San Marino – czyli kraj, gdzie w jednej drużynie przedstawiciel handlowy gra z gwiazdą AS Romy i uczestnikiem mundialu

– No i proszę, proszę, proszę! Mówili, że chcą strzelić bramkę i strzelili. Kolejna niefrasobliwość naszej obrony, a strzelcem Della Valle – grzmiał 10 września 2013 roku Dariusz Szpakowski.

To była 22. minuta meczu rozgrywanego na Stadionie Olimpijskim w Serravalle. Mocno  rozklekotana  – w czasie eliminacji do mistrzostw świata w Brazylii – reprezentacja Polski przyjechała do San Marino na przyjemny spacerek u podnóża góry Monte Titano. Po okrutnych męczarniach z Mołdawią i Czarnogórą w końcu zanosiło się na bezbolesną przeprawę oraz strzelecki trening na poprawę humorów przed piekielnie trudnymi bojami z Anglią i Ukrainą.

Cel co prawda został zrealizowany, ponieważ biało-czerwoni wygrali spotkanie 5:1, ale przez chwilę w małym państewku na Półwyspie Apenińskim pachniało kompromitacją. Dzielni zawodnicy z San Marino załadowali Polakom spektakularnego gola na 1:1 i choć podopieczni Waldemara Fornalika kilkadziesiąt sekund później odzyskali prowadzenie, to delikatny niesmak pozostał aż do momentu, kiedy nie wbili czwartej i piątej bramki.

Gospodarze trafili do siatki (w meczu o punkty) po raz pierwszy od… pięciu lat, a wniebowzięty Alessandro Della Valle wskoczył wówczas na bieżnię okalającą murawę i ruszył do rundy honorowej wzdłuż trybun. Nie zdążył się jednak nawet dobrze rozpędzić, ponieważ zaraz utonął w ramionach równie szczęśliwych kolegów z drużyny.

Della Valle nie zdawał sobie sprawy, że właśnie w tamtym momencie został najpopularniejszym Sanmaryńczykiem w Polsce. Obrońca jednej z najgorszych reprezentacji piłkarskich na świecie golem strzelonym Arturowi Borucowi zapracował na swoje pięć minut sławy.

Ówczesny 31-latek błyskawicznie został zaproszony na mecz Polonii Warszawa, która już wtedy tułała się po niższych ligach i szukała ciekawych PR-owych sztuczek, żeby przypomnieć o swoim istnieniu. Stołeczny klub… zaproponował zawodnikowi podpisanie kontraktu (3 tys. euro miesięcznie) i transfer do polskiej czwartej ligi.

Jestem już za stary na takie zmiany – śmiał się Della Valle, który ostatecznie nie zdecydował się na podpisanie umowy w naszym kraju, ale na obiekcie przy Konwiktorskiej został przyjęty jak gwiazda światowego formatu.

Zresztą nad Wisłą nie mógł zabawić zbyt długo, ponieważ musiał wracać do roboty. Wówczas Della Valle był przedstawicielem handlowym w jednej z firm zajmujących się sprzedażą wyrobów ceramicznych i nie miał zbyt wyrozumiałego szefa. Wstawał o 7.30, w pracy meldował się około dziewiątej i potem aż do godz. 18 zasuwał z ceramiką po rejonie. Mecze zawsze musiał wcześniej wpisywać w grafik i czekać na zgodę przełożonego.

aaa
Della Valle na stadionie Polonii Warszawa (fot. Fakt).

Mało kto zdaje sobie z tego sprawę, ale bohater maleńkiego San Marino w pewien sposób przeniknął również do polskiej kultury. O Alessandro Della Valle nawija w jednym ze swoich kawałków raper Ras (ze znanego duetu Rasmentalism). Z wersu w utworze Perwoll Vanish można wydedukować, że efektowne wejście na legalny rynek muzyczny było dla rapera równie zaskakujące, co gol Della Valle w meczu z naszą reprezentacją.

Nawija się o problemach, kiedy się ich nie ma wcale,
Nikt się nie spodziewał, że strzelimy w Polskę – Della Valle. 

Prawie jak w Ostródzie 

Jak już się pewnie domyślacie – po raz pierwszy w historii tego bloga zapraszam na wycieczkę na Półwysep Apeniński. W tym rejonie Europy zwykło się mówić „Tutte le strade portano a Roma”, ale my postanowiliśmy nieco zmodyfikować to powiedzenie i zamiast do Rzymu, ruszyliśmy do innej stolicy w tej okolicy, czyli San Marino. To oczywiście miasto stołeczne państwa o tej samej nazwie.

