Stadion Olimpijski w ogniu, czyli Hertha Berlin i jej cudowne ocalenie

W serialu „Ślepnąc od świateł” jest taka scena, gdy gangusy od Jacka spotykają się na wigilijnej kolacji w Barze u Jadzi. Głównym tematem dyskusji biesiadników są popisy niejakiego Daria, który regularnie odwiedza ich biznesy i odstawia coraz bardziej żenujące oraz bolesne w konsekwencjach akcje.

Po ostatnich przygodach z Herthą Berlin doszedłem do wniosku, że też mógłbym już zasiąść za suto zastawionym stołem i długo dyskutować o tym, który numer wywinięty przez stołeczny klub jest najbardziej kompromitujący.

***

O historii Herthy nie muszę już nic nie pisać, ponieważ zrobiłem to kilka tygodni temu w długim reportażu poświęconym Derbom Berlina. Jeśli ktoś nie czytał, a chciałby mieć odpowiedni background do tego tekstu, to zdecydowanie polecam.

Mogę jedynie dodać – choć to raczej nie wystarczy do autorskiego programu w Ezo TV – że trafnie przewidziałem przyszłość zakładając, że upokarzająca porażka w derbach z Unionem aż 1:4 najprawdopodobniej zaprowadzi Die Alte Dame na skraj przepaści (czyli na miejsce barażowe).

Inna sprawa, że w międzyczasie – dość nieoczekiwanie – Hertha zaliczyła kilka przyzwoitych meczów. W zasadzie to wszystko wskazywało na to, że psim swędem jednak uratuje miejsce w elicie bez dodatkowych komplikacji. Berlińczycy na trzecim od końca miejscu oznaczającym konieczność walki o zachowanie ligowego bytu w barażach wylądowali dosłownie na kilkadziesiąt sekund przed końcem sezonu!

fot. własne

W ostatniej kolejce Hertha miała swój los w swoich rękach. Wystarczył jej remis, żeby bez oglądania się na wynik VfB Stuttgart przyklepać utrzymanie. Podopieczni Felixa Magatha świetnie zaczęli wyjazdowe spotkanie z Borussią Dortmund i – po bramce z rzutu karnego – wyszli na prowadzenie 1:0 po niespełna 20 minutach. Ale w drugiej połowie Borussia odwróciła losy meczu ostatecznie wygrywając 2:1 (gola na wagę trzech punktów zdobyła dopiero w 84. minucie).

Wydawało się jednak, że porażka nie będzie miała przykrych konsekwencji, ponieważ w równolegle rozgrywanym spotkaniu na południu kraju Stuttgart tylko remisował z FC Köln 1:1 i w wirtualnej tabeli wciąż miał dwa punkty straty do zajmującej ostatnią bezpieczną pozycję Herthy. Piłkarze z Badenii-Wirtembergii w… 92. minucie strzelili jednak gola na 2:1 i w ostatniej chwili wyprzedzili zespół z Berlina w tabeli dzięki lepszemu bilansowi bramkowemu. Katastrofa – Hertha nie mogła wyobrazić sobie gorszego scenariusza.

***

Kibice w Berlinie nie zdążyli się jeszcze otrząsnąć po sobotniej klęsce, a kilkadziesiąt godzin później otrzymali kolejny cios. Terminy meczów barażowych wyznaczono na czwartek (w Berlinie) i poniedziałek (w Hamburgu). Nie było innego wyjścia, bo w sobotę na Stadionie Olimpijskim odbywał się jeszcze finał Pucharu Niemiec.

Klub ze stolicy miał więc ekstremalnie mało czasu na zorganizowanie pierwszego spotkania barażowego i zawiódł na całej linii. Najpierw uruchomiono oczywiście sprzedaż zamkniętą dla posiadaczy kart członkowskich. Już pierwsza decyzja była absurdalna, ponieważ Hertha postanowiła, że za bilet na mecz barażowy będą musieli zapłacić nawet posiadacze karnetów oraz pakietów na pięć poprzednich spotkań. Najwierniejsi fani uznali to za skandal. Przez cały sezon oglądali pasmo kompromitacji, a teraz klub próbuje wyciągnąć od nich jeszcze dodatkową kasę, zamiast starać w jak najbardziej przystępny sposób zmobilizować kibiców na najważniejszy mecz sezonu, który zadecyduje o przyszłości Herthy.

W mediach społecznościowych rozpętała się burza i klub doznał refleksji, że tych wszystkich ludzi należy jednak wpuścić na stadion za darmo. Wydawało się, że taka decyzja przynajmniej częściowo uspokoi sytuację, ale bałagan trwał nadal. Niektórzy już zdążyli zapłacić za bilety, inni nie wiedzieli, że trzeba jeszcze odebrać jakiś tam kod na darmową wejściówkę i sam karnet nie wystarczy do tego, żeby odbić się na bramce na zielono.

