Nowe porządki w Berlinie. Stara Dama zostawiła klucze od miasta w Starej Leśniczówce

Koszulki Herthy porzucone na bieżni oddzielającej trybuny od boiska. A obok między innymi puste kubki po piwie. To być może najbardziej symboliczny kadr z ostatnich Derbów Berlina, które zakończyły się całkowitą klęską Starej Damy.

Wszystko wskazuje na to, że jesteśmy świadkami przesilenia na piłkarskiej mapie Berlina.

***

Zjednoczenie Niemiec (oraz samego Berlina) zastało Herthę w 2. Bundeslidze, dlatego początek lat 90-tych był dla klubu z dzielnicy Westend dość ponury. Zespół z reguły plasował się gdzieś w środku stawki i konsekwentnie pogrążał w marazmie oraz przeciętności. Frekwencja na niektórych meczach oscylowała wokół czterech tysięcy widzów, co na gigantycznym Stadionie Olimpijskim robiło skrajnie smutne wrażenie.

Na przełomie wieków dla Herthy nadeszły jednak lepsze czasy. Klub wrócił do 1. Bundesligi i na mniej więcej dekadę zadomowił się w szerokiej czołówce, a w sezonie 1998/1999 zajął nawet 3. miejsce. W Berlinie była więc Liga Mistrzów oraz mecze, gdy Stadion Olimpijski znowu wypełniał się do ostatniego miejsca.

Od 2010 r. znowu jest gorzej. Hertha zaliczyła dwa epizody w 2. Bundeslidze, a w elicie rzadko kiedy potrafiła zerwać z łatką ligowego średniaka.

Pod Stadionem Olimpijskim (fot. własne).

***

Hertha – odkąd runął mur berliński – jest więc w nieustannej pogoni (z lepszym lub gorszym skutkiem) za swoimi marzeniami i ambicjami stworzenia silnego klubu na miarę wielkiej, europejskiej stolicy. Ale niezależnie od tego, czy Die Alte Dame, na przestrzeni trzech ostatnich dekad, kopała się w 2. Bundeslidze na oczach garstki widzów, czy też ogrywała Chelsea oraz AC Milan w Lidze Mistrzów przy komplecie publiczności na Olympiastadion, to zawsze była niepodważalnym numerem jeden w zjednoczonym Berlinie.

Bo lata 90-te szybko zdmuchnęły ze szczebla centralnego Blau-Weiss 90 Berlin i nieco później Tennis Borussię Berlin (przez chwilę snującą mocarstwowe plany), a o klubach z drugiej strony muru przechodzących transformację po czasach NRD nawet nie ma co pisać, bo biedowały w niższych ligach.

Mommsenstadion, czyli obiekt Tennis Borussii, która po upadku muru berlińskiego miała ochotę trochę namieszać na futbolowej mapie zjednoczonej stolicy. Bezskutecznie (fot. własne).

BFC Dynamo – jak już wspominałem w Piłkarskim Przewodniku po byłej NRD – chciało się odciąć od przeszłości związanej ze Stasi i przez jakiś czas występowało jako FC Berlin. A gdy z czasem stwierdzono, że korzeni nie da się jednak wyrwać i należy wrócić do historycznej nazwy, to okazało się, że prawa do herbu należą do… znanego kibica Herthy i handlarza pamiątkami „Pepe” Magera, który za grosze wykupił je podczas zjednoczeniowego chaosu.

Union też przez lata ledwo wiązał koniec z końcem i – nie licząc sensacyjnego awansu do finału Pucharu Niemiec na przełomie wieków – absolutnie nie rokował jako klub, który kiedyś będzie rozdawał karty na piłkarskiej mapie Berlina. Bliżej było mu pewnie do bankructwa.

***

Hertha od sezonu 1991/1992 do sezonu 2019/2020 niepodzielnie i bezdyskusyjnie rządziła więc w Berlinie.

