Klub niekochany. BFC Dynamo, czyli od Stasi do Stone Island

Odczuwam coś w rodzaju przebodźcowania. Wokół tylko swetry Stone Island, polówki Fred Perry, kurtki The North Face, wiatrówki Ellesse i buty New Balance. Już do końca nie wiem, czy jestem na meczu piłkarskim, czy może na planie kolejnej części filmu „Green Street Hooligans” albo pokazie mody stadionowej. Mój wzrok szuka jakiegokolwiek ukojenia w morzu futbolowego casualu i wszechobecnej prawilności. Jakby to ujął Piorun ze „Ślepnąc od świateł” – jest sztywniutko.

Wtem nagle widzę, że po schodach, w górę trybuny, wspina się zmęczony życiem facet po sześćdziesiątce, na którego głowie siwizna ewidentnie zaczyna przegrywać z łysiną. Myślę sobie – nareszcie jakiś zwykły stadionowy Janusz, który po prostu przychodzi tutaj pooglądać mecz piłki nożnej.

I co?

Gdy mnie mija, to okazuje się, że na jego szarej kurtce znajduje się… logo z charakterystycznym gołębiem z drutem kolczastym w dziobie. Gość powoli wchodzący w wiek dziadka ma na sobie wdzianko od Peaceful Hooligan. Zaraz zaczyna się zresztą kłócić z jednym z kibiców, który blokuje mu przejście do wodopoju i wyzywa go od Unionerów (czyli fanów Unionu Berlin).

To właśnie berlińskie Dynamo i jego state of mind w całej okazałości.

Nie patrz na zachód

W 1953 r. Dynamo Drezno zmontowało bardzo mocną paczkę i sięgnęło po pierwsze w swoich krótkich dziejach mistrzostwo NRD. To był początek pięknej historii klubu z Florencji nad Łabą, który w momencie, gdy Erich Honecker i spółka wygaszali socjalistyczny raj pomiędzy Łabą a Odrą, miał na koncie aż 98 spotkań w europejskich pucharach oraz osiem tytułów mistrzowskich i wicemistrzowskich w gablocie.

Wytrawny analityk piłkarskiej historii na pewno zauważy jednak, że w historii zespołu z Drezna jest zaskakująco długi okres marazmu pomiędzy pierwszym mistrzostwem a czasem wielkiej prosperity w latach 70-tych.

Za te lukę w dużej mierze odpowiada jeden z najpotężniejszych i najbardziej wpływowych ludzi w historii NRD, wieloletni szef Stasi Erich Mielke. Ów jegomość był również wielkim fanem piłki nożnej i przy okazji szefem stowarzyszenia sportowego Dynamo, które pod swoim szyldem zrzeszało wszystkie kluby policyjne oraz powiązane z bezpieką. W szczytowym momencie stowarzyszenie miało ok. 250 tysięcy członków uprawiających wszystkie możliwe dyscypliny sportowe. Faworyzowano oczywiście te olimpijskie, które pozwalały zbić konkretny kapitał podczas dużych, światowych imprez.

***

Początek lat 50-tych w wykonaniu drużyn z Berlina Wschodniego był bardzo słaby. Stołeczne zespoły w zasadzie w ogóle nie liczyły się w nrdowskiej piłce, w której karty rozdawały wówczas przede wszystkim drużyny z Saksonii.

Aktualny herb BFC Dynamo. Dlaczego bez charakterystycznego „D”? Odpowiedź później. (fot. własne)

Politykom w Berlinie taki stan rzeczy bardzo się nie podobał. NRD była dopiero na początku ugruntowywania swojej państwowości i rzeczywistość w ogóle nie współgrała z serwowaną propagandą. Mieszkańcy wschodniej części stolicy zdecydowanie chętniej śledzili wyniki Herthy czy Tennis Borussii, bo lokalny futbol nie miał im absolutnie nic do zaoferowania. Wówczas mur jeszcze nie istniał, więc identyfikacja z klubami z zachodniej strefy nie była aż tak trudna. Poza tym najlepsi piłkarze mieli jeszcze szansę na ucieczkę.

No dobrze, drodzy towarzysze… ale ładnie to tak wspierać tych zepsutych kapitalistów?

Mielke – rodowity berlińczyk – wpadł wiec na genialny pomysł. Podczas wizyty w ZSRR totalnie zajarał się tym, jak funkcjonuje Dynamo Moskwa i zapragnął mieć taką samą zabawkę także na swoim podwórku – jako narzędzie do promowania socjalizmu, NRD i lepszej strony podzielonego miasta. Potem rozwój wypadków był już bardzo prosty. Jako szef wszystkich szefów jesienią 1954 r. zadecydował, że montujemy zespół o nazwie Dynamo Berlin, który przejmuje wszystkich zawodników Dynama Drezno oraz jego miejsce w najwyższej klasie rozgrywkowej.

***

Ale gwoli ścisłości trzeba dodać, że w 1954 r. nie tylko w przypadku Dynamo sztucznie i na chama majstrowano przy rozgrywkach. To własnie wtedy zaczęła się również historia m. in. Hansy Rostock. W latach 50-tych kluby z południa kraju (przede wszystkim z Saksonii) zdominowały rozgrywki nie tylko jakościowo, ale także ilościowo. Regularnie stanowiły ponad połowę wszystkich zespołów uczestniczących w zmaganiach o mistrzostwo NRD.

Na północy była natomiast piłkarska pustynia. Od początku istnienia DDR-Oberligi do 1954 r. krótkie epizody w elicie (od razu naznaczone spadkiem) zaliczyły tylko zespoły z Wismaru i Schwerina. Dlatego historia – mającej jedną z największych baz kibicowskich w tej części Europy – Hansy zaczęła się w… oddalonej o 500 km od Rostocku sennej mieścinie Lauter zlokalizowanej tuż przy czeskiej granicy, w samym sercu Rudaw. Stwierdzono, że w sumie to futbol na najwyższym poziomie nie jest tutaj potrzebny, skoro w promieniu zaledwie kilkudziesięciu kilometrów znajdują się kluby z Aue, Zwickau oraz Karl-Marx-Stadt (dzisiaj Chemnitz).

Empor Lauter (z całym swoim inwentarzem) błyskawicznie stał się więc Emporem Rostock, który to za kilkanaście lat przeistoczył się w docelową Hansę.

Car Aleksander i Karol Marks

Wycieczkę na stadion BFC Dynamo najlepiej zacząć z Alexanderplatz, nad którym góruje jeden z symboli miasta, czyli Berliner Fernsehturm. Berlińska Wieża Telewizyjna została oddana do użytku w 1969 r. i do dzisiaj jest najwyższym budynkiem w całych Niemczech (368 metrów wysokości). Za czasów NRD obiekt był wykorzystywany do propagandy sukcesu – jako symbol potęgi dynamicznie rozwijającego się kraju. W przenośni i dosłownie górujący na zachodnią częścią miasta. Oddanie wieży do użytku zbiegło się w czasie z początkiem nadawania nrdowskiej telewizji w kolorze.