Stolica, państwo… To wszystko brzmi co prawda bardzo górnolotnie, ale zanim przejdę do sedna sprawy, to najpierw muszę uświadomić Was, z jak niewielkim krajem mamy do czynienia. Powierzchnia San Marino wynosi nieco ponad 61 km². Przyznam szczerze, że z matematyki byłem (i wciąż jestem) beznadziejny, dlatego na podstawie samych liczb nie jestem w stanie zbyt wiele napisać, ale znacznie lepiej wychodzi mi obrazowanie różnych faktów w bardziej przystępny sposób.

Gdyby San Marino (mam na myśli cały kraj) było miastem w Polsce, to powierzchniowo plasowałoby się gdzieś pomiędzy takimi metropoliami jak Skarżysko-Kamienna a Legnica i Grudziądz. To zaszczytna pozycja na początku ósmej dziesiątki.

Sanmaryńczycy nie mieliby natomiast co liczyć na miejsce w pierwszej setce, jeśli pod uwagę wzięlibyśmy liczbę ludności. Górę Monte Titano i jej okolice zamieszkuje na stałe prawie 34 tys. osób. Czyli mniej więcej tyle, ile na co dzień chodzi po ulicach Ostródy, Nowego Targu albo Cieszyna. Trzeba jednak zauważyć, że na przestrzeni ostatnich 60 lat liczba obywateli tego kraju wzrosła ponad dwukrotnie. To nie tylko kwestia przyzwoitego przyrostu naturalnego (oczywiście jak na warunki europejskie), ale i włoskiej emigracji.

Jeśli Sanmaryńczycy chcieliby utrzymać tę pozytywną tendencję także w przyszłości, to myślę, że powinni zastosować patent znany z kultowego Misia Stanisława Barei. Tam pogranicznicy skrupulatnie przyglądali się każdemu obywatelowi, który wracał do kraju i wlepiali sowite mandaty, jeśli ten nie miał na uwadze dobra Polski i na obczyźnie zgubił kilka kilogramów.

A gdyby tak każdy wracał ze stratą paru kilo, byłoby nas mniej coraz, Pola… Sanmaryńczyków!

Plan teoretycznie wydaje się bardzo dobry, ale w San Marino „niestety” nie jest możliwy do zrealizowania. Mimo, że ten maleńki kraj oficjalnie nie znajduje w strefie Schengen – to z racji bliskich zażyłości z Włochami – ma otwarte granice.

San Marino jest jednym z trzech państw-enklaw na świecie. To znaczy, że jest otoczone ze wszystkich stron terytorium lądowym innego kraju (w tym przypadku Włoch). Dwie pozostałe enklawy na naszej planecie to Watykan oraz… wciśnięte w RPA afrykańskie królestwo Lesotho.

Długość granicy włosko-sanmaryńskiej to zaledwie 39 kilometrów i nie mam wątpliwości, że wiele osób czasami nawet nie wie, że właśnie wjechało na terytorium innego państwa. Na większości dróg informacje o tym fakcie są zaprezentowane podróżnikom w dość dyskretny sposób, a żeby nie być gołosłownym, to posłużę się przykładem.

Otóż na przykład w miejscowości Montegiardino możemy natknąć się na dom, który częściowo znajduje się w San Marino, a częściowo już na terenie Włoch. Czyli z pewnością można wyobrazić sobie sytuację, w której mecz w telewizji oglądasz na kanapie w pokoju zlokalizowanym w San Marino, ale w przerwie musisz przekroczyć granicę, żeby skoczyć do lodówki po piwo.

5
Gacie suszą się już we Włoszech (screen: maps.google.pl).

Jak więc sami widzicie, w San Marino na próżno szukać stref zdemilitaryzowanych, pasów ziemi niczyjej i zasieków. Dlatego dojazd do tego kraju jest niezwykle łatwy i w zasadzie można tam trafić przez pomyłkę, na przykład podczas jakieś wycieczki rowerowej (a cyklistów w tamtym górzystym rejonie Włoch spotkacie dziesiątki).

