Atlas chmur. Nawet jeśli nie jesteście fanami filmów z gatunku sci-fi (ja na przykład najchętniej wywaliłbym tę kategorię z moich kont na wszelkich platformach streamingowych), to i tak zapewne kojarzycie ten tytuł. Gwiazdorska obsada, ponad 100 milionów dolarów budżetu. Dla jednych hit, dla drugich szit.
Tak czy siak – pewnie nigdy nie spodziewalibyście się, że ten film ma cokolwiek wspólnego z byłą NRD. A wbrew pozorom ma. I to całkiem sporo.
Po pierwsze był kręcony w Poczdamie pod Berlinem, w słynnym studiu filmowym Babelsberg, o którym szerzej pisałem w Piłkarskim przewodniku po byłej NRD na sezon 2021/2022 na stronach poświęconych drużynie SV Babelsberg 03. A po drugie grający główną rolę Tom Hanks – w trakcie dnia wolnego od zdjęć – zdecydował się na dość nietypową wycieczkę. W czasie gdy reszta obsady zapewne relaksowała się w kawiarniach na Prenzlauer Berg albo w innych modnych dzielnicach Berlina, to on ruszył na wyprawę do Eisenhüttenstadt.
Pewnie większość z Was w myślach pojedzie teraz Tomaszem Smokowskim i stwierdzi, że „no faktycznie niesamowita historia, bo Hanks pojechał sobie na wycieczkę gdzieś pod Berlin”. Ale dajcie mi jeszcze chwilę. Ta historia – wbrew pozorom – rozkręci się nieco szybciej niż Śmierć w Wenecji.
***
Bo Eisenhüttenstadt to nie jest takie zwykłe miasto. To mokry sen każdego miłośnika architektury socrealistycznej. To miasto, którego każdy, nawet najdrobniejszy szczegół został skrupulatnie zaplanowany na deskach kreślarskich. Powstało w zasadzie od podstaw w latach 50-tych i z dumą nosiło tytuł pierwszego socjalistycznego miasta wzorcowego na ziemiach niemieckich.
Na początku lat 50-tych nieopodal miasteczka Fürstenberg nad Odrą zbudowano wielką hutę wraz z osiedlem mieszkaniowym dla jej pracowników. Stal była NRD bardzo potrzebna, ponieważ klasycznie przemysłowe Zagłębie Ruhry po wojnie znalazło się po drugiej stronie tzw. żelaznej kurtyny, czyli w RFN. Miejscowość na początku miała się nazywać Karl-Marx-Stadt, ale ostatecznie Karol Marks swoim zaszczytnym patronatem objął dzisiejsze Chemnitz, natomiast rozrastające się przy hucie osiedla zostały nazwane równie prestiżowo, bo Stalinstadt.

Z czasem Stalin zaczął być jednak niemodny i na fali odwilży oraz zrywania z kultem jednostki zdecydowano, że dotychczasowa nazwa zużyła się już na początku lat 60-tych. Sama miejscowość – oczywiście dzięki hucie – rozwijała się jednak bardzo dynamicznie i po niespełna dekadzie mogła pochwalić się już ponad 30 tys. stałych meldunków (w pierwszym rzucie przyjechało tutaj 2400 osób).
Dlatego podjęto decyzję, że trzeba wchłonąć sąsiedni Fürstenberg i przy okazji zmienić nazwę. Tym razem wybór był mało oryginalny – Eisenhüttenstadt, czyli w dosłownym tłumaczeniu na język polski Miasto Huty Żelaza.
Dynamiczny rozwój trwał aż do samego upadku NRD, bo jeszcze w 1988 r. miasto mogło pochwalić się rekordową liczbą mieszkańców w swojej historii (ponad 53 tys.). Nowoczesne osiedla, szerokie ulice, parki, przedszkola (w NRD była ich największa sieć na świecie), stabilna praca, domy towarowe – każdy chciał tu mieszkać.
W miejskim krajobrazie brakowało tylko charakterystycznych wież kościołów. Żaden symbol religijny nie mógł się przecież pojawić w topografii skrzętnie zaprojektowanego miasta wzorcowego. Na potrzeby odprawiania mszy świętych z czasem zaadaptowano więc okoliczne baraki.