Potem – jadąc tramwajem – można przeciąć najbardziej reprezentatywną aleję wschodniego Berlina, która wciąż nosi nazwę Karl-Marx-Alle oraz oglądać prestiżowe, oczywiście za czasów NRD, osiedla zlokalizowane blisko ścisłego centrum. Tutaj mogli mieszkać tylko wybrani. O tym wszystkim opowiada nam nasz znakomicie zorientowany w tutejszych realiach przewodnik, czyli po prostu oddany kibic BFC Dynamo (Andre, jeśli to czytasz – danke für alles!).

Z daleka lepiej widać. (fot. własne)

Na samym końcu podróży docieramy natomiast do miejsca docelowego. To kompleks sportowy Sportforum Berlin w dzielnicy Hohenschönhausen. To kolejny wielki projekt z czasów NRD, z którego ówczesna władza również była bardzo dumna. Kompleks składa się aż z 35 obiektów sportowych, co wciąż czyni go jednym z największych w całej Europie (m. in. stadiony piłkarskie, lekkoatletyczne, lodowisko, kilka hal, a nawet obiekty do uprawiania siatkówki plażowej). To tutaj wykuwała się potęga resortowego Dynamo we wszystkich dyscyplinach.

Dzisiaj Sportforum nadal pozostaje ważnym punktem na mapie Berlina (to m. in. ośrodek przygotowań olimpijskich), ale niektóre jego elementy zostały już mocno nadgryzione zębem czasu. Chodzi przede wszystkim o hotel wraz z centrum kongresowym, który od momentu zjednoczenia Niemiec stoi pusty i dzisiaj jest po prostu zarośniętą ruiną z powybijanymi oknami.

Czas zatrzymał się także na niezwykle klimatycznym stadionie piłkarskim, ale do tego dojdziemy w swoim czasie.

***

À propos klimatu to nie zdążyłem jeszcze ostatecznie wyjaśnić, dlaczego warto wystartować na mecz właśnie z Alexanderplatz. Ano dlatego, żeby właśnie wczuć się w klimat umownej potęgi NRD. Bo wszystko, co będziemy mijać po drodze, będzie z kategorii naj (wieża, aleje, osiedla, kompleks sportowy). Kończąc oczywiście na samym BFC Dynamo, które miało być największą piłkarską dumą tego kraju.

W cieniu armii

Manewr Ericha Mielke z przeniesieniem do Berlina całej drużyny z Drezna okazał się co najwyżej umiarkowanym sukcesem. Udało się co prawda wywalczyć w ten sposób miejsce w elicie, ale trudno napisać, że stołeczny zespół (wówczas występujący jeszcze jako SC Dynamo Berlin) rozdawał karty w DDR-Oberlidze.

Klub dopiero w końcówce lat 50-tych zaczął regularnie kręcić się wokół podium (ale sięgnął maksymalnie po wicemistrzostwo w 1960 r.), a poza tym zaliczył kilka słabszych sezonów i nawet spadł z najwyższej klasy rozgrywkowej.

SC Dynamo początkowo grało przede wszystkim na gigantycznym (i już nieistniejącym) Stadion der Weltjugend, który w 1950 r. otworzył Walter Ulbricht, czyli tak naprawdę pierwszy faktyczny przywódca NRD. Zespół nie zdobył jednak dużej popularności i frekwencja na jego meczach rzadko przekraczała pięć tysięcy. Dlatego już na początku lat 60-tych przeniósł się na bardziej kameralny stadion w kompleksie Sportforum w Hohenschönhausen (tam, gdzie gra dzisiaj).

***

Na początku SC Dynamo było zdecydowanie w cieniu ASK Vorwärts Berlin, czyli klubu będącego pod kuratelą wojska, który na początku lat 50-tych został przeniesiony do stolicy z Lipska w dokładnie takim samym celu – armia też chciała zbudować tutaj silną drużyną piłkarską. Pierwotnie wydawało się, że znacznie większe szanse na sukces ma Dynamo, które bazowało na świetnej kapeli przejętej z Drezna, ale na przełomie lat 50 i 60-tych, to wojskowy Vorwärts stał się ligowym gigantem, który aż sześć razy sięgnął po mistrzowski tytuł.

Od lat największą kosą BFC Dynamo jest sąsiad zza miedzy, czyli Union Berlin. (fot. własne)

Vorwärts prawie zawsze w tabeli był przed Dynamo, miał lepszy bilans meczów derbowych i cieszył się zdecydowanie większą popularnością. Spotkanie drużyny będącej pod kuratelą armii z Wolverhampton w Pucharze Mistrzów w sezonie 1959/1960 oglądało ok. 65 tys. widzów.

***

Faktyczne podwaliny pod przyszłą potęgę Dynamo zaczęto budować w zasadzie dopiero od 1966 r., kiedy w NRD – w związku ze zbliżającymi się igrzyskami w Monachium oraz mundialem w RFN – przeprowadzono reformę mającą na celu poprawę jakości szkolenia i, w konsekwencji, osiąganie lepszych wyników na boisku. Futbol dostał status dyscypliny priorytetowej, a zespoły zostały wydzielone ze stowarzyszeń wielosekcyjnych i zaczęły działać na własny rachunek – jako samodzielnie kluby piłkarskie. Powstało ich dziesięć – m. in. Hansa Rostock, FC Magdeburg, Union Berlin czy Lokomotive Lipsk.

W ten sposób SC Dynamo Berlin zmieniło się w BFC Dynamo, czyli Berliner Fussball Club. W związku z tym warto odnotować, że powszechnie używana w Polsce forma Dynamo Berlin nie jest poprawna, ale można ją akceptować ze względu na to, że pozwala dokładniej określić, które niemieckie Dynamo mamy na myśli. To zresztą podobny casus do HSV i błędnie używanego rozwinięcia skrótu w postaci HSV Hamburg. Albo HSV, albo Hamburger SV.

***

Na dzień dobry – po reformie – BFC Dynamo co prawda spadło z najwyższej klasy rozgrywkowej, ale wykorzystało ten czas na przebudowę drużyny i jej odmłodzenie. Rozkręcono akademię, zaczęto intensywnie penetrować obszary, które przydzielono klubowi jako swego rodzaju lenno z pozwoleniem na ściąganie do siebie najlepszych zawodników z prowincji (m. in. z Cottbus (Chociebuża) i okolic).

W międzyczasie za swoją robotę wziął się też Mielke, którego wpływy były tak duże, że na początku lat 70-tych udało mu się załatwić przeniesienie wojskowego Vorwärts do… Frankfurtu nad Odrą. W ten sposób we wschodnim Berlinie został już tylko robotniczy Union, który – jako klub antysystemowy – cieszył się dużym zainteresowaniem kibiców, ale na niwie sportowej nie miał szans na nawiązanie rywalizacji z BFC Dynamo.

Od tego momentu Dynamo już jednoznacznie kojarzyło się ze Stasi i stało się klubem skrajnie uprzywilejowanym – w zasadzie flagowcem futbolu w NRD. Pozbycie się Vorwärts oznaczało również przeprowadzkę na znacznie większy Friedrich-Ludwig-Jahn-Sportpark (możecie o nim poczytać w reportażu poświęconym Viktorii Berlin), gdzie zamontowano sztuczne oświetlenie. BFC Dynamo grało na tym obiekcie – nie licząc rocznego powrotu do Hohenschönhausen w sezonie 1986/87 z powodu remontu – ponad 20 lat, aż do 1993 r.