Krótka wizyta w tym maleńkim państwie nie nastręcza żadnych kłopotów, ale problemy pojawiają się wtedy, gdy w San Marino spodoba nam się tak bardzo, że zapragniemy zostać obywatelami tego kraju. Ta niewielka enklawa na terenie Włoch to miejsce, które jest jednym z rajów podatkowych i słynie z tego, że mieszkańcy żyją tutaj długo, dostatnio i szczęśliwie.

Władze musiały więc wprowadzić bardzo restrykcyjne zasady dotyczące otrzymywania obywatelstwa San Marino, żeby kraju nie zalała fala inostrańców poszukujących lepszego życia. Jeśli w rodzinie nie posiadamy żadnych krewnych spod góry Monte Titano, to będziemy musieli mieszkać w San Marino aż przez 30 lat (!) i dopiero wtedy dostaniemy zgodę na ubieganie się o tutejszy paszport. Inny – ale chyba niezbyt łatwy – sposób to zawarcie małżeństwa z rodowitym obywatelem tego kraju.

My na teren państwa wjechaliśmy tak, jak Pan Bóg przykazał, czyli główną, reprezentacyjną i dwupasmową arterią od strony nadmorskiego Rimini. To licząca zaledwie kilkanaście kilometrów droga krajowa, która na terenie Włoch nosi oznaczenie SS (czyli Strada Statale) 72. Przejazd tą trasą to jedyny sposób na to, żeby zaliczyć przejście graniczne z relatywnie prawdziwego zdarzenia. Na wjeździe do San Marino powita nas bowiem kładka dla pieszych w kształcie łuku z napisem „Benvenuti nell’antica terra della libertà”, czyli „Witaj w starożytnej krainie wolności” oraz symboliczny betonowy słupek graniczny, który oddziela terytorium Włoch od San Marino.

DSC_0446_1[1]
Przejście graniczne (fot. własne).
To miejsce stworzone przede wszystkim dla turystów, żeby mogli strzelić sobie sympatyczną fotkę, ponieważ już zaledwie kilka metrów za łukiem znajdują się dwa banki oraz stacja benzynowa Agip. Gdzieś natknąłem się natomiast na informację, że jeśli będzie nam doskwierał brak powagi związany z przekroczeniem granicy, to za symboliczną opłatą można załatwić spotkanie z celnikiem, który wbije nam do paszportu pamiątkową pieczątkę.

Ale po tym jak swego czasu przez przypadek podłączyliśmy się pod grupę kibiców niemieckiego FC Köln i na granicy rumuńsko-serbskiej celnicy zrobili naszym bagażom forsowanie Odry Wałem Pomorskim w celu znalezienia materiałów pirotechnicznych oraz kazali pokazać wydruki z bookingu, to stwierdziłem, że z własnej woli to na pewno nie będę pchał się w łapska tych organów. I to jeszcze za dopłatą!

Wolni, dumni i niepodlegli

Nigdy w życiu nie pokusiłbym się jednak o to, żeby określić Sanmaryńczyków mianem pazernych. Wręcz przeciwnie – uważam, że swoje istnienie na mapie świata zawdzięczają przede wszystkim pragmatyzmowi i rozsądnemu podejściu do otaczającej rzeczywistości. Bo pewnie wszyscy, bez wyjątku, zastanawiacie się, jak to się stało, że takie maleństwo w czasie wielu historycznych zawieruch nie zostało po prostu wcielone do Włoch.

Główną dewizą państewka jest słowo Libertas, czyli wolność, na które natkniecie się praktycznie na każdym kroku. Taką nazwę nosi między innymi główna agencja prasowa oraz jeden z klubów piłkarskich. San Marino jest bowiem uważane za najstarszą republikę na świecie, której początki datowane są już na 301 rok. Założył ją chrześcijański kamieniarz Maryn (a.k.a. Marinus), który ciężko pracował w nieodległym Rimini. Ówczesny cesarz rzymski Dioklecjan niespecjalnie potrafił jednak znaleźć wspólny język z chrześcijanami i Maryn dla bezpieczeństwa zaszył się na górze Monte Titano, gdzie zaczął się formować organizm państwowy.

Maryn został świętym i na jego cześć państwo zostało nazwane Ziemią Świętego Maryna a z czasem przemianowane na Republikę Świętego Maryna, czyli dzisiejszą Repubblice di San Marino. 