***
Po zjednoczeniu Niemiec – co raczej nie jest wielkim zaskoczeniem – sytuacja diametralnie się zmieniła. Huta co prawda nadal działa, ale zatrudnia nieporównywalnie mniejszą liczbę pracowników, natomiast kapitalizm szybko zamienił socjalistyczny raj w opuszczony skansen po epoce słusznie minionej.
Dzisiaj mieszka tutaj nieco ponad 23 tys. osób. Rachunek jest więc bardzo prosty – Eisenhüttenstadt po upadku NRD straciło 30 tys. mieszkańców. W czasie pierwszego kryzysu migracyjnego (w okolicach 2015 r.) osiedlano tutaj uchodźców, żeby jakoś zagospodarować dziesiątki opuszczonych osiedli, ale nawet oni (w większości) szybko stąd czmychnęli.
Pewnie kojarzycie ten filmik z polsko-białoruskiej granicy, gdzie jakiś śniady koleżka wykrzykuje, że chce do Niemiec, bo „Germany is a life”. Zapewne – jak większość koczujących tam osób – ma na myśli chociażby Frankfurt nad Menem i palenie sziszki z kumplami. I teraz wyobraźcie sobie zdziwienie tych ludzi, gdy finalnie lądują pod Frankfurtem, ale nad Odrą. I to w Eisenhüttenstadt.
***
Moje pierwsze wrażenie po wjeździe do miasta? Absolutna fascynacja.
Fascynacja i zarazem przerażenie, bo po przejechaniu zaledwie kilku ulic dosłownie się zachłysnąłem. Chciałem się zatrzymywać co kilkanaście metrów i robić zdjęcie. A miałem świadomość, że to przecież dopiero początek i w Eisenhüttenstadt jest pewnie ze sto ulic i arterii.

Nie wiedziałem, czy przeniosłem się w czasie, czy może jestem w jakimś świetnie zachowanym muzeum. Szczególnie że ulice świeciły pustkami. Masa wolnych miejsc parkingowych, żadnych parkometrów, absolutne wyludnienie. Tak dziwnie, że aż fascynująco.
W centrum za nawierzchnię służy tylko kostka brukowa, natomiast same aleje są bardzo szerokie i przestronne. Główną ulicą Eisenhüttenstadt jest Lindenalle, która kiedyś funkcjonowała jako Leninalle. Fonetycznie różnica jest niewielka, natomiast w kwestii semantyki wygląda to nieco inaczej. Linden to po prostu lipa, a Lenin to… sami wiecie kto.
Lenina skasowano, natomiast w okolicy nadal funkcjonują ulice m. in. Karola Marksa, Róży Luksemburg czy Friedricha Engelsa.
Lindenalle – jak na reprezentacyjną ulicę przystało – wieńczą dwa bardzo ważne budynki. Pierwszym jest dom towarowy ze słynną mozaiką (na zdjęciu głównym do tego tekstu) jednego z najbardziej znanych NRD-owskich artystów – Waltera Womacka. Praca pod tytułem Produkcja w pokoju przedstawia rękę hutnika, który wypuszcza w świat białego gołębia. Wprawne oko dostrzeże w prawym górnym rogu małe flagi NRD, Związku Radzieckiego i… Polski. Z tych krajów sprowadzano koleją potrzebne surowce (np. koks transportowano z Górnego Śląska).
Drugim budynkiem jest hotel Lunik. Niegdyś najlepszy obiekt noclegowy w mieście, o którego potędze świadczył funkcjonujący w nim Intershop, czyli nrdowski odpowiednik naszego Pewexu. Dzisiaj to kompletna ruina grożąca zawaleniem. I to w samym centrum miasta.
W 2007 r. w Luniku udało się jeszcze nakręcić film (pod takim samym tytułem). Hotel i miasto (nie bez przyczyny) posłużyły za anturaż do opowiedzenia historii bohaterów walczących z konsumpcjonizmem i kapitalizmem.