Wówczas Friedrich-Ludwig-Jahn-Sportpark był zlokalizowany tuż przy murze berlińskim. Z jego trybun było widać zabudowania Berlina Zachodniego.

Friedrich-Ludwig-Jahn-Sportparkprzez lata dom BFC Dynamo. (fot. własne)

***

W sezonie 1971/1972 BFC Dynamo sięgnęło po wicemistrzostwo NRD oraz przede wszystkim dotarło aż do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów, gdzie zostało wyeliminowane przez swój pierwowzór, czyli Dynamo Moskwa. Do rozstrzygnięcia w rozgrywanym we… Lwowie rewanżu potrzebne były rzuty karne, ponieważ oba mecze zakończyły się remisem 1:1.

W konsekwencji BFC Dynamo nieco zyskało na popularności. Te wszystkie wydarzenia były jednak tylko przedsmakiem tego, co działo się od sezonu 1978/1979 r.

Najważniejszy mecz od 30 lat

Gdy wysiadamy z tramwaju pod stadionem na nieco ponad godzinę przed pierwszym gwizdkiem, to wokół obiektu kręcą się już setki ludzi. Wszystkie lokalne knajpki są oblegane przez kibiców, którzy nie tyle rozsiadają się w ogródkach, co po prostu opróżniają wszystkie lodówki z piwa i biorą browarka w formie to go, żeby w ten sposób umilić sobie ostatni etap wędrówki na stadion.

To w Niemczech jest piękne – legalne picie piwa na świeżym powietrzu. 90 proc. asortymentu w rękach fanów jest szklana, a mimo to – choć podobno znajdujemy się wśród owianych złą sławą kibiców BFC Dynamo – butelki nie latają nam nad głowami. Jest super. Nie ma nic lepszego niż zimne piwo w drodze na stadion, luźne pogawędki i nieśpieszny spacer w kierunku bram wejściowych.

W oczy od razu rzuca się fakt, że znakomita większość kibiców zmierzających na obiekt jest już po 40. urodzinach. Mediana wieku fanów BFC Dynamo jest w związku z tym wyjątkowa może nawet w skali Europy. Większość z nich doskonale pamięta złote czasy NRD i po prostu pozostała wierna drużynie nawet po zjednoczeniu Niemiec, kiedy przyszedł mroczny okres w dziejach. Po upadku muru berlińskiego klub notował marne wyniki sportowe (nigdy nie zagrał na poziomie centralnym) i miał fatalny wizerunek jako wylęgarnia prawicowych chuliganów. O napływie świeżego, młodego narybku kibicowskiego nie było więc mowy. BFC Dynamo przez lata po upadku NRD miało łatkę klubu banitów, przy którym zostali właśnie tylko ci poszukujący mocniejszych wrażeń banici. Dopiero teraz to się zmienia.

***

Spotkanie z VfB Oldenburg było bez wątpienia jednym z najważniejszych w najnowszej historii klubu, czyli od momentu zjednoczenia Niemiec.

BFC Dynamo – po dwóch przerwanych przez covid sezonach czwartej ligi grupy północno-wschodniej (Regionalliga Nordost) – zaatakowało z drugiego szeregu i dość nieoczekiwanie wygrało rozgrywki. Na finiszu ligowych zmagań okazało się lepsze od faworyzowanych: Carl Zeiss Jena, Lokomotive Lipsk czy Energie Cottbus. Duża w tym zasługa 34-letniej legendy FC Magdeburg – Christiana Becka, który przed sezonem zdecydował się na transfer do Berlina i rozgrywki zakończył z 23 bramkami oraz siedmioma asystami na koncie.

W tym sezonie zwycięzca grupy północno-wschodniej nie mógł jednak liczyć na bezpośredni awans do 3. Ligi i stanął przed koniecznością rozegrania barażowego dwumeczu z najlepszą drużyną grupy północnej, którą został VfB Oldenburg.

***

Dla BFC Dynamo to była okazja na pierwszy awans na szczebel centralny od upadku muru berlińskiego. Zespół w latach 90-tych co prawda grał na trzecim poziomie rozgrywkowym, ale wówczas 3. Liga była podzielona na wiele grup i zdecydowanie mniej prestiżowa niż dzisiaj. Wtedy to były zmagania regionalne, więc zespoły i tak dusiły się we własnym, postnrdowskim sosie.

Trudno się więc dziwić, że pierwsze spotkanie rozgrywane w Berlinie cieszyło się dużym zainteresowaniem kibiców, którzy wykupili wszystkie wejściówki przeznaczone na sektory gospodarzy. W sprzedaży było ok. pięć tysięcy biletów (choć oficjalna frekwencja podana przez klub to 4240).

Warto też zwrócić uwagę na dość hermetyczny sposób dystrybucji. Bilety można było kupować osobiście w siedzibie klubu albo przez internet, ale tylko z możliwością wysyłki pocztą na niemiecki adres. Żadnych PDF-ów do wydrukowania w domu na kartce A4.

Cenny bilet do kolekcji. (fot. własne)

20 euro za wejściówkę na taki mecz – komuś zupełnie niezorientowanemu – mogło wydawać się kwotą absurdalnie wysoką, ale to spotkanie dla BFC Dynamo miało naprawdę gigantyczny ciężar gatunkowy i mogło zmienić bieg historii klubu w najbliższych latach.

***

Akcja awans zaczęła się jeszcze na długo przed pierwszym meczem barażowym, ponieważ BFC Dynamo musiało zebrać aż 900 tys. euro tzw. gwarancji finansowej. Kwotę trzeba było zdeponować w DFB (tak naprawdę wystarczył wyciąg z konta) i w ten sposób otrzymać licencję na ewentualne występy w 3. Lidze. Dzięki zaangażowaniu kibiców, którzy zorganizowali zbiórkę oraz wsparciu lokalnych sponsorów zadanie udało się zrealizować. Ostatecznie BFC Dynamo nie wywalczyło awansu, ale prezes klubu Peter Mayer zapewnił, że środki i tak zostaną mądrze wykorzystane.

Zresztą sam Mayer to w zasadzie BFC Dynamo w pigułce. Gość przed 50-tką, który zarządzą klubem od ponad 15 lat i wyciągnął go z długów. Dzisiaj sprawnie działający na rynku przedsiębiorca, a kiedyś… po prostu stadionowy chuligan. W 2004 r. zaczął wyciągać Die Weinroten z bagna, gdy byli na krawędzi bankructwa, balansowali pomiędzy czwartą a piątą ligą i grali przed kilkusetosobową publicznością.

Chcemy być wyjątkowi i inni – kreśli swój plan na klub w wywiadach.

Złota dekada pełna nienawiści

Na początku lat 70-tych wydawało się, że BFC Dynamo ma już ostatecznie utorowaną drogę na sam szczyt, ale w czasie, gdy Mielke zajmował się kasowaniem z Berlina wojskowej drużyny Vorwärts, to DDR-Oberliga miała już nowego hegemona.

Było nim Dynamo Drezno, które odbudowało swoją potęgę po bezpardonowej kradzieży mistrzowskiej drużyny w latach 50-tych. Klub z Saksonii od 1970 do 1980 r. nigdy nie zszedł z ligowego podium i zapisał na swoim koncie aż pięć tytułów mistrzowskich – z czego trzy z rzędu pomiędzy sezonem 1975/76 a 1977/78.