Zamieszanie trwało, a w międzyczasie wybiło poniedziałkowe południe i – zgodnie z pierwotnym harmonogramem – ruszyła sprzedaż otwarta absolutnie dla wszystkich.

A do tego momentu stadion był wyprzedany może trochę więcej niż w połowie. Gdyby w klubie pracowali rozgarnięci ludzie, to zamknięta sprzedaż na pewno zostałaby przedłużona jeszcze przynajmniej o kilkanaście godzin i dodatkowo wypromowana. Zresztą Hertha dokładnie w ten sposób postępowała przed derbami, żeby wpuścić na sektory gospodarzy jak najmniej kibiców Unionu.

Na niebiesko wolne miejsca w momencie uruchomienia sprzedaży otwartej (fot. Hertha Tickets).

Ale tutaj nikomu nie zaświeciła się lampka ostrzegawcza. W poniedziałek wybiła dwunasta i bilety znalazły się w otwartej sprzedaży.

Jak to było w Czasie Surferów – dla mnie ta sytuacja była okej (bez problemu kupiłem tyle wejściówek, ile potrzebowałem), natomiast dla kibiców Herthy cała ta pieprzona sytuacja była całkowicie nie do przyjęcia.

Kibice Hamburgera SV tylko czekali na odpowiedni moment i… wykupili ponad 30 tys. biletów (np. zajmując miejsca karnetowiczom, którzy jeszcze nie ogarnęli się z odebraniem kodu na darmowe wejście). We wtorek berliński klub poinformował, że mecz został całkowicie wyprzedany, a w internecie znowu wrzało. Fani Herthy byli wściekli na sposób dystrybucji dystrybucji wejściówek zwracając słuszną uwagę na to, że w takim przypadku Die Alte Dame rozegra tak naprawdę dwa spotkania na wyjeździe.

W samym klubie też zaczęła się panika, ale było już za późno, żeby cokolwiek odkręcić. Ograniczono się tylko do komunikatu, że stewardzi nie będą wpuszczali na sektory gospodarzy osób ubranych w barwy HSV. Oczywiście był to pic na wodę, fotomontaż. Kibice z Hamburga latali naokoło Olympiastadion w pełnym umundurowaniu.

Kibice Herthy jakieś zastrzeżenia mieli również do sprzedaży biletów na poniedziałkowy rewanż, ale tutaj w szczegóły już nie wchodziłem. Generalnie cały temat opakowania barażowego dwumeczu został totalnie położony.

fot. własne

***

Tym razem, dzięki pewnym znajomościom, udało się załatwić kartę parkingową pod samiutkim stadionem i zamiast S-Bahn’a wybór padł na samochód. Generalnie czas dotarcia na Olympiastadion jest taki sam, bo – szczególnie w środku tygodnia i przy takiej frekwencji na stadionie – trzeba swoje odstać w korkach. Inna sprawa, że w tym aspekcie organizacja również pozostawia trochę do życzenia, ponieważ na parking P05 jedzie się drogą, którą przecinają kibice wysiadający właśnie z S-Bahn’a. Jak nie trudno się domyślić – trudno się przebić samochodem przez falę kilkunastu tysięcy ludzi nieustannie przechodzących na drugą stronę ulicy. Szczególnie że policja kieruje ruchem tylko wtedy, gdy musi przepuścić swoją kabarynę na sygnale. Wtedy po prostu trzeba siedzieć im na zderzaku i mozolnie przebijać się na drugą stronę na tzw. półsprzęgle.

***

Czyli lista skarg i zażaleń już wyczerpana?

Niekoniecznie, bo na terenie stadionu nadal wiele do życzenia pozostawia gastronomia. Nie pod kątem jakości serwowanego żarcia oraz napojów, ale w kwestii czasu realizowania poszczególnych zamówień. Jeśli na obiekt wejdziesz na godzinę przed pierwszym gwizdkiem, to nie masz szans, żeby zjeść i wypić. Musisz zdecydować, która potrzeba jest pilniejsza (no chyba, że będziesz wpychać się w kolejkę).

Obsługa w większości punktów jest zupełnie niezorganizowana, nieogarnięta i ślamazarna. Bajzel w gastro jest odbiciem bajzlu w całym klubie. Gdyby przenieść tych ludzi do pracy na kasie w polskiej Biedronce, to 90 proc. z nich prawdopodobnie zostałaby po kilku dniach pogoniona.

fot. własne

Zresztą to nie tylko moja opinia. Po meczu ustawiliśmy się jeszcze po currywursta. Było już pustawo, przed nami może z pięć osób, a do tego wszystko chodziło na pełen regulator. Kilka stanowisk do obsługi, kiełbaski skwierczą na ruszcie. Tylko zdjąć, pokroić (mają do tego specjalną maszynę), posypać, polać i podać. I co? Dwadzieścia minut wyjęte z życia.