Przez ponad tysiąc lat terytorium kraju składało się tylko z góry Monte Titano, ale w 1463 roku Sanmaryńczycy zawiązali sojusz z Państwem Kościelnym, żeby skasować nadpobudliwego władcę sąsiedniego Rimini. Misja zakończyła się pełnym sukcesem, więc San Marino w nagrodę dostało od papieża kilka miejscowości wokół Monte Titano. Do kraju przyłączono miasteczka Fiorentino, Montegiardino, i Serravalle, a malutkie Faetano samo poprosiło o przejście pod skrzydła Sanmaryńczyków.

DSC_0485_1[1]
Święty Maryn miał dobry pogląd sytuacji na to, co dzieje się w Rimini (fot. własne).
To był ostatni konflikt zbrojny, w którym oficjalnie wzięło udział San Marino oraz… ostatnia korekta terytorium tego kraju. Od tamtej pory granice państwa pozostały niezmienione, a przypomnę tylko, że jesteśmy w 1463 roku (!). Kilkaset lat później Napoleon (1797) co prawda proponował mieszkańcom powiększenie państewka, ale Sanmaryńczycy grzecznie podziękowali, ponieważ zdawali sobie sprawę z tego, że w przyszłości może to zaważyć na kwestii ich niepodległości.

„Republika San Marino zadowolona swoją małością, nie waży się przyjąć szczodrej oferty ani poić się widokiem ambitnego powiększenia, które mogłoby z czasem zagrozić jego wolności” – pisał wtedy sanmaryński dyplomata Antonio Onofri.

W międzyczasie (już w 1600 roku!) San Marino ogarnęło temat pisanej konstytucji (był to jej zalążek w postaci statutu państwa), która przez niektórych historyków jest uważana za najstarszą na świecie.

Wydawało się, że symboliczna kropka w końcu zniknie z mapy Europy, ponieważ w drugiej połowie XIX wieku większość państewek na Półwyspie Apenińskim zaczęła się jednoczyć i doszło do powstania Królestwa Włoch, ale San Marino nieoczekiwanie udało się jednak zachować pełną niepodległość. Mała republika chroniła na swoim terenie wiele osób walczących o zjednoczenie Italii na czele z ojcem całego przedsięwzięcia Giuseppe Garibaldim.

Teren kraju jest niewielki i nie ma żadnego znaczenia militarnego, więc Włosi – w podziękowaniu za prawidłową postawę w czasie walk o zjednoczenie – zachowali się honorowo i pozwoli dalej funkcjonować republice w niezmienionym kształcie (mądrze zarządzana miała ugruntowaną pozycję w Europie). Szybko podpisano traktat o przyjaźni, zniesiono granice i ustalono, że San Marino będzie używać tej samej waluty.

DSC_0517_2[1]
Świątynia Św. Maryna z jego relikwiami (fot. własne)
Burzliwe losy Italii w pierwszej połowie ubiegłego stulecia (przede wszystkim dwie wojny światowe) oczywiście niekorzystnie wpływały na malutką enklawę, ale – pomimo kilku sztormów – San Marino do dzisiaj z powodzeniem pielęgnuje swoją państwowość. Podczas II wojny światowej kraj pozostawał neutralny, a otoczenie granic białymi krzyżami miało chronić jego bezpieczeństwo. Brytyjskie lotnictwo i tak zrzuciło jednak u podnóża góry Monte Titano ponad dwieście bomb, ponieważ myślało, że ukrywają się tutaj siły niemieckie. Potem Anglicy przeprosili i wypłacili odszkodowanie, ale życia kilkudziesięciu osobom już nie przywrócili.

A to nie był jeszcze koniec atrakcji w San Marino, ponieważ w 1957 roku doszło do… zamachu stanu. Chadecy (ze wsparciem włoskiego wojska) obalili lewicowy rząd składający się z komunistów i socjalistów. To bardzo ciekawy fragment historii tego kraju, o którym więcej można przeczytać wpisując w wyszukiwarki internetowe hasło Fatti di Roverta.

Nie polatasz, ale za to jak pojeździsz! 

W małych państwach, szczególnie z nieco pofałdowanym ukształtowaniem terenu, zawsze jest problem z lotniskami. No bo gdzie tutaj upchnąć taką kobyłę, która zajmie ci połowę terytorium?

Na Gibraltarze przez środek pasa startowego przechodzi główna (i jedyna) droga, która prowadzi do granicy z Hiszpanią. Na dziesięć minut przed lądowaniem lub startem samolotu opuszczane są szlabany i trzeba czekać aż easyJet albo inny British Airways spokojnie przyziemi.