To już było zbyt wiele dla szefa Stasi, który od ponad dwóch dekad nie mógł wepchnąć swojej drużyny na szczyt. Istnieje legenda, która mówi, że w 1978 r. Mielke wszedł do szatni zespołu z Drezna i poinformował, że dominacja drużyny z Saksonii właśnie dobiega końca.

Musicie zrozumieć, że stolica potrzebuje mistrzostwa! – miał zakomunikować.

Nie wiadomo, ile w tym prawdy, ale fakty są takie, że w sezonie 1978/1979 BFC Dynamo sięgnęło po pierwsze w swojej historii mistrzostwo NRD i zaczęło nieprawdopodobną serię zakończoną zdobyciem aż dziesięciu mistrzowskich tytułów z rzędu. To wynik bez precedensu w całej historii niemieckiego futbolu, który dopiero teraz wyrównał Bayern Monachium, który od dekady nie ma sobie równych w 1. Bundeslidze.

Mielke nie zamierzał wypuszczać z rąk tego, na co tak ciężko zapracował, dlatego w latach 80-tych BFC Dynamo nie tyle grało, co po prostu grasowało w DDR-Oberlidze. Mecze stołecznego zespołu sędziowała określona grupa arbitrów, która wiedziała, że przez gabinety Stasi prowadzi droga po paszport i możliwość wyjazdu z kraju. W związku z tym spotkania drużyny ze wschodniej części Berlina czasami trwały po sto minut (aż w końcu strzelą zwycięską bramkę), rywale byli notorycznie kartkowani (np. w jednym z sezonów Dynamo Drezno miało 45 żółtych kartek, a BFC Dynamo 16), dochodziło też do skrajnie kontrowersyjnych decyzji, które później opisywano w książkach, jak np. karny wstydu.

Goście specjalni na zamkniętej trybunie. (fot. własne)

Oczywiście BFC Dynamo – w konsekwencji – stało się najbardziej znienawidzonym klubem w NRD, którym kibice innych drużyn gardzili za bycie uprzywilejowanym narzędziem w rękach Stasi.

Nienawiść była ogromna – przyznaje były obrońca BFC Dynamo Frank Rhode w rozmowie z 11Freunde.Wszędzie, gdzie jechaliśmy, to ludzie na nas krzyczeli, gwizdali, obrzucali śnieżkami […]. A nienawidzono nas nie tylko z powodu mistrzostw i Stasi. Wszyscy mieli nas też za rozpuszczonych piłkarzyków ze stolicy. Mieliśmy przywileje, jedliśmy banany.

O owocach mogą też coś powiedzieć kibice klubów ze wschodniego Berlina, którzy często zabierali je na mecze wyjazdowe i rzucali nimi w miejscową publiczność, żeby wku*wić ludzi z prowincji.

***

Trzeba jednak pamiętać, że nieprawdopodobna seria dziesięciu tytułów BFC Dynamo to nie tylko efekt pracy sędziów i pozakulisowej działalności Ericha Mielke. Klub z Berlina szkolił wówczas najlepiej w całej NRD i zaczął zbierać profity z rozkręconej na początku lat 70-tych akademii. Poza tym mógł ściągać do siebie w zasadzie wszystkich piłkarzy, których tylko chciał.

– Gdy w końcówce meczu był remis, to sędziowie faktycznie potrafili doliczyć sześć minut. Ale Dynamo nie sięgało seryjnie po mistrzostwa dlatego, że sprzyjali im arbitrzy. Ta drużyna była silna jak niedźwiedź – uważa były sędzia Bernd Heynemann, który nie chciał brać udziału w tym procederze.

Nie da się ustawić 26 meczów w sezonie – dodaje ówczesny trener BFC Jürgen Bogs, który urodził się kilkanaście kilometrów od polskiej granicy w Casekow.

Często mówili też o tym sami zawodnicy, którzy irytowali się, że sędziowie na rympał próbowali skręcić mecze, które BFC Dynamo i tak spokojnie wygrałoby bez ich ingerencji. Wysokie umiejętności niektórych piłkarzy potwierdzają ich losy po upadku NRD oraz przyzwoite wyniki stołecznej drużyny w europejskich pucharach, gdzie nie można było już liczyć na przychylność arbitrów. Berlińczycy dwukrotnie dotarli do ćwierćfinału Pucharu Mistrzów (czyli dzisiejszej Ligi Mistrzów).

Inna sprawa, że Stasi zawsze asystowało drużynom z NRD w trakcie europejskich pucharów, żeby zawodnicy nie padli ofiarami jakiejś agitacji i czasami, swoimi kanałami, było np. w stanie… podsłuchać skład przeciwników.

– Nie byliśmy głupi […]. Zawsze, gdy byliśmy za granicą, to kręciła się wokół nas grupa mężczyzn w źle dopasowanych garniturach – dodaje Rhode.

Czasami polityka potrafiła jednak spętać nogi. Szczególnie gdy w Europie przyszło się zmierzyć z wrogiem klasowym z RFN. Tak było w sezonie 1988/1989, kiedy BFC Dynamo w 1. rundzie Pucharu Mistrzów rywalizowało z Werderem Brema. U siebie wygrało 3:0 i na rewanż pojechało pod wielką presją dopełnienia formalności oraz wyeliminowania wroga. Spotkanie zakończyło się jednak katastrofalną porażką 0:5.

Mecz trwa, a stadionowa knajpa pełna. (fot. własne)

Wokół tego dwumeczu też narosło mnóstwo legend. Jedna mówi o tym, że berlińczycy na pierwsze spotkanie wyszli naszprycowani, natomiast w rewanżu bali się kontroli, wiec zagrali na czysto. Poza tym na stadion mieli przyjechać dopiero 1,5 godziny przed pierwszym gwizdkiem, ponieważ prezes Werderu zorganizował im zniżki na zakupy i autokar zajechał pod szatnie zapakowany po sufit elektroniką oraz sprzętem AGD.

***

Mielke postanowił niczego nie zostawiać przypadkowi, dlatego zawodnicy byli regularnie inwigilowani oraz podsłuchiwani. Niewykluczone, że niektórzy piłkarze trafiali do kadry zespołu tylko dlatego, żeby pełnić rolę informatorów. Oczywiście nie obyło się też bez wspomnianego wcześniej szprycowania piłkarzy popularnymi w NRD środkami dopingującymi.

Z drugiej strony BFC Dynamo w latach 80-tych stosowało bardzo nowoczesne i niespotykane nawet w RFN metody np. pomiaru tętna.

***

Rygor w klubie był zaostrzany po każdej ucieczce na zachód, z którym kontakty były absolutnie zabronione. Najbardziej znana jest historia z 1979 r., kiedy Lutz Eigendorf – w trakcie powrotu z towarzyskiego spotkanie z Kaiserslautern – odłączył się od drużyny, wskoczył do taksówki i został w RFN.