***

Niespełna trzy lata temu do 1. Bundesligi – sensacyjnie i po raz pierwszy w historii – awansował Union Berlin. O kulisach tego sukcesu nie będę się rozpisywał, zainteresowanych odsyłam do reportażu na temat Żelaznych, który opublikowałem na tym blogu jakiś czas temu.

W pierwszym wspólnym sezonie w elicie (2019/2020) Hertha w zasadzie cudem uratowała pozycję berlińskiego numeru jeden, ponieważ rozgrywki zakończyła na 10. pozycji. Miała tyle samo punktów, co jedenasty Union, ale lepszy bilans bramkowy oraz bezpośrednich spotkań. Na Starej Leśniczówce przegrała derby 0:1 (pamiętne spotkanie, kiedy Rafał Gikiewicz nie pozwolił chuliganom Unionu wtargnąć na murawę), natomiast u siebie – już przy pustych trybunach z powodu pandemii – wygrała aż 4:0.

Mimo wszystko wydawało się, że prymat Herthy w stolicy w najbliższych latach będzie niezagrożony, ponieważ w międzyczasie w klub zainwestował niemiecki multimilioner Lars Windhorst. Jego plan na Herthę był jasny – chciał nareszcie zrobić w Berlinie Big City Club na miarę PSG.

Dlatego na papierze nic nie wskazywało na to, że skromny i dopiero uczący się 1. Bundesligi Union będzie w stanie nawiązać rywalizację z Herthą, na której konto – na dzień dobry – Windhorst przelał prawie ćwierć miliarda euro (jednym z efektów początkowego szaleństwa było ściągnięcie m. in. Krzysztofa Piątka). Bardziej prawdopodobny wydawał się scenariusz zakładający szybki spadek Unionu, który kolejny sezon – z powodu obostrzeń i zamkniętych stadionów – zaczął bez wsparcia swojej niesamowitej publiczności.

Ale rzeczywistość okazała się zaskakująca. Sezon 2020/2021 Union zakończył na 7. pozycji i awansował do Ligi Konferencji Europy, natomiast Hertha na finiszu rozgrywek miała tylko dwa punkty przewagi nad miejscem oznaczającym grę w barażach o utrzymanie. W ten sposób Stara Dama – po raz pierwszy od upadku muru berlińskiego – straciła status najlepszego klubu piłkarskiego w stolicy Niemiec.

***

A w tym sezonie będzie tak samo. Union po raz drugi z rzędu może już używać tytułu Stadtmeister, ponieważ w trwających rozgrywkach znowu walczy o awans do europejskich pucharów i na pewno ukończy zmagania wyżej od Herthy.

Ten sezon, jeśli chodzi o rywalizację o prymat w Berlinie jest jednak absolutnie wyjątkowy i może rzutować na to, jak będzie wyglądała piłkarska mapa stolicy Niemiec w najbliższej przyszłości. A ostatnie Derby Berlina tylko potwierdziły, że nad Sprewą i Hawelą przechodzi właśnie bardzo porywisty wind of change.

***

9 kwietnia Union wygrał na Stadionie Olimpijskim z Herthą aż 4:1. To były już trzecie derby w tym sezonie, które padły łupem Żelaznych. Jesienią piłkarze ze wschodniej części Berlina wygrali u siebie 2:0, a w styczniu dołożyli jeszcze triumf w Pucharze Niemiec 3:2 na Olympiastadion.

Ostatnia klęska była już jednak absolutnym upokorzeniem Herthy.

Kwietniowy mecz był pierwszym domowym spotkaniem po całkowitym zniesieniu obostrzeń na niemieckich stadionach. Hertha sprzedała komplet prawie 75 tys. wejściówek, a jej najbardziej fanatyczni kibice zakończyli trwający prawie dwa lata bojkot związany z covidowymi restrykcjami na obiektach sportowych. Wypełniony po brzegi Stadion Olimpijski miał więc ponieść Herthę do prestiżowego zwycięstwa nad Unionem i natchnąć piłkarzy oraz kibiców do wspólnej walki o utrzymanie się w 1. Bundeslidze.