Jeden z kibiców Herthy – najwyraźniej skrajnie sfrustrowany niekorzystnym wynikiem meczu – po kilkunastu minutach bezowocnego oczekiwania nie wytrzymał. Zaczął się głośno awanturować, rzucił w kierunku obsługi kilka miłych epitetów w stylu fotzen, zabrał syna i poszedł do domu.

***

Ale muszę przyznać, że wszystkie niedociągnięcia schodzą na dalszy plan, gdy wchodzi się już bezpośrednio na trybuny Olympiastadion. Ten magiczny obiekt zawsze robi wrażenie. Szczególnie, gdy widzisz, że zaraz zapełni się do ostatniego krzesełka.

Na trybunach otaczających sektor gości przewaga kibiców z Hamburga była gigantyczna. Myślę, że gdzieś od 80 do nawet 90 proc. Faktycznie przyjechało ich kilkadziesiąt tysięcy, choć konkretne szacunki są trudne do ustalenia. W powietrzu czuć było napięcie i ekstazę już na kilkadziesiąt minut przed pierwszym gwizdkiem.

Hamburger SV to przecież jeden z największych, najpopularniejszych i najbardziej utytułowanych klubów w Niemczech (16 razy na podium, w tym sześć tytułów mistrzowskich), który cztery lata temu po raz pierwszy w historii spadł do 2. Bundesligi. Ostatnie trzy sezony były dramatyczne. HSV – w dziwnych okolicznościach – zawsze kończyło rozgrywki na zapleczu na czwartej pozycji. Czyli z pustymi rękami i jeszcze większą frustracją.

W tym sezonie los nareszcie się uśmiechnął i HSV – na finiszu rozgrywek – wskoczyło na trzecie miejsce gwarantujące występ w barażach o powrót do 1. Bundesligi. Oczywiście nikt nie ma wątpliwości, że to właśnie tam jest miejsce Hanseaten, którzy pod względem liczby członków znajdują się na liście 20 największych klubów na świecie (prawie 87 tys. wydanych kart członkowskich).

***

Jako że na niemieckich stadionach częściej przebywam wśród wymiętych przez życie obywateli z terenów byłej NRD, to kibice z Hamburga byli dla mnie bardzo kontrastowym obrazkiem. Wypasione iPhone’y, markowe ciuchy Ralpha Laurena – widać było, że przyjechali z zamożnego miasta. Jeśli ktoś dalej twierdzi, że nie ma różnicy między zachodem a wschodem, to niech porówna sobie ubiór i wygląd przeciętnego obywatela Hamburga oraz np. Cottbus.

Główna grupa kibiców HSV zasiadająca bezpośrednio w sektorze gości przygotowała na rozpoczęcie meczu starannie wykonaną oprawę uzupełnioną sporą ilością pirotechniki. Być może nie była to choreograficzna Liga Mistrzów, ale należy zauważyć, że fani z Hamburga mieli na jej przygotowanie zaledwie kilka dni, co koniecznie trzeba podkreślić.

Motywem przewodnim było hasło: Mit Leidenschaft und Kampf zurück zu altem Glanz (Z pasją i walką powrót do dawnej świetności).

fot. własne

Pojedyncze race paliły się w sektorze gości w zasadzie przez cały mecz, a momentami doping kilkudziesięciu tysięcy kibiców z Hamburga był wręcz ogłuszający, bo jeszcze po powrocie do domu długo dzwoniło mi w uszach. Na korzyść gości działał też fakt, że tym razem na łuku nie było charakterystycznej przerwy w miejscu, gdzie znajduje się słynna Brama Maratońska ze schodami i zniczem olimpijskim.

Obiekt był już przygotowany na sobotni finał Pucharu Niemiec, dlatego luka została zasklepiona tymczasową trybuną, która zwiększyła pojemność stadionu do 75 500 miejsc i z pewnością ułatwiała prowadzenie dopingu.

HSV na trybunach imponowało decybelami i ludzką masą, ale per saldo chyba nie zaprezentowało się lepiej od kibiców Unionu Berlin, którzy na kwietniowych derbach wokalnie oraz organizacyjnie stali na nieprawdopodobnie wysokim poziomie.

***

Nie ma natomiast wątpliwości, że obie ekipy solidarnie ograły Herthę na jej stadionie nie tylko na boisku, ale także na trybunach. Gospodarze nie przygotowali na barażowe spotkanie żadnej oprawy i ograniczyli się do wywieszenia już dobrze znanego baneru, w którym nawołują do odejścia Wernera Gegenbauera oraz Larsa Windhorsta. Kim są ci panowie i dlaczego stracili kredyt zaufania u kibiców wyjaśniłem w reportażu z kwietniowych derbów.

fot. własne

Fani Herthy mieli kilka niezłych momentów – szczególnie kiedy ruszyli ze swoimi hitami w stylu HaHoHe Hertha BSC – ale generalnie pozostali w cieniu będących momentami w fanatycznym amoku kibiców z Hamburga.