W San Marino oszczędzono sobie takich kombinacji alpejskich i w rolę najważniejszego krajowego lotniska wciela się… port lotniczy w nieodległym, ale już włoskim Rimini. W latach 90-tych rząd ze wzgórza Monte Titano kupił 3 proc. udziałów w spółce zarządzającej tym aerodromem, dzięki czemu dzisiaj pełna nazwa obiektu brzmi Aeroporto internazionale di Rimini e San Marino, a kilka lat temu planowano nawet dobudowanie specjalnego skrzydła, które obsługiwałoby tylko loty związane bezpośrednio z San Marino (biznes, czartery).

W miejscowości Torracia (tuż przy granicy z Włochami) znajduje się natomiast skromny aeroklub, który może przyjąć helikoptery oraz małe, prywatne samoloty.

DSC_0468_2[1]
Autokar Jagiellonii… w centrum San Marino (fot. własne).
Jeśli do puli dorzucę jeszcze ciekawostkę, że po wojnie nie odbudowano zbombardowanej wąskotorowej linii kolejowej łączącej San Marino z Rimini, to pewnie stwierdzicie, że kwestia transportu jest piętą achillesową tego małego kraju, ale.. to nie do końca prawda.

Republika Wolności wszelkie braki zrekompensowała sobie bowiem masowym laniem asfaltu. Na obszarze wielkości Legnicy znajduje się ponad 220 kilometrów utwardzonych dróg (niektóre źródła mówią nawet o prawie 300), co powoduje, że San Marino jest krajem z… najgęstszą siecią dróg na świecie.

To to jeden ze znaków firmowych San Marino, dlatego postarano się również o oryginalne przejścia dla pieszych. Pasy na jezdniach są malowane w narodowych, błękitno-białych barwach.

Hitem sprzedaży są również tablice rejestracyjne. Uważane za jedne z najładniejszych na świecie.

aaa
Fot. licenseplatemania.com/landenpaginas/sanmarino.htm

San Marino zdało egzamin

No dobra, ale to nie przewodnik dla studentów pierwszego roku logistyki, więc czas w końcu przejść do sedna sprawy. Do San Marino sprowadził nas wyjątkowy mecz, na myśl o którym cała piłkarska Europa wstrzymywała oddech.

W rundzie wstępnej Ligi Europy, czyli po prostu w eliminacjach do eliminacji (tak, jest takie coś) naprzeciw siebie miały stanąć dwie futbolowe potęgi. Wicemistrz San Marino, czyli drużyna La Fiorita 1967 oraz zwycięzca Pucharu Andory, czyli zespół UE Engordany pieszczotliwie nazwany przez nas Erdoganami. 

Generalnie wjeżdżając na teren San Marino nie spodziewaliśmy się, że poczujemy tutaj piłkarski klimat, tymczasem już na samym początku spotkało nas miłe zaskoczenie. Wszystkie główne ulice bombardowały nas informacjami o meczach młodzieżowych mistrzostw Europy (do lat 21).

DSC_0483_2[1]
Wszędzie te mistrzostwa… (fot. własne)
Włosi zaprosili bowiem Sanmaryńczyków do współorganizacji tej dwutygodniowej imprezy piłkarskiej (16-30 czerwca), ponieważ San Marino Stadium w Serravalle tworzyło idealną parę z obiektem w nieodległej Cesenie i organizatorzy zdecydowali, że to właśnie na tych dwóch stadionach będą rozgrywane mecze bardzo ciekawej grupy C.

W San Marino odbyły się trzy spotkania fazy grupowej tego turnieju: Rumunia – Chorwacja (4:1), Francja – Chorwacja (1:0) oraz Chorwacja – Anglia (3:3).

I trzeba przyznać, że gospodarze stanęli na wysokości zadania, i organizację tej największej imprezy piłkarskiej w swojej historii mogą zapisać po stronie pozytywów. W pierwszym meczu stadion w Serravalle przeżył najazd Rumunów, którzy wykupili ponad 4 tys. biletów i stworzyli swoim zawodnikom niesamowitą atmosferę, która poniosła ich do spektakularnego zwycięstwa.

W pozostałych dwóch spotkaniach, według oficjalnych danych, frekwencja zdecydowanie przekraczała 3 tys. widzów, co jak na warunki San Marino oraz skromną pojemność obiektu (6664 krzesełek) jest wynikiem co najmniej przyzwoitym.