***
Centrum Eisenhüttenstadt wygląda mniej więcej jak krakowska Nowa Huta, ale w wersji premium. Fasady budynków są w lepszym stanie, a poszczególne kwartały i aleje mają więcej skwerów oraz zieleni. Betonoza nie jest tutaj aż tak przytłaczająca, choć duży wpływ na odbiór tego miejsca ma jego niemal całkowite wyludnienie. Czuć przestrzeń, która pierwotnie była zaplanowana z myślą o organizacji dużych pochodów (np. z okazji 1 maja), a dzisiaj jeszcze bardziej potęguje uczucie wszechobecnej pustki.
Pustka połączona z niemal sterylną czystością, przyciętymi trawnikami i oknami pustostanów pozbawionymi firanek i kwiatów powoduje, że człowiek czasami naprawdę czuje się jak w muzeum i ma ochotę złapać za klamkę, żeby po prostu wejść do środka i pooglądać eksponaty.
***
W centrum jest nowohucko, natomiast obrzeża klimatem przypominają nieco np. Borne Sulinowo, choć oczywiście na zdecydowanie większą skalę.
To królestwo plattenbau, czyli bloków z wielkiej płyty przeważnie otulonych gęstym lasem. Większość nawet tych opuszczonych budynków jest w bardzo dobrym stanie, ale kolejne kwartały są systematycznie wyburzane. Być może jestem jedną z ostatnich osób, którym udało się sfotografować bloki przy ul. Mittelschleuse, bo w okolicy na pełnych obrotach pracował specjalistyczny sprzęt budowlany.

Jeśli dołożymy do tego pusty po horyzont parking, opuszczony plac zabaw oraz przystanek, na którym już nigdy nie zatrzyma się autobus, to mamy klisze, która zostaje w pamięci na długo.
W okolicy – poza mną – stały jeszcze dwie czarne betki starej generacji, w których nudę zabijała tutejsza młodzież. Niedobitki, ponieważ co drugi mieszkaniec Eisenhüttenstadt skończył już 55. rok życia. Dlatego po ulicach szlajają się przede wszystkim emeryci. Chyba tylko raz minąłem trójkę dzieciaków w wieku szkolnym, które z nudów tarzały się po lekcjach na skwerku pod blokiem.
Zresztą jakikolwiek ruch można uświadczyć tylko w okolicach większych sklepów.
Czasami można natknąć się też na emigrantów z całego świata (zarówno czarnoskórych, jak i takich, którzy pochodzą z Rosji albo Czeczenii). W sumie tylko na ich twarzach widać jakieś emocje. Wierzcie mi lub nie – ale wszystkich lokalsów, których mijałem na ulicach Eisenhüttenstadt charakteryzował pusty, apatyczny wzrok. Żadnych uśmiechów. Tak, jakby po prostu mechanicznie wykonywali kolejne czynności życiowe. To był ich wspólny mianownik, niezależnie od wieku.
Choć z drugiej strony w internecie jest sporo artykułów, w których lokalni patrioci chwalą sobie życie w Eisenhüttenstadt i nie zamierzają się stąd wyprowadzać. Czują się na swój sposób wyjątkowi, a wielu mieszkańców – po jednej z ostatnich reform administracyjnych – skorzystało z możliwości wymiany tablic rejestracyjnych na te z literami EH, co ma jednoznacznie podkreślać, skąd dokładnie pochodzą. Czyli czują się dumni.
***
Hanks był zachwycony Eisenhüttenstadt, a mieszkańcy pokochali go, gdy wspomniał o swojej wyciecze w programie Davida Lettermana, który prowadzi chyba najpopularniejszy talk show w USA. Jego wrażeń nie popsuł nawet mandat, który znalazł za wycieraczką swojego samochodu. W mieście – tak, jak pisałem – nie ma parkometrów, ale w niektórych miejscach trzeba zostawić za szybą słynne w Niemczech tarcze parkingowe, które pokazują, jak długo stoimy w danym miejscu. Oczywiście mandat został anulowany, gdy okazało się, kto był właścicielem samochodu.
Hanks, podczas kolejnej wizyty w Eisenhüttenstadt w 2014 r., otrzymał w prezencie kultowego Trabanta, a niektórzy nawet zaczęli coś wspominać o honorowym obywatelstwie dla gwiazdy Hollywood.