Mielke nie mógł mu tego wybaczyć. Eigendorf był jego ulubieńcem i jednym z najlepszych produktów akademii BFC Dynamo. Mówiono, że to będzie nrdowski Franz Beckenbauer. Szef Stasi przerzucił do RFN wielu agentów, którzy mieli śledzić każdy krok Eigendorfa. Cztery lata po ucieczce – gdy był już zawodnikiem Eintrachtu Brunszwik – jego Alfa Romeo została najprawdopodobniej oślepiona przez jadącą z naprzeciwka ciężarówkę i uderzyła w drzewo. Piłkarz nie przeżył, a sekcja zwłok wykazała wysoki poziom alkoholu we krwi. Eigendorf faktycznie był tamtego wieczoru w knajpie, ale według świadków nie pił dużo i zawsze raczej stronił od procentowych trunków. Nie ma na to jednoznacznych dowodów, ale wszystko wskazuje na to, że wypadek został po prostu zaaranżowany przez Stasi, które od lat monitorowało zawodnika i np. styl jego jazdy samochodem. Niewykluczone, że Eigendorf otrzymał wlewy alkoholu dopiero podczas drogi do szpitala, bo Stasi chciało zdjąć z siebie ewentualne podejrzenia. Sprawa nigdy nie została ostatecznie wyjaśniona.

Gdyby interesowała nas piłka, to oglądalibyśmy ją w telewizji

Stadion Sportforum Hohenschönhausen jest bardzo kameralny i w zasadzie nie mogłem uwierzyć, gdy dowiedziałem się, że na początku lat 70-tych – tuż przed przeprowadzką na Friedrich-Ludwig-Jahn-Sportpark – spotkanie z Liverpoolem w Pucharze UEFA oglądało tutaj 20 tys. widzów. To rekord frekwencji na tym obiekcie, który najprawdopodobniej nigdy nie zostanie już pobity.

Stadion jest bardzo klimatyczny i – nie licząc skromnych masztów oświetleniowych – można odnieść wrażenie, że nic się w tym miejscu nie zmieniło od czasów NRD. Przy samym wejściu nie ma mowy o jakichś kołowrotkach albo bramkach do skanowania biletów. Papierowe wejściówki po prostu się przerywa. Tak, jak to było kilkadziesiąt lat temu.

Klimat. (fot. własne)

Dzisiaj obiekt może pomieścić ok. pięciu tysięcy widzów. To wystarczająca liczba, jak na aktualne potrzeby BFC Dynamo. Czynne są trzy trybuny. Dwie wzdłuż boiska i jedna za bramką, która pełni funkcję sektora gości. Łuk po drugiej stronie – ze względu na swój agonalny stan – jest natomiast wyłączony z użytku. Przed meczem z Oldenburgiem stewardzi skrupulatnie przeganiali osoby wspinające się na nasyp nieczynnej trybuny, żeby stamtąd oglądać spotkanie, ale potem nie mieli już siły biegać za wszystkimi chętnymi. Szczególnie że ustawiona tam policja miała to zupełnie w dupie.

Krzesełka znajdują się tylko po jednej stronie boiska na trybunie, którą umownie możemy nazwać główną, bo jest tam nawet kawałek dachu wyznaczający dość prowizoryczną strefę dla VIP-ów. Podczas samego meczu tuż za nią ustawiono kilka mobilnych punktów gastronomicznych, ale serce tej części stadionu biło przede wszystkim w restauracji z ogródkiem, która pracowała na pełnych obrotach przez całe spotkanie. Nasyp uniemożliwiał podglądanie sytuacji na boisku, ale nikomu to przesadnie nie przeszkadzało. Znalezienie wolnego stolika graniczyło z cudem. Definicja Fussbalkultur. Bo przecież tak naprawdę w całej tej zabawie to, co dzieje się na boisku nie jest aż tak ważne. Piłkarzy można sobie pooglądać w telewizji. I to znacznie lepszych.

***

Sam złapałem się na tym, że w sumie to nawet nie za bardzo i nie zawsze śledziłem wydarzenia na boisku. A bawiłem się świetnie i wróciłem do domu z mnóstwem wrażeń, spostrzeżeń oraz totalnie zadowolony.

***

Warto jeszcze odnotować doprawdy zajebiste wejście na trybunę główną, które prowadzi przez… tunel z szatni na boisko. Po jego obu stronach zamontowane są drzwiczki, a ruch regulują stewardzi, którzy pilnują, żeby kibice nie przechodzili w momencie, gdy np. jakiś piłkarz zbiega do szatni.

My początek meczu spędziliśmy natomiast po drugiej stronie boiska. W okolicach trybuny, gdzie są tylko miejsca stojące i skąd prowadzi się zorganizowany doping. Tutaj też nie brakuje stoisk gastronomicznych i za 3,5 euro można zjeść przepysznego jagdwursta w bułce, który dosłownie rozpływa się w ustach.

Najlepiej wydane 3,5 euro w życiu? Być może… (fot. własne)

Jesteśmy nieliczni, ale zajebiści

BFC Dynamo nigdy nie było klubem, który cieszył się przesadnie dużym zainteresowaniem ze strony kibiców we wschodniej części stolicy. Z czasem frekwencję nieco podreperowały wyniki i występy w europejskich pucharach, ale w nrdowskim Berlinie zdecydowanie bardziej popularne były najpierw Vorwärts a potem Union. W całym kraju bezsprzecznie najwięcej kibiców miało z kolei Dynamo Drezno. Trybuny często pękały w szwach także w Magdeburgu, Rostocku, Erfurcie czy Lipsku.

Tak, jak napisałem wcześniej – w latach 50-tych frekwencja na spotkaniach ówczesnego SC Dynamo Berlin rzadko przekraczała pięć tysięcy. Najwyższa średnia w całej historii klubu to natomiast 16 538 widzów na mecz w sezonie 1975/1976. Wówczas klub był świeżo po przenosinach na zmodernizowany i nowoczesny Friedrich-Ludwig-Jahn-Sportpark, zdobył wicemistrzostwo i był dopiero w przededniu swojej absolutnej dominacji, więc nie miał jeszcze aż tak negatywnego wizerunku. Zresztą nawet wtedy berlińskie Dynamo nie mogło się równać w kwestii zainteresowania z FC Magdeburg czy Dynamem Drezno, które sięgnęło po tytuł ze średnią prawie 30 tys. widzów na mecz.

Co ciekawe – im dłużej trwała supremacja BFC Dynamo w DDR-Oberlidze, tym zainteresowanie kibiców było coraz mniejsze. W latach 80-tych Stasi club był już powszechnie znienawidzony w całym kraju i frekwencja na jego domowych meczach leciała systematycznie w dół. W niektórych relacjach można nawet przeczytać, że stadion totalnie świecił pustkami, bo nikt nie chciał kibicować klubowi tak silnie związanemu z bezpieką, który zrobił z ligowych rozgrywek farsę.

Na przykład w sezonie 1984/1985 BFC Dynamo legitymowało się średnią zaledwie 9077 widzów na spotkanie, co było dopiero dziewiątym wynikiem w liczącej 14 zespołów w lidze. Na boisku stołeczna drużyna oczywiście bez problemu sięgnęła po kolejne mistrzostwo.

Zwykli kibice byli zniechęceni tym, co wokół klubu wyprawiało Stasi i rozczarowani sposobem dystrybucji biletów na mecze w europejskich pucharach. Większość wejściówek trafiała w ręce partyjnych dygnitarzy, więc zwykły fan w zasadzie nie mógł skonsumować sukcesów osiąganych na krajowym podwórku.