Mimo, że podczas naszej wizyty San Marino zakończyło już swój udział w imprezie jako organizator (jako zespół nie grało, ponieważ nie przeszło eliminacji), to na terenie państewka cały czas było czuć klimat młodzieżowych mistrzostw Europy. Szczególnie, jeśli porównaliśmy to z tym, co działo się w tamtym czasie w Bolonii, gdzie byliśmy na półfinale pomiędzy Rumunami a Niemcami. Kibice z południowych Karpat co prawda totalnie opanowali tamtejszy stadion, ale na mieście już nic (poza opustoszałą FanZoną z telebimem) nie przypominało o tym, że odbywa się tutaj poważne granie.

W San Marino natomiast chyba przegięto w drugą stronę i dedykowane flagi, a nawet ławki oraz tekturowe miniatury zawodników (!) znalazły się w najbardziej reprezentatywnych miejscach historycznej starówki stolicy kraju o tej samej nazwie.

DSC_0510_2[1]
Centralny plac stolicy i… flagi uczestników (fot. własne).
Miasto San Marino to – co za zbieg okoliczności! – kolebka państwowości zbudowana na łagodnym, zachodnim stoku legendarnej góry Monte Titano (749 m m n.p.m.), która imponujące wrażenie robi przede wszystkim od strony drugiej, czyli wschodniej. Jadąc z Rimini widzimy przepiękny, stromy i skalisty szczyt z trzema wieżami, który wydaje się absolutnie nie do zdobycia.

Góra zdecydowanie wybija się ponad sąsiednie szczyty Apeninów i doskonale widać ją z odległości kilkudziesięciu kilometrów, dzięki czemu nikt w okolicy nie ma wątpliwości, gdzie dokładnie znajduje się San Marino i jego stolica.

DSC_0461_2[1]
Efektowna ściana Monte Titano i jej trzy wieże (fot. własne).
Od bardziej efektownej, stromej strony na wierzchołek Monte Titano można dostać się kolejką gondolową, natomiast ci bardziej leniwi mogą po prostu kilka chwil dłużej pokrążyć samochodem po serpentynach i wjechać do centrum znacznie łagodniejszym zboczem.

Niewielka, ale bardzo klimatyczna sanmaryńska starówka składa się z pięciu istotnych miejscówek, które pełnią zarazem rolę nielichych punktów widokowych. Pierwszą jest – no a jakżeby inaczej? – Piazza della Libertà, czyli po prostu Plac Wolności uznawany za główny plac w mieście. Nieco wyżej zlokalizowana jest natomiast Bazylika świętego Maryna z jego relikwiami, a całość uzupełniają pocztówkowe trzy wieże idealnie wkomponowane w stromą ścianę Monte Titano, czyli Guaita (XI wiek), Cesta (XIII wiek) oraz Montale (XIV wiek).

2
Na pierwszym planie wieża Cesta (fot. własne).

Ze szczytu góry Monte Titano bez problemu dostrzegliśmy główny cel naszej podróży, czyli… San Marino Stadium. To najważniejszy obiekt piłkarski w kraju, który do 2014 roku nosił nazwę, od której mogło zakręcić się w głowie z wrażenia, ponieważ na jego fasadzie było napisane… Stadio Olimpico di Serravalle. 

Zbudowany w 1969 roku stadion swój niezwykle ambitny patronat zawdzięczał temu, że był gospodarzem pierwszej edycji imprezy o nazwie Igrzyska małych państw Europy w 1985 roku (San Marino malutkie państewka Starego Kontynentu gościło również w 2001 i 2017 roku).

6
Z cyklu „Wiedza absolutnie niepotrzebna”. Jeśli chcecie zapchać sobie głowę głupotami, to pooglądajcie mapkę z uczestnikami Igrzysk małych państw Europy (grafika: Wikipedia/user: Beria).

To tak naprawdę jedyny obiekt piłkarski z prawdziwego zdarzenia w całym kraju (ma nieco ponad 6 tys. miejsc), więc trudno się dziwić, że jest regularnie oblegany. Przede wszystkim pełni oczywiście funkcję domu reprezentacji narodowej, ale na tym obowiązki tego stadionu absolutnie się nie kończą. Grają tutaj wszystkie ligowe drużyny, które zakwalifikują się do europejskich pucharów, a do niedawna także zespół San Marino Calcio.