Jego wizyty w miasteczku przy polskiej granicy sprawiły, że o Iron Hut City (takiej nazwy używa Hanks) zrobiło się głośno nie tylko w Niemczech, ale wydaje się, że Eisenhüttenstadt – pomimo początkowej ekstazy – nie wykorzystało swojego potencjału i nie stało się popularną destynacją turystyczną.
Lokalni patrioci bardzo na to naciskają, natomiast przeciwne są władze miasta, które nie chcą zrobić z Eisenhüttenstadt muzeum i nadal próbują iść w kierunku rozwoju przemysłowego na barkach działającej huty. Dlatego na ulicach nie znajdziecie zbyt wielu tablic informacyjnych i wskazówek, gdzie dokładnie się znajdujecie. W mieście znajduje się natomiast bardzo ciekawe muzeum historii i dziedzictwa NRD.
Przy okazji warto jeszcze wspomnieć, że Eisenhüttenstadt to nie tylko socreal, ponieważ znajdujący się nad samą Odrą Fürstenberg, który po wybudowaniu huty został dzielnicą nowego miasta, był kiedyś samodzielną jednostką administracyjną (pełnił funkcję osady rybackiej) i ma nawet kameralną starówkę.
Po drugiej stronie rzeki jest już oczywiście Polska i miejscowość Kłopot, która słynie z ruin mostu łączącego przed wojną oba brzegi Odry. Przeprawa została wysadzona w 1945 r. i dzisiaj jedyną pozostałością jest wystający od strony polskiej kikut pełniący funkcję imponującej platformy widokowej. Co jakiś czas pojawiają się pomysły, żeby most odbudować, ponieważ aktualnie najbliższe przejścia graniczne znajdują się w Słubicach i Gubinie.
***
No dobra, ale pewnie zastanawiacie się, kiedy będzie coś o futbolu… Na początek drugiej części tego tekstu ciekawostka, która być może zachęci Was do tego, żeby czytać go dalej. Autorem najszybciej strzelonego gola w historii niemieckiego futbolu jest… zawodnik klubu piłkarskiego z Eisenhüttenstadt.
***
Sport w NRD odgrywał bardzo ważną rolę, bo na stadionach i halach często dochodziło do bezpośredniej konfrontacji pomiędzy kapitalizmem a socjalizmem. Życie w krajach za tzw. żelazną kurtyną było dla mieszkańców zachodniej Europy owiane tajemnicą, ale oba systemy spotykały się podczas mistrzostw piłkarskich albo lekkoatletycznych, czy w czasie igrzysk olimpijskich.
W przypadku NRD rywalizacja na niwie sportowej miała podwójne znaczenie, ponieważ komuniści już od końcówki lat 40-tych prowadzili nierówną walkę z RFN. Ciągle musieli kreować narrację, że to u nich żyje się lepiej. Dlatego m. in. wciskali kit, że mur berliński budują dla ochrony swoich obywateli przed faszyzmem, a lekkoatletów na potęgę szprycowali, żeby potem tworzyć na świecie mit swojej potęgi sportowej. W końcu w zdrowym ciele zdrowy duch – a skoro sportowcy tak świetnie sobie radzą, to znaczy, że w kraju niczego nie brakuje i dobrze się żyje.
Sport miał też jednoczyć ludzi. Był potrzebny jako społeczne spoiwo. Szczególnie jeśli – przynajmniej oficjalnie – pożegnano się z religią. Dlatego praktycznie każde miasto opierające swoją egzystencję na ciężkim przemyśle miało swój silny klub sportowy (oczywiście przede wszystkim piłkarski). Nie tylko w NRD, ale także chociażby w Polsce i innych demoludach. Za żelazną kurtyną zawsze silne były oczywiście stołeczne drużyny resortowe (BFC Dynamo, Steaua Bukareszt itd.), ale sukcesy odnosiły też zespoły wspierane np. przez kopalnie (nie trzeba szukać przykładów daleko – Górnik Zabrze).