Hertha na boisku została jednak absolutnie rozsmarowana. Union wygrał 4:1, a część zrezygnowanych fanów zaczęła opuszczać obiekt jeszcze na kilkanaście minut przed końcowym gwizdkiem.

***

Po derbowej katastrofie Die Alte Dame utknęła na przedostatnim miejscu w ligowej tabeli i wszystko wskazuje na to, że zmierza ku nieuchronnej katastrofie, czyli spadkowi do 2. Bundesligi (w dniu publikacji reportażu Hertha nieoczekiwanie ograła na wyjeździe 1:0 FC Augsburg i – przynajmniej na chwilę – uciekła spod kreski). A taki scenariusz będzie najprawdopodobniej oznaczał niepodzielną hegemonię Unionu w stolicy w najbliższych latach.

Hertha zmierza na spotkanie z górą lodową i już przypomina wrak zespołu. Derby zamiast natchnąć do walki, to zabiły już ostatnie pokłady nadziei nawet wśród największych optymistów.

Przestraszeni zawodnicy po końcowym gwizdku zostali zmuszeni przez fanatyków z Ostkurve do zdjęcia koszulek i złożenia ich na bieżni pod trybuną. Usłyszeli, że są niegodni noszenia barw Herthy. I co ciekawe – fani wcale nie zabrali tych koszulek ze sobą. Trykoty po prostu zostały na bieżni. Zresztą to już nie pierwsza taka sytuacja w tym sezonie. Po przegranych jesienią derbach na stadionie Unionu napastnik Davie Selke próbował nieco udobruchać wściekłych fanów i sam z siebie rzucił do sektora gości swoją koszulkę meczową na pocieszenie. Po sekundzie znalazła się z powrotem w jego rękach. Nikt jej nie chciał.

***

W ogóle nie brałem pod uwagę, że może mnie zabraknąć na tych Derbach Berlina, bo nie miałem wątpliwości, że będą wyjątkowe. I to nie tylko ze względu na sytuację w tabeli.

Pomimo że Union rozgrywa już swój trzeci sezon po awansie do 1. Bundesligi, to kwietniowe derby były dopiero pierwszymi, które kibice mogli zobaczyć na Stadionie Olimpijskim! Poprzednie pojedynki ligowe na Olympiastadion z wiadomych powodów odbywały się bez publiczności (jedynie w styczniu na trybuny wpuszczono trzy tysiące osób na mecz z Unionem w Pucharze Niemiec).

Żelaźni mieli nieco więcej szczęścia w covidowo-terminarzowej loterii i – od momentu awansu – zdążyli już dwukrotnie podjąć Herthę na swoim obiekcie przy komplecie publiczności. Stadion An der Alten Försterei jest jednak bardzo kameralny i może pomieścić zaledwie 22 tys. widzów, więc – szczególnie w czasie derbów – nie jest dostępny dla zwykłego śmiertelnika. No chyba, że ktoś dorwie bilet na czarnym rynku za 300, 400 euro (autentyczny cennik).

Prawdziwym domem berlińskiego futbolu jest jednak Stadion Olimpijski, dlatego derby zaliczone z perspektywy tego giganta wydawały się równie atrakcyjne.

***

I choć Stadion Olimpijski liczy sobie prawie 75 tys. miejsc, to zaklepanie sobie biletu wcale nie było tak łatwą sprawą, jak mogłoby się wydawać. Stęsknieni za futbolem na żywo i derbową atmosferą kibice Herthy wręcz rzucili się na wejściówki. Naprawdę wierzyli, że to będzie przełomowe spotkanie w walce o utrzymanie się w 1. Bundeslidze.

fot. własne

Klub systematycznie wydłużał okres przedsprzedaży tylko dla posiadaczy kart członkowskich i otwarta dystrybucja zaczęła się dopiero na kilka dni przed meczem. Do puli trafiło zaledwie kilka tysięcy biletów i to z reguły w mało ekskluzywnych cenach. Z ciekawości kliknąłem na jedno wolne miejsce tuż przy samej murawie i wyświetliło mi się, że jest warte aż 90 euro. Były też oczywiście tańsze wejściówki (koło 40 euro), ale generalnie nikt nie wybrzydzał i wszystko zostało dość szybko wymiecione, więc mecz już na kilkadziesiąt godzin przed pierwszym gwizdkiem miał status ausverkauft.