To jedyny klub z tego kraju, który nie bierze udziału w rozgrywkach rodzimej ekstraklasy, ponieważ jest włączony w struktury włoskiej federacji piłkarskiej. W swojej 60-letniej historii najwyżej występował w Serie C (trzeci poziom), a aktualnie gra o szczebel niżej, czyli w Serie D.

Przynależność do włoskich struktur spowodowała, że drużyna nie mogła liczyć na zbyt duże wsparcie ze strony własnego państwa i popadła w tarapaty finansowo-organizacyjne. Na tyle duże, że przed tym sezonem doszło do fuzji z włoskim zespołem Cattolica Calcio i teraz klub przystąpi do rozgrywek pod nazwą Cattolica Calcio San Marino. Jego siedziba co prawda nadal pozostanie zarejestrowana na terenie San Marino, ale barwy zmienią się na żółto-czerwone i – co gorsza – zawodników oraz kibiców czeka wyprowadzka z obiektu w Serravalle na stadion w położonej nad Adriatykiem miejscowości Cattolica.

Co ma wspólnego AS Roma z La Fioritą?

Podczas naszej wizyty na najsłynniejszym sanmaryńskim obiekcie sportowym miała nam się zaprezentować drużyna La Fiorita 1967, która zaczynała właśnie swoją przygodę z rozgrywkami Ligi Europy. To drugi najbardziej utytułowany zespół w historii tutejszej ligi, który pięciokrotnie sięgał po mistrzowski tytuł oraz krajowy puchar, czyli Coppa Titano.

Licząca 28 nazwisk kadra aktualnego wicemistrza San Marino jest wyceniana przez specjalistyczny portal transfermarkt.de na skromne 550 tys. euro. Praktycznie wszyscy zawodnicy to amatorzy, którzy na co dzień są listonoszami/kelnerami/sprzedawcami ceramiki/przedstawicielami handlowymi, a w piłkę kopią sobie w wolnym czasie.

La Fiorita ma jednak swoją gwiazdę! To 45-letni Damiano Tommasi, czyli piłkarz, który z reprezentacją Włoch zagrał na mundialu w 2002 roku i przez ponad dekadę stanowił o silę wielkiej AS Romy. Nie potrafił jednak odejść na futbolową emeryturę i nadal można go podziwiać na sanmaryńskich boiskach.

W miarę poważnym zawodnikiem jest również 36-letni Włoch Andrea Bracaletti, który wychował się w Genoi, a w CV ma też m. in. takie kluby, jak SPAL, Cesena czy Sassuolo.

W ataku bryluje natomiast duet bardzo ciekawych… Argentyńczyków: Danilo Rinaldi i Adolfo Hirsch. 33-latkowie razem chodzili do szkoły podstawowej w jednym z miasteczek Ameryki Południowej. W 2008 roku Rinaldi został zaproszony przez kuzyna do podjęcia pracy w fabryce mebli w San Marino i przyjechał do Europy. Szybko okazało się, że przy okazji jest wyróżniającą się postacią na tutejszych boiskach, więc szybko ściągnął do siebie swojego kumpla z podstawówki. Obydwaj mieli dziadków pochodzących z tego małego kraju, więc bez problemu uzyskali obywatelstwo i wzmocnili reprezentację narodową. Rinaldi przez ponad dekadę założył błękitną koszulkę 40 razy, a jego licznik ciągle bije.

No dobra, to jak myślicie? Na ile wyceniono wejście na mecz eliminacji Ligi Europy pomiędzy zespołem z San Marino a zgrabną ekipą z Andory?

Na 10 (!), słownie: dziesięć euro! Tak, tak – dwa razy drożej niż zapłaciliśmy za bilety półfinału młodzieżowych mistrzostw Europy pomiędzy Niemcami a Rumunią w Bolonii.

Po trudnych doświadczeniach związanych z polowaniem na bilety na mecze Crvenej zvezdy Belgrad czy PAOK-u Saloniki praktycznie zawsze korzystamy z możliwości wcześniejszej rezerwacji wejściówki przez internet, jeśli jest taka możliwość. Widziałem, że organizatorzy na spotkanie z Ergdoganami planowali otworzyć tylko jedną, główną trybunę, więc stwierdziłem, że warto na wszelki wypadek zaklepać bilety, gdyby nagle zwaliło się tam jakieś trzy tysiące ludzi. Cóż, wszak nigdy nie miałem doświadczenia z meczami piłkarskimi w San Marino.