***

Do tego w latach 80-tych na meczach BFC Dynamo narodziła się regularna chuliganka (inspirowana ruchem chuligańskim w Wielkiej Brytanii), która notorycznie konfrontowała się przede wszystkim z kibicami znienawidzonego Unionu. Niektórzy członkowie bojówki BFC Dynamo rzucali pracę i przesiadywali całe dnie w knajpach na Alexanderplatz, żeby dosłownie polować na nieostrożnych rywali.

Klimat cz. 2. (fot. własne)

Na pewno zapytacie – jak to możliwe, że na trybunach klubu zarządzanego przez Stasi pojawiły się tak agresywne subkultury, których sposób bycia był zupełnie sprzeczny z państwową ideologią?

Odpowiedź jest bardzo prosta. BFC Dynamo było powszechnie znienawidzone w całym kraju, więc jak magnes przyciągało do siebie wszystkich amatorów mocniejszych wrażeń, którzy wiedzieli, że pod takim szyldem – niezależnie od tego, gdzie pojadą – zawsze będą mogli liczyć na atrakcje ze strony gospodarzy. Napie*dalanka była zestawem obowiązkowym, jak kawa i wuzetka w „Misiu”.

Na trybunach dominowali przede wszystkim skinheadzi, którzy oficjalnie określali się przedstawicielami skrajnej prawicy. Ale tak naprawdę chodziło przede wszystkim o to, żeby stanąć w kontrze do władzy, która miała alergię na takie poglądy. Często w kurtkach flejersach biegali synowie partyjnych dygnitarzy, żeby w ten sposób zademonstrować swój bunt przeciwko systemowi. Chichot losu.

Wir sind wenig, aber geil! – „Jesteśmy nieliczni, ale zajebiści” mówili o sobie kibice, którzy szybko stworzyli dobrze zorganizowaną wspólnotę, która we własnym gronie musiała mieć do siebie pełne zaufanie. Fani BFC Dynamo ruszali na wyjazdy w wąskiej, sprawdzonej grupie. Ze świadomością, że na pewno czekają na nich atrakcje.

***

Pod koniec lat 80-tych stało się jasne, że dni NRD są już policzone, więc Mielke i koledzy – niczym kapitan Stopczyk z „Psów” – skupili się przede wszystkim na paleniu takich tam szpargałów. BFC Dynamo w zasadzie z dnia na dzień przestało się liczyć w nrdowskim futbolu.

W 1990 r. dalsze istnienie klubu stanęło pod dużym znakiem zapytania. Dynamo – z wiadomych względów – straciło głównego sponsora (czyli Ministerstwo Spraw Wewnętrznych), najlepsi zawodnicy wyjechali na zachód, a jednoznaczne skojarzenia ze Stasi stawiały klub w fatalnym świetle w momencie zjednoczenia Niemiec. Wszyscy rywale z radością świętowali upadek znienawidzonego zespołu z Hohenschönhausen.

Klub nową rzeczywistość powitał pod nazwą FC Berlin, żeby przynajmniej częściowo odciąć się od swojej przeszłości. Miał jednak spore problemy finansowe oraz organizacyjne, więc szybko wylądował na trzecim poziomie rozgrywkowym, który wówczas był znacznie mniej prestiżowy niż dzisiaj. To były zmagania regionalne i na samym początku – zaraz po zjednoczeniu Niemiec – FC Berlin jeździło po totalnych przygranicznych zadupiach odwiedzając takie metropolie, jak Prenzlau czy Schwedt, gdzie Polacy jeżdżą po proszki do prania.

***

Na początku lat 90-tych okazało się, że na trybunach zostali już tylko amatorzy mocniejszych wrażeń. Klub nie miał zwykłych, szarych kibiców. Nikt nie chciał przychodzić na mecze zespołu, który miał tak nieciekawą historię, grał w rozgrywkach de facto amatorskich i kojarzył się przede wszystkim z rozróbami na stadionach. W pierwszych sezonach po zjednoczeniu Niemiec frekwencja na spotkaniach FC Berlin oscylowała wokół 150-200 widzów.

Konsekwencją pozjednoczeniowego chaosu była totalna anarchia na większości obiektów piłkarskich byłej NRD. Prym wiedli oczywiście chuligani spod szyldu Dynamo, którzy poczuli zew wolności – walcząc zarówno z pseudokibicami innych drużyn, jak i policją. Kulminacją tej pierwszej fali była śmierć młodego fana BFC Dynamo Mike’a Polleya, który został zastrzelony przez policję podczas zadymy w Lipsku.

***

Upadek NRD był również związany ze zmianą stylu ubierania się przez kibiców BFC Dynamo. Otwarcie się na zachód spowodowało, że nareszcie mogli skopiować casualowy styl znany z brytyjskich trybun i szybko zakochali się w markach typu Stone Island.

***

Bojówkarze, którzy jako jedyni pozostali wierni wyklętemu klubowi nigdy nie zaakceptowali sztucznej nazwy FC Berlin i w 1999 r. doszli do wniosku, że czas skończyć z tym cyrkiem. Podjęto decyzję, że należy wrócić do historycznej nazwy i herbu. Szczególnie że te elementy idealnie wpisywały się w charakterystykę nikomu niepotrzebnego klubu banitów, ekstremistów i outsiderów, który w ten sposób chciał jeszcze bardziej podkreślać swoją odrębność oraz – na swój sposób – wyjątkowość.

Tutaj nawet klubowy prawnik lata w „Stone Island” : ) (fot. BFC Dynamo)

FC Berlin znowu stało się więc BFC Dynamo, ale pojawił się poważny problem z herbem. Okazało się, że w trakcie wielkiego sprzątania po poprzednim ustroju zapomniano o tym, żeby zastrzec historyczne logo. Ludzie wywodzący się z NRD nie znali takich niuansów kapitalistycznego świata. Na taką okazję tylko czekał znany kibic Herthy oraz handlarz pamiątkami Peter Mager, który rzekomo za 80 marek przejął prawa do historycznego herbu BFC Dynamo.

Gdy klub ze wschodniego Berlina zapragnął wrócić do korzeni, to Mager wyczuł szansę na interes życia i rzucił zaporową kwotę za odsprzedanie praw do starego herbu. Przepychanki (m. in. sądowe) trwały przez dekadę i ostatecznie BFC Dynamo nie osiągnęło swojego celu. Dlatego w 2009 r. zaprojektowano nowe logo, którego głównym elementem jest niedźwiedź znany z herbu Berlina. Inna sprawa, że kibice do dzisiaj używają do produkcji nieoficjalnych gadżetów starego logo z charakterystyczną literą „D” i w pełni się z nim identyfikują.

Światło, które nigdy nie zgaśnie

Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy po wejściu na stadion, to kapitalne oflagowanie – bardziej w takim starym, wyspiarskim stylu (Beer drinkers, You’ll never walk alone). Flagi wisiały w zasadzie na całym obiekcie, nawet na tej wyłączonej z użytku trybunie. Niektóre należały stricte do poszczególnych grup kibicowskich, inne wywieszali zwykli, niezrzeszeni fani. Na przykład w ostatniej chwili na stadion wpadły dwie osoby z Wysp Brytyjskich w koszulkach West Hamu i wyjęły z plecaka sporych rozmiarów płótno o wymownej treści „There is a light that never goes out” ze starym herbem BFC Dynamo.