***

Przy okazji chciałbym bardzo serdecznie podziękować zagorzałemu kibicowi Herthy – Panu Mariuszowi, który zabezpieczył bilety dla całej naszej grupy jeszcze w czasie przedsprzedaży dla członków, a w dniu meczu czekał w deszczu aż dojedziemy na stadion S-Bahn’em, żeby nam je przekazać i dopełnić wszystkich formalności. Nie będę już wspominał o późniejszych telefonach z pytaniami, czy weszliśmy i, czy wszystko jest w porządku.

Po raz kolejny utwierdziłem się w przekonaniu, że wielkim profitem tej pasji są nie tylko piękne gole i oprawy na trybunach, ale także możliwość poznania zajebistych ludzi, którzy też są zakręceni na punkcie futbolu.

***

Plan dotarcia na stadion – przynajmniej na papierze – wydawał się sprytny. Dojazd samochodem tylko na obrzeża Berlina (a konkretnie do dzielnicy Pankow), skorzystanie z parkingu PR i przesiadka na S-Bahn. W ten sposób można było znacznie szybciej poczuć przedmeczową atmosferę i przy okazji uniknąć karkołomnego kręcenia się autem w okolicach obiektu, na który zmierzało ponad 70 tys. ludzi.

Pierwszy etap poszedł bezbłędnie. 1,5 godziny pustą autostradą ze Szczecina i już można było udać się na peron stacji Pankow-Heinersdorf (a warto zauważyć, że biletem na mecz komunikacja miejska w Berlinie jest za darmo).

***

Pierwsze wrażenia z podróży S-Bahn-em były raczej zgodne z oczekiwaniami i tym, co przedstawia opublikowana w 2019 r. przez Morgenpost mapa z kibicowskim rozkładem sił w Berlinie. Zresztą mało zaskakująca, bo granica wpływów – nie licząc może ścisłego centrum – pokrywa się w większości z dawnym przebiegiem muru berlińskiego.

We wschodniej części Berlina Hertha nieco więcej kibiców ma w zasadzie tylko w dzielnicy Pankow, dlatego na początku siły w kolejce były wyrównane, ale potem – w zasadzie aż do Friedrichstraße – na kolejnych przystankach dosiadali się w większości fani Unionu.

Grafika z „Morgenpost” z 2019 r.

Gdy pociąg wjechał do zachodniej części miasta, to sytuacja oczywiście zmieniła się o 180 stopni. Stacje w rejonie Tiergarten czy Charlottenburga były zalewane niemal w stu procentach przez niebieską falę.

Bo o ile Hertha ma swoich kibiców praktycznie w całym Berlinie (na wschodzie będąc oczywiście przede wszystkim w defensywie), o tyle Union swoich bastionów w dawnym West-Berlin ma niewiele. To oczywiście efekt tego, że Żelaźni przez wiele lat sportowo grali w zupełnie innej lidze niż osiągająca od czasu do czasu sukcesy Hertha i po upadku muru nie mieli zbyt wielu okazji, żeby przyciągnąć wynikami tzw. niedzielnego kibica. Teraz sytuacja oczywiście się zmienia. Grający w 1. Bundeslidze Union stał się sexy albo – jak kto woli – kultowy.