***
Takie miasto, jak Eisenhüttenstadt musiało więc mieć swój klub piłkarski.
Początki piłki nożnej w Eisenhüttenstadt są oczywiście datowane na początek lat 50-tych i związane z decyzją o budowie wielkiej huty żelaza, która – tak, jak wcześniej wspomniałem – miała powetować NRD odcięcie przedwojennego zagłębia przemysłowego w postaci Zagłębia Ruhry.
Nazwa nowego klubu nie była przesadnie oryginalna i jasno nawiązywała do huty – BSG Stahl. Ale jak już zdążyliście się dowiedzieć – w ciągu pierwszej dekady istnienia aż trzykrotnie zmieniała się nazwa miasta, więc najpierw klub nazywał się BSG Stahl Fürstenberg, potem BSG Stahl Stalinstadt, aż w końcu, w 1961 r., doszliśmy do docelowego BSG Stahl Eisenhüttenstadt.
***
Per saldo Eisenhüttenstadt było zbyt małym ośrodkiem miejskim, żeby na dobre zadomowić się w NRD-owskiej Oberlidze, w której grało zaledwie 14 drużyn i trzeba było pomieścić zespoły ze stolicy, Drezna, Magdeburga, Rostocku, Lipska, Chemnitz (Karl-Marx-Stadt), Halle, Turyngii czy nawet sąsiadów z Frankfurtu nad Odrą, którzy na początku lat 70-tych dostali wypchniętą z Berlina przez szefa BFC Dynamo Ericha Mielke drużynę Vorwärts wspieraną przez wojsko.

Na zapleczu NRD-owskiej ekstraklasy, czyli w DDR-Lidze BSG Stahl była jednak gigantem. W tabeli wszech czasów drugiej klasy rozgrywkowej zajmuje drugie miejsce, tuż za Wismutem Gera. Zespół z Eisenhüttenstadt w DDR-Lidze rozegrał aż 30 sezonów, wygrał prawie połowę z 779 rozegranych spotkań.
Świetna postawa na zapleczu zaowocowała trzema sezonami rozegranymi w elicie, czyli DDR-Oberlidze. BSG Stahl zadebiutowała w ekstraklasie w sezonie 1969/1970. Huta sypnęła wówczas groszem, żeby wzmocnić zespół, ale beniaminek i tak wyraźnie odstawał od reszty stawki i rozgrywki zakończył na ostatniej, czternastej pozycji. Zleciał z ligi razem ze swoim starszym bratem, czyli FC Karl-Marx-Stadt (bo jak już wiecie – pierwotnie tak właśnie miało się nazywać Eisenhüttenstadt, ale ostatecznie w pierwszej wersji otrzymało patronat Stalina i nazwę Stalinstadt, natomiast Karol Marks rozpostarł skrzydła nad przemysłową stolicą całego NRD, czyli Chemnitz).
BSG Stahl po spadku chciała szybko się odbudować i jeszcze raz zaatakować elitę, ale zaledwie po dwóch kolejkach kolejnego sezonu 1970/1971 została… karnie zdegradowana do ligi okręgowej.
***
Bo trzeba wziąć pod uwagę, że piłkarze w Eisenhüttenstadt mieli naprawdę dobrze. Huta chciała zbudować zespół na miarę elity, więc od początku lat 60-tych solidnie inwestowała. Zawodnicy dostawali dobrze płatne etaty w hucie, byli dwa razy dziennie zwalniani na treningi, otrzymywali przestronne mieszkania w nowym budownictwie, nie brakowało też premii za dobre wyniki.
W ten sposób udawało się ściągać do drużyny naprawdę solidnych zawodników.
– Jeśli dostałem obietnicę pięciu nowych mieszkań, to wiedziałem, że możemy ściągnąć pięciu nowych piłkarzy.
wspomina po latach w rozmowie z portalem MOZ ówczesny kierownik i sekretarz drużyny Siegfried Nowka, który grał naprawdę grubo i próbował kusić nowymi mieszkaniami zawodników z Drezna, Magdeburga czy Erfurtu.