***

Poziom na boisku był bardzo, bardzo niski. Może nawet dramatycznie niski. W pierwszej połowie chyba nieco lepsza była Hertha, która na samym finiszu pierwszej części przeprowadził całkiem ładną akcję, po której Ishak Belfodil strzałem głową umieścił piłkę w siatce. Ale kamień z serca spadł kibicom w Berlinie tylko na kilkanaście sekund, ponieważ Algierczyk był na spalonym, więc gola anulowano.

W 57. minucie piłkarz HSV Ludovit Reis ewidentnie próbował dośrodkować w pole karne z lewej strony (nawet nie podniósł głowy), ale dośrodkowanie zamieniło się w doskonale znany z boisk polskiej Ekstraklasy centorstrzał i piłka po prostu wpadła za kołnierz zupełnie zaskoczonego bramkarza Herthy. Przypadkowy – choć urodziwy – gol był najlepszym podsumowaniem piłkarskiego poziomu tego spotkania.

Hertha po tym ciosie zgasła zarówno na boisku, jak i na trybunach. W drugiej połowie z Ostkurve poleciało na bieżnię kilka czarnych świec dymnych, co pozwala domniemać, że główne grupy kibicowskie Herthy – Harlekins czy Haupstadtmafia były przygotowane, w przypadku kolejnych goli dla HSV i skrajnie niekorzystnego wyniku przed rewanżem, na dobrze znaną ze stadionu Lecha Poznań akcję pod tytułem Mamy k*rwa dosyć i zakłócenie przebiegu spotkania.

Ostatecznie Hertha przegrała tylko 0:1.

Kibice na Ostkurve czekali na piłkarzy przez kilkanaście minut po końcowym gwizdku, ale ci albo od razu poszli do szatni, albo siedzieli załamani na ławce rezerwowych. Zawodnicy Herthy, po kwietniowych derbach, kiedy – jako niegodni klubowych barw – zostali zmuszeni do zdjęcia koszulek i pozostawienia ich na bieżni, przestali podchodzić do fanów po meczach.

Po drugiej stronie stadionu trwało natomiast świętowanie zwycięstwa. Piłkarze – świadomi tego, że to dopiero półmetek rywalizacji – nie byli przesadnie wylewni w swojej radości, natomiast spragnieni sukcesu kibice zachowywali się tak, jakby awans do 1. Bundesligi był już pewny.

fot. własne

I żal było tylko tych zaplątanych w tej okolicy jednostek z Herthy, które ze spuszczonymi głowami dopijały ostatnie łyki piwa. Piwa, które miało smak porażki oraz upokorzenia, że na swoim stadionie muszą czuć się jak goście. Niektórzy fani HSV poklepywali ich po plecach mając w pamięci, że w poprzednich latach sami przeżywali podobny koszmar wynikowy, ale było to chyba marne pocieszenie w obecnej sytuacji.

***

Przed rewanżem raczej nic nie wskazywało na odrodzenie Herthy. Po pierwszym meczu zespół z Berlina wyglądał na zupełnie rozbity i zrezygnowany – w zasadzie pogodzony ze spadkiem. A euforia w Hamburgu tylko utwierdzała wszystkich w przekonaniu, że drugie spotkanie jest tylko formalnością.

I co?

Hertha już w 4. minucie – po dośrodkowaniu z rzutu rożnego – zdobyła gola na 1:0 i błyskawicznie odrobiła straty z pierwszego meczu. Cały plan HSV na to spotkanie legł w gruzach już na samym początku i gospodarze biegali po boisku zupełnie sparaliżowani. A berlińczycy w drugiej połowie zdobyli drugiego gola po przepięknym uderzeniu z rzutu wolnego i ostatecznie – wbrew logice, po fatalnym sezonie i chyba niezasłużenie – uratowali 1. Bundesligę.

Cud. Euforia. Sensacja. Aż trudno się dziwić porannej okładce Berliner Zeitung, który napisał Hertha, ihr seid wunderbar, czyli Hertho, jesteś wspaniała. Tytuł – wobec popisów drużyny w trakcie sezonu – brzmiał co najmniej komicznie, ale chyba najlepiej obrazował to, jak ważne jest to utrzymanie.

Hertha dostała jeszcze jedną, chyba już ostatnią szansę, na zrobienie porządku w klubie i wokół niego. Ciekawe, co będę mógł napisać za rok o tej porze…

Dodaj komentarz