W S-Bahn’ie nie było mowy o żadnych negatywnych emocjach. Fani obu drużyn jechali wymieszani i odziani od stóp do głów w klubowe barwy. Po prostu chłonęli atmosferę wielkiego, piłkarskiego święta. Wspólnym mianownikiem był alkohol. Niezależnie od płci, wieku i sympatii kibicowskich – 90 proc. fanów raczyło się piwem albo ciut mocniejszym alkoholem z tzw. małpek. Wyglądało to o tyle komicznie, że w komunikacji nadal trzeba mieć założone maski i większość osób zsuwała je na brodę tylko na czas kolejnego łyka.

Teoretycznie podróż na stadion z jedną przesiadką miała trwać nieco ponad 40 minut, ale ostatecznie w pociągu trzeba było spędzić ponad godzinę. W związku z meczem na tory wyjechały dodatkowe składy i – jak tłumaczyła przez głośnik pani konduktor – na kolei zaczęły się… tworzyć korki.

Słowo stau do tej pory kojarzyło mi się tylko z autostradami, ale faktycznie co jakiś czas stawaliśmy pomiędzy przystankami nawet na kilkanaście minut, żeby chociaż pociągi dalekobieżne mogły przejechać przez Berlin bez opóźnień.

***

No dobra – to jak to jest z tą derbową rywalizacją w Berlinie? Lubią się czy nie lubią?

Tak, jak pisałem w reportażu na temat Unionu – oba kluby do momentu upadku muru berlińskiego łączyła nieformalna zgoda.

W tamtych czasach kibice Unionu oraz Herthy darzyli się ogromną sympatią i w miarę możliwości odwiedzali się wzajemnie na meczach. W zasadzie można napisać, że to były po prostu przyjacielskie relacje. Nigdy nie zaakceptowali podziału miasta na dwie sztuczne części, dlatego mieli wspólne marzenie, które znakomicie oddawało hasło na wielu kibicowskich gadżetach z tamtego okresu: „Hertha und Union – eine Nation”.

Na Stadionie Olimpijskim często śpiewano „Eisern Union”, przy Starej Leśniczówce nie brakowało regularnych pozdrowień dla Herthy. To strasznie denerwowało techników pracujących w nrdowskiej telewizji, którzy cały czas musieli nasłuchiwać trybun, żeby w odpowiednim momencie wyciszyć dźwięk. Gdy mur w końcu runął, to w 1990 roku doszło do zjednoczeniowego spotkania, które na Olympiastadion zgromadziło 50 tys. widzów. To był w zasadzie ostatni akcent przyjaźni pomiędzy Herthą i Unionem.

Potem na ulicach zjednoczonego Berlin zaczęła już klasyczna rywalizacja o dominację w derbowym mieście, która mimo wszystko długo pozostawała uśpiona, bo Union biedował w niższych ligach i okazji do bezpośrednich konfrontacji było niewiele.

Ale dzisiaj zwykli kibice raczej nie odnoszą się do siebie z jakąś wielką niechęcią. Przed derbami wszyscy razem jechali na mecz i po prostu przesadnie nie wchodzili sobie w drogę. Dotyczy to szczególnie starszej generacji fanów, która dobrze pamięta czasy sprzed 1989 r. i jakoś niespecjalnie była skłonna do tego, żeby sztucznie przestawić się z sympatii na antypatię.

Z kolei młodsze pokolenie (urodzone po 1990 r.) – szczególnie z szeroko pojętego kręgu ultras – jest jednak wolne od historycznego bagażu oraz sentymentów i rywala zza miedzy klasyfikuje jako tzw. kosę. Widać to było już ponad dekadę temu, kiedy oba zespoły spotkały się w 2. Bundeslidze i nie szczędziły sobie wzajemnych prowokacji (zresztą nie tylko z trybun). Na przykład ówczesny napastnik Unionu Christopher Quiring wypalił, że gdy widzi Wessich (czyli mieszkańców zachodniej części miasta) świętujących na stadionie Przy Starej Leśniczówce, to chce mu się… rzygać.