Obecność delikatnie podstarzałych Brytoli na meczach BFC nie jest czymś rzadkim. To z reguły ludzie, którzy tęsknią za starym klimatem wyspiarskich trybun, który został bezpowrotnie zastąpiony komercją, turystami i pieniędzmi od szejków. Stadion w Hohenschönhausen jest jednym z ostatnich bastionów oldschoolu w Europie, gdzie kibice pamiętający lata 80-te i 90-te mogą jeszcze poczuć ten specyficzny klimat. Tutaj czas naprawdę się zatrzymał.

Światło, które nigdy nie zgaśnie… (fot. własne)

Gdy przenieśliśmy się na drugą stronę stadionu, to natknęliśmy się z kolei na duet żywo reagujących na boiskowe wydarzenia Szkotów (prawdopodobnie mających za sobą już 50. urodziny). Można domniemać, że byli kibicami Aberdeen, z którymi Dynamo utrzymuje pozytywne relacje. Zresztą kwestia kibicowskich zgód wcale nie jest tutaj tak oczywista, jak w innych klubach. Różne grupy mają różne kontakty. Z reguły nieoficjalne. Najstarsi fani sympatyzują np. z FC Magdeburg, a młodsze pokolenie w ostatnim czasie zacieśniło więzi m .in. z… bliską mojemu sercu Pogonią Szczecin.

***

Na trybunach dominują jednak przede wszystkim faceci po „40”. I tak, jak napisałem we wstępie do tego tekstu – albo są ubrani w klubowe barwy, albo w typowo casualowe marki. Nie ma nic pomiędzy. Na meczach BFC Dynamo trudno spotkać kogoś przypadkowego, kto przychodzi po prostu pooglądać piłkę nożną i nie jest tutaj głęboko zakorzeniony.

Większość z tych ludzi doskonale pamięta lata 80-te i 90-te. W młodzieńczych latach solidnie zapracowali na złą sławę Dynamo, ale potem dorośli, założyli rodziny, ukończyli szkoły, zostali prawnikami albo przedsiębiorcami. Najlepszym przykładem jest wspomniany wcześniej Peter Mayer, który założył firmę, został prezesem klubu i uratował go przed bankructwem. Stara gwardia od kilkudziesięciu lat jest wierna BFC Dynamo i pielęgnuje swoją skrajnie hermetyczną oraz outsiderską tożsamość. Przy okazji nie wstydząc się historii, dlatego na trybunach odnotowałem więcej „patek” Stone Island niż wurstów na ruszcie w punktach gastronomicznych. Być może część z tych ciuchów to faktycznie podróby kupione za kilka euro na targowiskach w Słubicach i Kostrzynie, ale mimo wszystko robiło to spore wrażenie.

Za kulisami. (fot. własne)

Można odnieść wrażenie, że kibice BFC Dynamo od kilkudziesięciu lat upajają się swoją pozycją bycia na marginesie, innością. Chcą pozostać hermetyczni oraz tajemniczy, dlatego starannie pielęgnują stereotypy na swój temat. Swego czasu popularne było chociażby ironiczne i bardzo wymowne hasło: Opa bei den Nazis, Vater bei der Stasi, ich beim BFC, które ma jasno sugerować, że jeśli kibicujesz BFC, to musisz być wyrzutkiem z nieciekawą biografią oraz zgniłym drzewem genealogicznym. Są też bluzy z nadrukowanym cytatem Ericha Mielke: W tym kraju ludzie nadal mogą mówić, co myślą, który wydaje się ponadczasowo groteskowy.

Liczba przedstawicieli tzw. kumaterii oraz jej średnia wiekowa prawdopodobnie są zjawiskiem bez precedensu w skali całej Europy. Ale nie może być inaczej, skoro na przełomie lat 80-tych i 90-tych na mecze BFC Dynamo chodziła tylko jedna, jasno określona grupa społeczna. Nikt przypadkowy nie zapuszczał się na spotkania Die Weinroten, a powiewem świeżej krwi mogły być w zasadzie tylko dzieci kibiców trzęsących klubem na przełomie wieków.

Oczywiście dzisiaj na trybunach nadal widać napakowanych byków, których absolutnie nie chciałbyś spotkać wieczorem na ulicy, ale generalnie wizerunek BFC Dynamo – czy to się komuś podoba, czy nie – zaczyna się zmieniać. Po pierwsze klub, ze względu na swoją otoczkę, zaczyna zyskiwać status kultowego. Jakkolwiek to brzmi – staje się powiewem świeżości w świecie zdominowanym przez komercję, pieniądze i dochodzącą do granic absurdu poprawność polityczną. Wycieczka tutaj to powrót do przeszłości. Do męskiego świata pozbawionego tych wszystkich współczesnych konwenansów.

Czy mam coś na potwierdzenie swoich spostrzeżeń? Tak – BFC Dynamo w ostatnim czasie notuje najszybszy przyrost liczby kart członkowskich spośród wszystkich klubów w Berlinie, a grupy młodzieżowe zasila coraz więcej młodych kandydatów na piłkarzy. Wielu z nich to potomkowie imigrantów.

***

Na stadion BFC Dynamo nie przychodzi się dla głośnego dopingu i efektownych opraw. Klimat – tak, jak napisałem wcześniej – jest bardziej wyspiarski. Od pewnego czasu na meczach co prawda jest kręcony regularny młyn, ale ten element przesadnie nie wpływa na to, jak oceniamy atmosferę na spotkaniach Die Weinroten. Grupa „Ultras BFC” dopiero w zeszłym roku świętowała dekadę swojego istnienia, co – biorąc pod uwagę sytuację na tutejszych trybunach – nie jest przesadnie długim stażem.

Lokalsi długo bronili się przed klimatem ultra twierdząc, że na meczach BFC Dynamo nie jest to potrzebne. Wiecie jak jest – kumateria nie ma talentu wokalnego i nie bawi się w malowanie opraw. Finalnie okazało się jednak, że namiastka ruchu ultras dodała kolorytu trybunom oraz została ich wartościowym uzupełnieniem. Poza tym w ten sposób udało się w jakiś sposób zaktywizować młodsze pokolenie.

***

Na meczu z VfB Oldenburg młynek liczył kilkadziesiąt osób. Na samym początku zaprezentowano skrajnie prostą choreografię składającą się z transparentu Für Berlin, für liga 3. oraz sektorówki z klasycznym herbem klubu. Aż prosiło się, żeby odpalić do tego trochę pirotechniki, ale tego dnia gospodarze nie użyli ani jednej racy.

Wszedłem na płot. Pewny, że potem „pójdzie” piro… (fot. własne)

Podjęto bowiem decyzję, że najważniejszy mecz od 30 lat warto wykorzystać do głośnego zamanifestowania swojej miłości do archaicznego stadionu Sportforum, którego przyszłość pozostaje niejasna. Dlatego przed spotkaniem odbył się przemarsz z flagą o treści Sportforum bleibt! (Sportforum zostaje!), a w trakcie meczu nie odpalano pirotechniki, żeby media nie mogły odwrócić uwagi od głównego tematu.

