogli oglądać pojedynki z tak klasowymi drużynami, jak Werder Brema, VfB Stuttgart, Nottingham Forest czy PSV Eindhoven. I choć czasami udawało się osiągać dobre wyniki w poszczególnych spotkaniach, to drużyna z Frankfurtu w swojej historii występów w europejskich pucharach wyeliminowała tylko jednego rywala.

Skrót meczu z Werderem Brema w Pucharze UEFA rozegranego we Frankfurcie.

W pierwszej rundzie Pucharu UEFA w sezonie 1980/1981 wyrzuciła za burtę zespół Ballymena United z Irlandii Północnej. A i tak trzeba było się przy tym trochę napocić, ponieważ rywalizacja zaczęła się od niespodziewanej porażki na wyjeździe 1:2. W rewanżu 15 tys. widzów na Stadionie Przyjaźni obejrzało jednak przekonującą wygraną 3:0. W kolejnej rundzie zbyt silny okazał się Stuttgart z RFN.

***

Dynamo Schwerin w swojej historii nigdy nie dotarło do najwyższej klasy rozgrywkowej (29 sezonów na jej zapleczu i dwa przegrane baraże o awans do elity), ale i tak zagrało w Europie. W sezonie 1989/1990 zespół z Meklemburgii zaliczył spektakularny rajd w Pucharze NRD. Po wyeliminowaniu m. in. FC Magdeburg i Lokomotive Lipsk dotarł do wielkiego finału. Ostatecznie trofeum nie pojechało do Schwerina, ponieważ w decydującym meczu 2:1 wygrało Dynamo Drezno, ale drugoligowcy i tak dostali bardzo wartościową nagrodę pocieszenia.

W tamtym sezonie zespół z Drezna sięgnął po podwójną koronę, więc tym samym zwolnił miejsce w Pucharze Zdobywców Pucharów dla finalisty krajowego pucharu.

W 1. rundzie (1/16 finału) los skojarzył zespół ze Schwerina z Austrią Wiedeń. Archaiczny stadion Paulshöhe oczywiście nie spełniał europejskich wymagań, dlatego Dynamo (wówczas występujące pod nazwą PSV Schwerin) mecz u siebie z konieczności rozegrało w oddalonym o 100 km Rostocku. Na Ostseestadion należącym do Hansy.

Kibice Dynamo Schwerin (fot. własne).

19 września 1990 r. pogoda była wyjątkowo niesprzyjająca, dlatego na trybunach w Rostocku zameldowało się zaledwie 835 widzów, którzy – na miarę możliwości – postarali się jednak o głośne wsparcie dla swoich zawodników. Niestety doping nie pomógł, a losy dwumeczu rozstrzygnęły się w zasadzie w ciągu dwóch minut (od 34. do 36.), kiedy Austria zdobyła dwie bramki i wygrała pierwsze spotkanie 2:0.

3 października w Wiedniu odbył się rewanż, w którym PSV zaprezentowało się z bardzo przyzwoitej strony, remisując 0:0. O walce o awans do kolejnej rundy nie było oczywiście mowy, ale zespół ze Schwerina nie przyniósł wstydu w rywalizacji ze zdecydowanie silniejszym rywalem.

Zresztą ten mecz tak naprawdę nikogo – poza garstką kibiców – nie interesował, ponieważ dokładnie tego dnia doszło do oficjalnego zjednoczenia Niemiec. Kraje związkowe z NRD przystąpiły do RFN. Fani ze Schwerina na rewanż do Wiednia wyjeżdżali więc z jednego kraju, a wrócili do innego.