Raz został nawet zdemaskowany i musiał uciekać z jednego z dworców kolejowych. Duże kluby się wściekały, bo niektórzy zawodnicy używali Eisenhüttenstadt jako karty przetargowej w negocjowaniu lepszych warunków.
Z czasem w Eisenhüttenstadt jednak przedobrzyli. Kasa pod stołem, przytulne mieszkanka, pozorowanie pracy w hucie – kuszenie zawodników w ten sposób piłkarska federacja uznała za futbolowe kłusownictwo i łamanie przepisów (wówczas w NRD nie istniał klasyczny rynek transferowy). W latach 60-tych skończyło się tylko na ujemnych punktach, natomiast w 1971 r. miarka się przebrała i BSG Stahl karnie zdegradowano za – jak to ujęto w wyroku – rażące naruszenie zasad socjalistycznego społeczeństwa i wykorzystywanie środków finansowych ludzi pracy w niedbały sposób i na cele osobiste. Posypały się też dyskwalifikacje i zawieszenia.

***
BSG Stahl szybko wróciła z rozgrywek regionalnych na zaplecze najwyższej klasy rozgrywkowej, ale skrupulatnie kontrolowana przez władze, na kilkanaście lat ugrzęzła w DDR-Lidze.
Do elity ponownie zapukała jednak w kluczowym momencie, ponieważ po raz drugi awansowała do DDR-Oberligi w 1989 roku, gdy socjalistyczny raj definitywnie chylił się ku upadkowi. Zespół z Eisenhüttenstadt rozegrał w NRD-owskiej ekstraklasie dwa sezony i – jak się okazało – to były ostatnie dwa sezony w historii tych rozgrywek.
BSG Stahl nieoczekiwanie wzięła więc udział w gaszeniu świata w NRD-owskim futbolu i jeszcze bardziej nieoczekiwanie uszczknęła dla siebie całkiem pokaźny kawałek zjednoczeniowego tortu.
***
Sezon 1989/1990 był dla Hutników bardzo szczęśliwy, bo Stahl zajęła 12., ostatnie bezpieczne miejsce i utrzymała się w elicie tylko dzięki lepszemu bilansowi bramkowemu od Wismut Aue (dzisiejsze Erzgebirge).
Dla zespołu z Aue był to pierwszy i zarazem jedyny w historii spadek z najwyższej klasy rozgrywkowej, natomiast Stahl pobiła przy okazji rekord remisów w DDR-Oberlidze, bo podzieliła się z rywalami punktami w 14 z 26 spotkań. Dzięki temu utrzymała się mając na koncie zaledwie dwa (!) zwycięstwa.
***
Szczęśliwe utrzymanie pozwoliło Stahli zostać w elicie na ostatni sezon 1990/1991, który okazał się po prostu systemem kwalifikacji do rozgrywek piłkarskich w zjednoczonych Niemczech.
Zespół z Eisenhüttenstadt zaprezentował się z zaskakująco dobrej strony i zakończył zmagania na 9. miejscu, dzięki czemu mógł wziąć udział w barażach o udział w zjednoczonej 2. Bundeslidze.
Największy sukces odniósł jednak w krajowym pucharze. BSG Stahl dotarła do wielkiego finału, w którym przegrała 0:1 z Hansą Rostock (po drodze opędzlowała jednak m. in. Carl Zeiss Jena, FC Magdeburg i Union Berlin).
Hansa w tamtym sezonie sięgnęła po podwójną koronę, więc Stahl – jako finalista – wywalczyła przepustki do gry w Pucharze Zdobywców Pucharów.
***
To nie był chichot. To był już rechot historii. Modelowe, wzorcowe miasto NRD mogło pokazać się na europejskiej arenie w momencie, gdy kraj, który wydał je na świat był właśnie wymazywany z map i atlasów.
Klub, który w międzyczasie musiał zmienić nazwę na Eisenhüttenstädter FC Stahl (po zjednoczeniu Niemiec nie mógł już korzystać ze skrótu BSG oznaczającego Zakładowe Stowarzyszenie Sportowe) nie miał szczęścia w losowaniu PZP i trafił na słynne Galatasaray.