Atmosfera Starej Leśniczówki (fot. własne).

Mimo wszystko w mieście było bezpiecznie, a klimat miał niewiele wspólnego z tym, który kojarzymy z derbowych miast w Polsce (może nie licząc Poznania). Ale to też nie oznacza, że zupełnie nic się nie działo. Na powrocie z meczu byliśmy bowiem świadkami sytuacji, gdy do S-Bahn’a wsiadła zamaskowana grupa młodych amatorów mocniejszych wrażeń spod szyldu Herthy wraz z przyjaciółmi z Karlsruhera SC, która pozostawiła po sobie na peronie stos porzuconych szalików Unionu. W pociągu w ogóle nie byli zainteresowani piknikowymi fanami Unionu, natomiast dość szybko rozkminili ubranego w casualowe ciuchy sympatyka Żelaznych, którego zdradziła nerka z napisem East Berlin. Skończyło się na krótkiej pogadance, ale chłop – pomimo, że grupa Herthy dość szybko wysiadła – już do Gesundbrunnen jechał blady jak ściana.

***

Wejście na sam teren stadionu przez Osttor poszło bardzo sprawnie, ale swoje i tak trzeba było odstać, jeśli chciało się coś zjeść i wypić. Punktów gastronomicznych było co prawda mnóstwo, jednak ich przepustowość pozostawiała wiele do życzenia. Na stadionie byliśmy już godzinę przed pierwszym gwizdkiem, z czego prawie 40 minut spędziliśmy w kolejce po wursta.

Wiem, że obsłużyć ponad 70 tys. osób to spore wyzwanie, ale swego czasu byłem na Olympiastadion na meczu Herthy z Dynamem Drezno w DFB Pokal i przy analogicznej frekwencji takich cyrków nie było. Bez większych kolejek obskoczyłem punkty gastronomiczne ze trzy razy przed oraz w trakcie spotkania.

***

Na trybunach spektakl od początku był na najwyższym poziomie.

Hertha zaczęła od wielkiej sektorówki z charakterystycznymi punktami na mapie Berlina, którą uzupełniło hasło ze znanej kibicowskiej przyśpiewki: Von Spandau bis nach Hellersdorf, vom Wedding bis Neukölln, von Zehlendorf bis JWD gibts nur Hertha BSC!

fot. własne

Kibice Herthy raczej nie zaskoczyli i znowu uderzyli w dobrze sobie znane nuty. Po raz kolejny podkreślili, że uważają się za klub całego Berlina (stąd wymienione w przyśpiewce dzielnice zarówno z zachodniej, jak i wschodniej części miasta), natomiast Union traktują jako prowincjonalny klubik, który ma swoich zwolenników tylko w macierzystym Köpenick, czyli na peryferiach stolicy (wato dodać, że Köpenick do lat 20-tych XX wieku było samodzielnym miastem).

Zresztą dalsza część tej przyśpiewki (już nie ujęta w haśle uzupełniającym sektorówkę) brzmi: Drum merkt euch eins für alle Zeit und vergesst es nie: Unioner kommen aus Köpenick, Herthaner aus Berlin! (Więc zauważ jedną rzecz i nigdy o niej nie zapomnij: Unioner pochodzi z Köpenick, a Herthaner z Berlina!)

***

Około 12 tys. fanów Unionu w sektorze gości odpowiedziało w równie efektowny sposób (poza tym kilka tysięcy osób z czerwonej części miasta siedziało z gospodarzami). Wielki transparent Union/Unser Berlin został uzupełniony podniesieniem kilkunastu tysięcy jednakowych szali, które kibice Żelaznych dostali przy wejściu na sektor. Dało to absolutnie genialny efekt.

fot. własne

***

Na początku meczu doping z obu stron robił bardzo dobre wrażenie, ale z czasem kontrolę nad wydarzeniami na trybunach zaczęli przejmować kibice Unionu. Napędzeni pierwszym golem i absolutną dominacja swoich zawodników na boisku.