Ten dwumecz – pomimo że w zasadzie zupełnie zapomniany i rozegrany gdzieś za kotarą przełomowych wydarzeń w tej części Europy – jest jedną z najważniejszych chwil w całej historii klubu. Gdy byłem na meczu w Schwerinie, to w mobilnym punkcie sprzedaży klubowych gadżetów, do kupienia były nawet okolicznościowe koszulki nawiązujące do tamtych wydarzeń. Ten jeden, jedyny występ w Europie trzeba bowiem celebrować. Niezależnie od tego, jaki by nie był. Szczególnie że Dynamo dotarło do Europy kuchennymi drzwiami. Nigdy nie grając na najwyższym szczeblu rozgrywkowym.

Więcej o Dynamo możecie przeczytać w długim reportażu na moim blogu w całości poświęconym klubowi ze Schwerina.

***

Po upadku NRD Vorwärts stał się Victorią, potem Viktorią, a od 2012 r. 1. FC Frankfurt. Zmiany nazw niestety nie niosły ze sobą zmian w kwestii wyników sportowych. Cała pozjednoczeniowa rzeczywistość naznaczona jest wegetacją na amatorskich szczeblach rozgrywkowych. Mecze, na których frekwencja na Stadionie Przyjaźni po 1991 r. była czterocyfrowa można policzyć w zasadzie na palcach jednej ręki.

Młode pokolenie nie zagląda na miejscowy stadion, choć na ulicach widać, że w mieście jest spore zainteresowanie piłką, ponieważ infrastruktura drogowa jest areną quasi-wojny na vlpeki. Dominuje Hertha Berlin, za czasów gry w 1. i 2. Bundeslidze mocną pozycję miało też Energie Cottbus, które dzisiaj zostało wyparte przez zmierzający do Ligi Mistrzów Union Berlin.

Wojna na vlepki we Frankfurcie (fot. własne).

Stara gwardia też coraz rzadziej zamienia wyludnione blokowiska północnej części miasta na stadion położony na południowych rubieżach Frankfurtu. A jeśli już, to przede wszystkim po to, żeby posiedzieć w klubowym budynku i, pijąc piwo, powspominać stare, dobre czasy oraz powzdychać do relikwii (pamiątek) z pamiętnego spotkania z Juventusem Turyn.

Starzy kibice mają problem z akceptacją aktualnej nazwy, nowych barw itd. Jeśli kilka razy w roku się zmobilizują, to i tak wywieszają tylko stare flagi oraz ubierają się na czerwono-żółto.

***

A wydawało się, że w tym sezonie może coś drgnąć. We wrześniu na sparing przyjechała Hertha Berlin, która ściągnęła na trybuny ok. 4 tys. widzów. Organizatorzy nie mieli wątpliwości, że gdyby mecz odbył się trochę później (to był czwartek), to liczba kibiców mogła dobić nawet do 6 tys., ale brak sztucznego oświetlenia nie pozwolił nieco dłużej czekać na pierwszy gwizdek. I choć Hertha wygrała aż 8:0, to miejscowi świetnie się bawili. Na Stadion Przyjaźni wróciło wiele osób, które od lat tutaj nie zaglądały, na płotach pojawiły się stare, pamiętające lata 80-te flagi.

Poza tym 1. FC Frankfurt w tym sezonie jest beniaminkiem Oberligi (5. Liga). Sportowy sukces oraz możliwość rywalizacji z kilkoma niezłej klasy rywalami także pozwalały mieć nadzieję, że klub przestanie oddychać tylko przeszłością i nareszcie odnajdzie się w pozjednoczeniowej rzeczywistości.

Mecz z Babelsbergiem w 2011 r. Jeden z nielicznych po upadku NRD, kiedy coś działo się na trybunach.

Pierwsze spotkanie z rezerwami Hansy Rostock (porażka aż 1:5) ściągnęło na trybuny prawie 500 osób, ale potem było już tylko gorzej i frekwencja na tak dużym stadionie (pojemność szacowana w tej chwili na 12 tys.) zaczęła się kręcić w okolicach setki. Nie pomogli też sami piłkarze, którzy – poza serią kilku niezłych meczów – grają słabiutko i zmierzają z powrotem do 6. Ligi.