W pierwszym meczu na własnym stadionie Hutnicy postawili się faworyzowanym Turkom i przed przerwą wyszli nawet na prowadzenie 1:0. Ostatecznie zespół ze Stambułu odwrócił jednak losy spotkania i wygrał 2:1. Jednego z goli strzelił Roman Kosecki, czyli ówczesna gwiazda Galaty. Mecz w Eisenhüttenstädt oglądało zaledwie 3,5 tys. widzów i nie była to przesadnie imponująca frekwencja (ludzie w byłej NRD mieli wtedy inne problemy na głowie).
Święcące pustkami trybuny to zresztą jeden z symboli ostatniego sezonu Oberligi, czyli rozgrywek, które w momencie zjednoczenia kraju skrajnie straciły na prestiżu. Niemcy ze wschodu dostali swobodny dostęp do gwiazd 1. Bundesligi, więc przestali się interesować zmaganiami postsocjalistycznych reliktów toczących bratobójczą walkę o przetrwanie w nowych realiach kapitalizmu.

W ostatnim sezonie przed połączeniem rozgrywek (90/91) średnią w okolicach 10 tys. widzów miały tylko Hansa Rostock, która zgarnęła podwójną koronę oraz Dynamo Drezno, które zawsze miało wokół siebie magię przyciągającą ludzi na trybuny. Spotkania w Eisenhüttenstädt średnio oglądało natomiast 2823 osób. Rok wcześniej, gdy Hutnicy wrócili do elity po długiej przerwie, a rozgrywki toczyły się jeszcze normalnym trybem, to na Stahl chodziło średnio prawie 5300 kibiców.
Szczyt zainteresowanie futbolem nad Odrą przypadł jednak oczywiście na pierwszy sezon w DDR-Oberlidze (1969/1970), kiedy BSG Stahl legitymowała się średnią 7346 osób na mecz.
***
W rewanżu w Turcji zespół z Eisenhüttenstädt nie miał już nic do powiedzenia i przegrał 0:3. Kolejnego gola w tym dwumeczu zdobył Kosecki. Tak zakończyła się pierwsza i ostatnia przygoda Hutników w Europie.
W międzyczasie Stahl rywalizowała też w barażach o grę w zjednoczonej 2. Bundeslidze i trafiła do grupy z Lokomotive Lipsk, Sachsen Lipsk (dzisiejsze Chemie) oraz FSV Zwickau. Hutnicy na tle bardziej renomowanych rywali zaprezentowali się całkiem przyzwoicie (tylko jedna porażka w sześciu meczach), ale ostatecznie zajęli drugie miejsce w tabeli za LOK i nową rzeczywistość powitali na trzecim poziomie rozgrywkowym.
Potem było już przede wszystkim gorzej. Klub miał duże problemy finansowe, z czasem wylądował nawet w siódmej lidze i musiał ogłosić upadłość. O drużynie z Eisenhüttenstädt głośno zrobiło się w zasadzie tylko w 2004 r., kiedy pracownik huty Norman Elsner zdobył prestiżową nagrodę „Gol miesiąca” przyznawaną od 1971 r. przez kanał telewizyjny Das Erste. W derbach z Victorią Frankfurt, od razu po rozpoczęciu spotkania, otrzymał podanie od swojego kolegi i bez wahania kopnął na bramkę rywala ze środka boiska. Piłka znalazła się w siatce po niecałych czterech sekundach. To najszybciej zdobyty gol w historii niemieckiego futbolu.
***
Od 2016 r. – w wyniku kilku fuzji i reaktywacji – klub nosi nazwę FC Eisenhüttenstadt. Aktualnie zespół występuje na szóstym poziomie rozgrywkowym. Rundę jesienną zakończył na ostatnim miejscu w tabeli, ale pierwsze spotkanie rundy rewanżowej wygrał 2:1 i dał tym samym sygnał, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa w walce o utrzymanie.
***
W Eisenhüttenstadt jest jeszcze drugi klub piłkarski o bardzo osobliwej nazwie FSV Dynamo mający w herbie charakterystycznie pisaną literę „D”, którą na pewno znacie np. z logotypu Dynama Drezno albo starego logo stołecznego BFC Dynamo.