Z Herthy zaczęło natomiast uchodzić powietrze, a nabity i ubrany w pelerynki w barwach klubu młyn nie był w stanie wykrzesać z siebie pełnego potencjału. Kibice na Olympiastadion zaczęli zdawać sobie sprawę, że upragnione przełamanie w derbach jest mrzonką, a na górze Ostkurve pojawił się transparent o wymownej treści Windhorst und Gegenbauer raus!, który – delikatnie rzecz ujmując – komunikował wotum nieufności wobec milionera Windhorsta oraz prezesa klubu Wernera Gegenbauera.

Union płynął natomiast kapitalnie i pierwszą połowę zakończył swoim flagowym hitem: FC Union, unsere Liebe, unsere Mannschaft, unser Stolz, unser Verein, Union Berlin, który zawsze wywołuje gęsią skórkę. Dla mnie to przyśpiewka na poziomie największych szlagierów belgradzkich Delije.

fot. własne

***

W drugiej połowie Hertha została już ostatecznie znokautowana zarówno na boisku, jak i na trybunach. Drugą część spotkania fani Unionu zaczęli do spektakularnego pokazu pirotechnicznego, który swoim rozmachem – w przenośni i dosłownie – zupełnie przykrył młyn Herthy, który jeszcze raz próbował zaprezentować oprawę z pelerynek w barwach klubu.

Gospodarze co prawda na chwilę odzyskali jeszcze rezon po wyrównującym golu, ale ta bramka tylko dodatkowo podrażniła Union, który w odpowiedzi aż trzykrotnie trafił do siatki młodego polskiego bramkarza Marcela Lotki, który – pomimo wpuszczenia aż czterech goli – był jednym z lepszych zawodników w barwach Herthy.

Doping gospodarzy gasł z każdą minutą, natomiast w sektorze Unionu pirotechnika paliła się już w zasadzie przez całą drugą połowę i jeszcze długo po końcowym gwizdku, gdy piłkarze świętowali derbowy triumf razem z kibicami.

fot. własne

Na kilkanaście minut przed końcem młyn Herthy w zasadzie już tylko coś sobie mruczał, natomiast kibice Unionu imponowali nie tylko decybelami, ale także organizacją swojego dopingu. Tym razem absolutnym sztosem była przyśpiewka Forza Union, w czasie której kilkanaście tysięcy ludzi – bez żadnego wyjątku – machało rękami zgodnie z jej rytmem.

…Die erste Bundesliga ist für uns zum Greifen nah… (…1. Bundesliga jest w naszym zasięgu…)

Po końcowym gwizdku piłkarze Unionu od razu przybiegli pod sektor gości i przez kilkanaście minut świętowali derbowe zwycięstwo, natomiast po drugiej stronie boiska zawodnicy Herthy mieli długą pogadankę pod Ostkurve, o której wspominałem na początku tekstu.

***

Muszę przyznać, że tak naprawdę to nawet zrobiło mi się trochę żal kibiców Die Alte Dame. Niektórzy uciekali ze stadionu jeszcze na długo przed końcem meczu, inni zostali na trybunach i przez kilkanaście minut, totalnie załamani, patrzyli pustym wzrokiem przed siebie. W ogóle ze sobą nie rozmawiając. Nieco weselej było dopiero pod stadionem, gdzie podchmielone grupki fanów zataczały się śpiewając coś o zweite liga.

Ale wydaje mi się, że zdecydowanie najciekawsza postać tych derbów na trybunach stała obok mnie. Gdy skończyła się pierwsza połowa, to mój sąsiad zebrał kubki po piwie od swoich kumpli i ruszył zamienić puste na pełne.