***

Miałem nadzieję, że spotkanie z najbardziej atrakcyjnym w lidze rywalem ze Schwerina (też beniaminkiem) również zmobilizuje miejscową starą gwardię do wizyty na stadionie. Szczególnie że oba zespoły nie grały ze sobą od 1990 r. (w latach 1988-1990 Vorwärts na chwilę spadł na zaplecze najwyższej klasy rozgrywkowej, gdzie prawie zawsze grało Dynamo Schwerin). Poza tym kibice ze stolicy Meklemburgii wyznają analogiczną filozofię życiową, jak fani we Frankfurcie. To także przede wszystkim grupa niedostosowanych do współczesności facetów po 40. urodzinach, którzy weekendowo wzdychają do dawnych czasów.

***

W chłodną, marcową niedzielę – przynajmniej rano – przez zachmurzone niebo nad Słubicami nieśmiało przebijało się słońce. Wraz z moim przyjacielem, który spędził tutaj kilka lat życia minęliśmy kultowy sklep 24h Zigaretten, gdzie znajduje się specjalna rampa do ładowania wagonów szlugów prosto do bagażnika i po diagnozie, że interes nawet w niedzielę kręci się należycie, przejechaliśmy na drugą stronę Odry.

W Niemczech od razu przywitała nas śnieżyca. Niedzielne przedpołudnie, weekend bez studentów na Viadrinie, fatalna pogoda i wyludniające się miasto. Frankfurt w takich momentach naprawdę robi nieprawdopodobne wrażenie. Przemierzasz samochodem kolejne puste ulice, czasem minie cię co najwyżej wiozący powietrze tramwaj. Czujesz się jak w jakimś zbugowanym symulatorze miasta typu SimCity. Ktoś postawił budynki i całą infrastrukturę, ale zapomniał dorzucić w pakiecie mieszkańców.

Ewentualnie przyszła mi do głowy jeszcze pierwsze scena z Misia, w której milicjanci w szczerym polu stawiają makiety domów, żeby móc wyłapywać kierowców przekraczających prędkość w terenie zabudowanym. Zarówno na tamtym, jak i tym frankfurckim osiedlu życia jednak nie było.

Później – pozostając przy klasykach polskiej kinematografii – nie pozostało nic innego, jak dokonać delikatnej parafrazy i zawołać: Kierunek – stadion! Tam musi być jakaś cywilizacja!

***

Stadion der Freundschaft został oddany do użytku w 1953 r. z okazji 700-lecia miasta. Inauguracyjne spotkanie oglądało 25 tys. widzów na rywalem Dynamo Frankfurt była Wisła Kraków, która wówczas grała pod nazwą Gwardia.

Obiekt niewiele zmienił się od czasów, kiedy w latach 70-tych zagościł tutaj przeniesiony z Berlina Vorwärts i rozegrał kilka niezapomnianych meczów w europejskich pucharach. W ostatnich latach wybudowano jedynie nowy budynek klubowy wraz z trybuną główną oraz zdemontowano trzy z czterech masztów oświetleniowych, ponieważ groziły zawaleniem. Ten ostatni stał się natomiast masztem telekomunikacyjnym.

Bilet niestety nie był dedykowany na konkretny mecz (fot. własne).

Spacer po stadionie jest fantastyczną podróżą do przeszłości. Szczególnie że nie ma żadnych ograniczeń i można zrobić pełną rundę wokół, a nawet bez problemu wejść do sektora gości. A to wszystko za jedyne sześć euro, bo tyle kosztuje bilet na mecze 1. FC Frankfurt (inna sprawa, że obiekt jest otwarty także w tygodniu i można zrobić sobie lekcję historiizupełnie za darmo).