I co ciekawe ten klub wcale nie istniał w czasach NRD, ponieważ de facto został założony dopiero w 1999 r. Ale musicie przyznać, że jego – kojarząca się z czasami słusznie minionymi – nazwa idealnie pasuje do takiego miasta, jak Eisenhüttenstadt. Zresztą jego twórcy inspirują się chyba wszystkimi „Dynamami i Dinamami” z byłego bloku wschodniego, ponieważ w reportażu na portalu Turus można przeczytać, że na stadionie z głośników czasami wybrzmiewa np. hymn… Dinama Zagrzeb.
Aktualnie Dynamo to osiedlowa drużyna grająca na co dzień w Landeslidze, która stawia przede wszystkim na szkolenie młodzieży i trzeba przyznać – biorąc pod uwagę sytuację demograficzną w regionie – że radzi sobie na tym polu całkiem nieźle. Dynamo ma naprawdę sporo grup młodzieżowych i trzycyfrową liczbę zrzeszonych zawodników.
Ale mniej więcej dekadę temu oba zespoły z Eisenhüttenstadt grały w jednej lidze i dochodziło nawet między nimi do spotkań z namiastką derbowej atmosfery (odrobina pirotechniki, jakieś flagi i przyśpiewki).
Ciekawą relację z 2013 r. można przeczytać na stronie wcześniej wspomnianego przeze mnie Turusa. Reporter był świadkiem spalenia barw Dynama przez jednego z udających się na stadion kibiców Stahli i w sumie nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że cały proces odbył się na przylegającej do obiektu… stacji paliw Aral. Szalik Dynama płonął więc tuż przy samym dystrybutorze, a główny bohater beztrosko machał sobie jego strzępkami przy pistoletach do paliwa.
***
Kameralny stadion Dynama znajduje się nieopodal Placu Młodzieży. Jest bardzo skromny, ale zadbany – w czasie mojego spaceru po terenie obiektu kręciło się kilka osób, które przycinały trawkę i przeprowadzały jakieś delikatne prace konserwatorskie.

Sam Plac Młodzieży to natomiast jedno z bardziej poruszających miejsc w Eisenhüttenstadt. To nie tyle plac, co wręcz deptak, który kiedyś na pewno tętnił życiem. Dzisiaj natomiast straszy wypatroszonym pasażem opuszczonych budynków usługowych. 30 lat temu były tu pewnie jakaś knajpa, fryzjer i sklep spożywczy. Teraz zostały szkielety nadające się tylko do rozbiórki.
***
FC Eisenhüttenstadt korzysta natomiast aż z trzech obiektów piłkarskich w mieście, ponieważ poza licznymi grupami młodzieżowymi oraz zespołami oldbojów ma też… trzy drużyny seniorskie. Pierwsza gra na Stadionie Hutnicznym przy Waldstrasse, który pamięta największe sukcesy Stahli, druga korzysta z boiska przy Diehloer Str., a trójka użytkuje obiekt w dzielnicy Fürstenberg, która przed powstaniem huty była samodzielnym miastem. FC Eisenhüttenstadt III w zasadzie spełnia więc funkcję klubu osiedlowego i czasami ma nawet większą frekwencję od klasycznych rezerw.
Wszystkie trzy stadiony to trupy, na których czas zatrzymał się kilkadziesiąt lat temu. To wspólny mianownik z miastem, które samo w sobie również zamieniło się w postnrdowskie muzeum.
***

Na koniec ciekawostka. Pomimo tego, że z Eisenhüttenstadt do Rostocku jest ponad 350 kilometrów, to na ulicach widać, że w mieście jest sporo kibiców Hansy. Wiele słupów jest oklejonych vlepkami, a na jednym z opuszczonych wieżowców fani namalowali wielki napis Lang lebe Hansa!, czyli Niech żyje Hansa!. Swego czasu został nieco zmodyfikowany przez jakiegoś śmieszka, który zamazał literę „a” i w ten sposób hasło można było odczytywać jako pozdrowienie dla wszystkich mężczyzn o imieniu Hans. Wszystko wróciło już jednak do stanu pierwotnego.

Dodaj komentarz