Wrócił… w 75. minucie. Mógł zameldować kolegom wykonanie zadania, ale ominęły go dwie oprawy i trzy gole (w tym jedyny dla Herthy). Jak widzicie – naprawdę nie przesadzam z tymi kolejkami do gastro. Przez ostatni kwadrans w zasadzie skupił się już tylko na nagrywaniu resztek pirotechniki odpalanej przez Union, ale po pewnym czasie zreflektował się, że chyba nie wypada poświęcać aż tyle uwagi rywalom, więc dla spokoju sumienia zaczął dodatkowo wymachiwać przed obiektywem środkowym palcem.

***

Hertha przerżnęła te derby zarówno na boisku (pierwszego gola dla Unionu strzelił zresztą były zawodnik Die Alte Dame Genki Haraguchi), jak i na trybunach.

Ale to, że Union wygrał wszystkie trzy pojedynki derbowe w tym sezonie i aktualnie jest Berlins Nummer 1 wcale nie jest największym zmartwieniem Herthy, ponieważ wszystko wskazuje na to, że to może być dopiero początek wieloletniej dominacji Die Eisernen w mieście i jesteśmy aktualnie świadkami zmiany warty w Berlinie. Można to ująć w ten sposób, że Die Alte Dame, czyli Stara Dama jak nazywana jest Hertha przekazuje właśnie klucze do stolicy klubowi z kameralnego stadionu przy Starej Leśniczówce.

(fot. własne)

Ewentualny spadek Herthy do 2. Bundesligi będzie dla niej katastrofą. Wtedy jedynym berlińskim rodzynkiem w elicie zostanie Union, który wedle najnowszych danych już cieszy się teoretycznie większą popularnością od Herthy. Przynajmniej, jeśli chodzi o liczbę wydanych kart członkowskich. Union ma ich aktualnie 41 088 (stan na 31 marca 2022), a Hertha 40 051 (stan na 7 grudnia 2021).

Warto podkreślić bardzo dynamiczny wzrost zainteresowania Unionem, który w 2019 r. wchodził do 1. Bundesligi nie mając nawet 30 tys. członków (przy 36 tys. Herthy). Ta różnica będzie się tylko pogłębiać, jeśli Die Alte Dame zleci z ligi, a Union znowu awansuje do europejskich pucharów albo osiągnie sukces w Pucharze Niemiec (jest już w półfinale).

***

Hertha od lat szuka tożsamości i tzw. pomysłu na siebie, ale okazało się, że takich rzeczy nie da się kupić za miliony Windhorsta, który klub od początku traktuje tylko i wyłącznie jak biznesowe przedsięwzięcie – bez duszy i serca. To droga donikąd, o czym świadczy bałagan, jaki panuje na Olympiastadion. Nieustanna żonglerka trenerami, przepłacone transfery, brak jakiejkolwiek koncepcji na budowę silnego zespołu.

W tym sezonie różnica nie jest już tak duża, ale w poprzednim specjalistyczny portal transfermarkt.de wyceniał kadrę Herthy na prawie 230 milionów euro, a Unionu na zaledwie nieco ponad 80 (a rok wcześniej było 217 do 41). Sytuacja w tabeli pokazała, że pieniądze nie grają. Liczą się pomysł, koncepcja i tożsamość.

***

Dla berlińskiego futbolu najlepiej byłoby jednak, gdyby Hertha została w 1. Bundeslidze. Tak, żeby derbowa rywalizacja napędzała i rozwijała oba kluby. I oby to nie były jedyne stadtderby w przyszłym sezonie. Jeśli Viktoria się utrzyma (ostatnio złapała wiatr w żagle i też możecie przeczytać reportaż na jej temat na tym blogu), a BFC Dynamo utrzyma kurs na awans, to małe derby odbędą się również w 3. Lidze.

Odpowiedź

  1. […] historii Herthy nie muszę już nic nie pisać, ponieważ zrobiłem to kilka tygodni temu w długim reportażu poświęconym Derbom Berlina. Jeśli ktoś nie czytał, a chciałby mieć odpowiedni background do tego tekstu, to […]

    Polubienie

Dodaj komentarz