***

Sportforum – jak nie trudno się domyśleć – nie spełnia wymogów 3. Ligi i, w przypadku awansu, BFC Dynamo musiałoby znowu wrócić na Friedrich-Ludwig-Jahn-Sportpark, z którego dopiero przed rokiem zostało wyrzucone, ponieważ tamten stadion też miał iść do rozbiórki. Finalnie koncesja na użytkowanie została jednak przedłużona, bo do 3. Ligi niespodziewanie awansowała Viktoria Berlin i też nie miała gdzie grać. Więcej o berlińskim pierdolniku ze stadionami pisałem właśnie w reportażu na temat Viktorii.

BFC Dynamo nie protestowało i chętnie wróciło do Hohenschönhausen, bo nikt nie ma wątpliwości, że to właśnie Sportforum jest prawdziwym domem klubu. Przed sezonem kibice musieli jednak zakasać rękawy i w formie wolontariatu – przy piwie i grillu – posprzątać zapuszczony obiekt. Teraz klub chce tu już zostać na stałe i z niepokojem przyjmuje informacje o wątpliwej przyszłości swojego stadionu. Senat Berlina raczej nie planuje modernizacji. Co najwyżej wyburzenie i postawienie kameralnego, bardziej treningowego obiektu na 1500 miejsc, który byłby zdecydowanie za mały na potrzeby klubu. W internecie kręci się więc podpisana już przez prawie 10 tys. osób petycja mająca zwrócić uwagę na infrastrukturalne problemy BFC Dynamo, które nie chce już kolejnych przeprowadzek, ponieważ – chociażby ze względu na rozwój szkolenia młodzieży – stało się ważnym elementem tożsamości tej części miasta.

***

Doping na meczu nie był przesadnie melodyjny – może poza skopiowanym z brytyjskich trybun na na na nanana. Poza tym ograniczano się w sumie do klasycznych okrzyków w stylu Dynamo! Dynamo! Z tego, co się dowiedziałem – poziom decybeli w dużej mierze zależy od tego, co dzieje się na boisku i gdy gospodarze faktycznie napierają na bramkę przeciwnika, to fanów można usłyszeć nawet na Alexie.

Tego dnia sparaliżowane stawką meczu BFC Dynamo zaprezentowało się jednak fatalnie i podbramkowych sytuacji miało jak na lekarstwo. Na murawie nie było żadnej iskry, która podpaliłaby atmosferę na stadionie.

Świetnie bawiło się natomiast kilkuset gości z Oldenburga, którzy na początku zaprezentowali prostą choreografię w asyście pirotechniki, a potem przez cały mecz głośno dopingowali. Nakręcał ich korzystny wynik, ponieważ wygrali 2:0, po dwóch golach… polskiego pomocnika Roberta Ziętarskiego. Wychowanka Arki Gdynia, byłego zawodnika Chojniczanki Chojnice, Puszczy Niepołomice, Gwardii Koszalin czy Olimpii Grudziądz. Gdy Ziętarski strzelił drugiego gola w końcówce meczu (na bramkę, za którą stali kibice gości), to kilku fanów momentalnie wskoczyło na murawę, żeby świętować razem z zawodnikami. Wszyscy wiedzieli, że to trafienie jest decydujące i Oldenburg takiej zaliczki w rewanżu nie zmarnuje.

I faktycznie – cudu nie było. Tydzień później zespół spod holenderskiej granicy, przy komplecie 12 tys. widzów (to przypominam 4. Liga!), co prawda przegrał z BFC Dynamo 1:2 (ale zespół ze stolicy gola na 2:1 zdobył dopiero w 96. minucie, więc było już za późno) i przypieczętował promocję o klasę wyżej. A drużyna z Berlina będzie jeszcze musiała poczekać na pierwszy awans na szczebel centralny od upadku muru berlińskiego…

Swoją drogą to dość absurdalne, że jest pięć grup czwartej ligi, a tylko cztery miejsca w 3. Lidze, co powoduje, że rotacyjnie – na koniec każdego sezonu – muszą być rozgrywane baraże o awans. Meister müssen aufsteigen! – czyli „Mistrz musi awansować!” napisali na jednym z transparentów kibice BFC Dynamo, którym trudno nie przyznać racji.

***

Przy okazji warto jeszcze dodać, że z sektora gości Ziętarskiego wspierali rodzina albo znajomi, ponieważ pojawiła się tam flaga FC Brzózki. Brzózki to rodzinna miejscowość zawodnika pod Malborkiem.

Kibice z Oldenburga w akcji. (fot. własne)

Epilog

Nie mam wątpliwości, że wizyta na meczu BFC Dynamo była jedną z najważniejszych w mojej karierze stadionowego turysty. Zbierałem się bardzo długo, ale wiedziałem, że ten dzień kiedyś nastąpi, bo nie można pisać i mówić o futbolu w byłej NRD bez kompleksowej wiedzy na temat klubu, który tak naprawdę kształtował piłkę nożną w tym nieistniejącym już kraju.

W głowie mam mindfuck. Biorąc pod uwagę historię BFC Dynamo i mnóstwo niuansów z nią związanych, to – przynajmniej teoretycznie – mogłoby się wydawać, że każdy trzeźwo myślący człowiek powinien chcieć zaorania takiego klubu. Jako reliktu poprzedniej epoki, postkomunistycznego złogu zacumowanego gdzieś na peryferiach futbolowej cywilizacji.

Ale po prostu nie da się. BFC Dynamo ma wokół siebie trudną do wytłumaczenia aurę, która powoduje, że zaczynasz odczuwać dziwną fascynację tym miejscem i całym jego otoczeniem. To nie przypadek, że przyjeżdżają tutaj Anglicy albo kręcą się ludzie, których wizualnie nigdy nie wytypowałbyś na bywalców trybun w Hohenschönhausen. Każdy czegoś tutaj szuka. Inności, wolności, cofnięcia się w czasie albo obrania drogi pod prąd. W kontrze do owczego pędu, który każe to miejsce omijać szerokim łukiem.

Nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. Szczególnie że raczej nie jest tajemnicą fakt mojego totalnego zajarania Unionem Berlin, co tym bardziej powinno we mnie wzbudzać niechęć do BFC Dynamo. Ale tak się nie stało… W Hohenschönhausen oddychałem pełną piersią. I sam nie potrafię sobie odpowiedzieć na pytanie – „dlaczego?”.

Odpowiedzi

  1. […] razem nie będzie długiego backgroundu, rysu historycznego i skrupulatnego wprowadzenia do tematu. To wszystko znajdziecie w pierwszym reportażu, do którego lektury zachęcam (kliknij w link), natomiast ten tekścik będzie po prostu czymś w rodzaju […]

    Polubienie

  2. […] To już trzeci tekst o BFC Dynamo na tym blogu, dlatego wszystkich potrzebujących backgroundu i zai… […]

    Polubienie

  3. […] To jest najlepsza definicja klimatu panującego wokół klubu i na meczach BFC Dynamo. Jeśli chcecie zrozumieć, co mam na myśli, to polecam moje poprzednie reportaże ze spotkań Die Weinroten – przede wszystkim ten pierwszy, zdecydowanie najdłuższy, w którym opisuję całą historię dziesi… […]

    Polubienie

Dodaj komentarz