Nie będę ukrywał, że choć klimat tego spotkania był wspaniały, to sama atmosfera na stadionie nieco mnie rozczarowała. Zaledwie 140 widzów – nawet pomimo przenikliwego zimna oraz opadów śniegu – było frekwencją zdecydowanie poniżej oczekiwań. Szczególnie że na tę liczbę składała się grupka kibiców ze Schwerina oraz kilkunastu groundhopperów, którzy kręcili kółka po stadionie z taką częstotliwością, jakby przygotowywali się do dwudziestoczterogodzinnego wyścigu Le Mans.

Goście stanęli razem z gospodarzami, żeby móc przy piwie oraz grzanym winie, które w tej temperaturze zdawało się wybawieniem, wspólnie powspominać złote lata 70 i 80-te. Obok siebie powiesili nawet flagi. Płótno Dynama Schwerin (szkoda, że jedno z mniej ciekawych) zawisło nieopodal trzech flag gospodarzy. Dwóch oldschoolowych klasyków pamiętających momenty chwały Vorwärts z czasów NRD oraz jednej flagi dedykowanej już bezpośrednio 1. FC Frankfurt. Tym bardziej śmieszyła mnie skitrana pod stadionem policja, która po końcowym gwizdku stała na trasie do centrum z jakimiś kamerami. Nie mam pojęcia, co chcieli nagrywać, bo chyba nie liczyli, że 50-latkowie wypiją po piwku, pogadają, zbiją pionę, a potem zaczną się napier*alać.

Sektor gości pozostał pusty (fot. własne).

Sam mecz oglądało się bardzo dobrze i tak naprawdę zleciał błyskawicznie. 5. Liga jest bowiem z reguły gwarantem radosnego, ofensywnego futbolu, o czym najlepiej świadczą chociażby wyniki Frankfurtu, który tydzień po tygodniu potrafi przegrać 1:5 i wygrać 7:0. Tym razem padł tylko jeden gol, ale na murawie działo się sporo pod obiema bramkami. Trzeba jednak zaznaczyć, że wiele akcji było dziełem przypadku, bo murawa bardziej przypominała kartoflisko niż plac do gry.

Dynamo wygrało 1:0 po szybkiej akcji lewą stroną, którą z zimną krwią wykończył 24-letni Francuz Steve Njemane Tanga, który prawdopodobnie uprawia coś w rodzaju turystki futbolowej. W swojej stosunkowo krótkiej przecież karierze – poza Francją i Niemcami – grał też w klubach z Mołdawii, Grecji, Słowenii i Belgii. Generalnie towarzystwo na boisku było międzynarodowe, ponieważ w barwach drużyny ze Schwerina zagrali też m. in.: urodzony w Atenach bramkarz Ibrahim Suaib, który ma… ukraiński paszport czy pomocnik z Mołdawii. I co ciekawe w kadrze Dynama Ukraińcy funkcjonują razem z Rosjanami.

Gospodarze odpowiedzieli z kolei desygnowaniem do gry 18-letniego Uzbeka Ayyubbeka Kulbekova. Z polskich akcentów po murawie w barwach 1. FC Frankfurt biegał (choć to delikatne nadużycie) mający swojsko brzmiące nazwisko Paul Karaszewski. Teoretycznie jeden z najbardziej doświadczonych zawodników drużyny, który otarł się o FC Magdeburg, a w praktyce łysiejący 30-latek, który był chyba jednym z najgorszych defensywnych pomocników, jakich widziałem w życiu. Wszystko na alibi, wszystko do najbliższego, wszystko do tyłu. Z takim liderem środka pola nic dziwnego, że drużyna znajduje się w strefie spadkowej.

***

Wizyta w Frankfurcie nad Odrą był fantastyczną podróżą do przeszłości oraz kolejnym miejscem na mapie byłej NRD, gdzie odnalazłem futbol w takim wydaniu, jakiego poszukuję. Surowy, prawdziwy, zgodny z maksymą #againstmodernfootball. Gdybym miał określić go możliwie zwięźle, dwoma słowami, to posłużyłbym się hasłem, które przyświeca czwartoligowemu SV Babelsberg 03, czyli po prostu fussball unplugged.

Dodaj komentarz