DSC_0621_2[1]
I to jest pamiątka pierwszej klasy! (fot. własne)
Świecące jupitery u podnóża góry Monte Titano widać było jeszcze z terytorium Włoch, co zwiastowało nam prawdziwe piłkarskie święto. Pod samym obiektem – delikatnie pisząc – tłumów jednak nie było. Bez problemu zaparkowaliśmy samochód na parkingu i udaliśmy w kierunku jedynych dwóch bramofurtów.

I już miałem przykładać moją kartkę A4 do czytnika przy kołowrotku, gdy nagle zjawił się pan steward, który uprzejmie poinformował, że ten kawałek papieru należy wymienić w kasie na normalny bilet. Okazało się, że byliśmy jednymi z nielicznych i chyba przy okazji ostatnimi kibicami, którzy tego wieczora wymieniali internetowe rezerwacje na normalne bilety, ponieważ w okienku od razu powitano nas zdaniem: Ooo, mister Mateus.

I tym sposobem dostaliśmy bilety elegancko zapakowane do dedykowanej koperty i przez chwilę mogliśmy poczuć się jak goście specjalni tego wyjątkowego wydarzenia. Wymiana na wejściówki była konieczna, ponieważ bramofurty okazały się picem na wodę. Czytniki kodów QR były wyłączone, więc Pan steward po prostu przedzierał bilety (na szczęście robił to ładnie i ich nie poniszczył). Potem trzeba było mocno pchnąć kołowrotek i normalnie wbić się na drugą stronę.

Przyznam szczerze, że nieco skonsternowały mnie procedury bezpieczeństwa na tym stadionie. Absolutnie nikt nas nie przeszukał, co oczywiście w ogóle mi nie przeszkadzało, ale z drugiej strony, w punkcie gastronomicznym, obsługa najpierw pozbywała się zakrętki, a dopiero potem wręczała plastikową butelkę Coli.

DSC_0682_1[1]
Stanowisko gastronomiczne na stadionie (fot. własne)
Przed wszystkim do oporu lano jednak klasycznego, stadionowego sikacza za jedyne pięć euro. Jeśli wierzyć logo na kubkach, to serwowano niemieckiego Warsteinera. Istnieją poważne podejrzenia, że było to naprawdę paskudne piwo i w domu prawdopodobnie nie byłbym w stanie go dokończyć, ale w takim anturażu… z uśmiechem przyjąłem dwa.

Na obiekcie zameldowały się tego wieczoru… 302 osoby. W związku z tym czujemy wielką dumę, ponieważ to właśnie dzięki nam udało się złamać magiczną barierę trzech stówek. W większości byli to krewni, znajomi i koledzy z pracy biegających po murawie zawodników, ale nie zabrakło też grupki nieco bardziej zaangażowanych sympatyków, którzy na wyjście przygotowali nawet transparent zagrzewający La Fioritę do walki. Przewodził im zagorzały kibic Hellas Werona, który na stadionie zameldował się przyodziany w klubową koszulkę, a w drugiej połowie na górze trybuny wywiesił nawet flagę drużyny z miasta Romea i Julii.

971579-kfc
Smutek, bo kiedyś skasowali Pogoń Szczecin w Pucharze UEFA…

Andorskie Erdogany były faworytem spotkania (mają w kadrze kilku profesjonalnych zawodników), ale swoją przewagę udokumentowały tylko jednym golem i – co za tym idzie – skromnym zwycięstwem 1:0. W 31. minucie Aaron Sanchez wepchnął piłkę do siatki po zamieszaniu wywołanym przez dośrodkowanie z rzutu rożnego i była to bramka nieco kontrowersyjna, ponieważ gospodarze reklamowali zagranie ręką. W końcówce spotkania sędzia pokazał jeszcze po jednej czerwonej kartce, żeby nieco utemperować gorące głowy zawodników obydwu drużyn. Na boisku było bowiem zdecydowanie bardziej gorąco niż na trybunach, gdzie kibice ze spokojem przyjmowali kolejne wydarzenia na murawie. W sumie trudno im się dziwić, ponieważ kto może być bardziej zahartowany w zbieraniu kolejnych bęcków w Europie, jak nie fani drużyny z kraju, który zajmuje ostatnie, 55. miejsce w rankingu UEFA?

P.S. To był naprawdę szlagier, bo Andora jest w tej klasyfikacji przedostatnia.

Trybuny ożywiły się tylko raz, gdy do siatki trafił wyżej wspomniany Sanchez. Okazało się bowiem, że miejsca na loży VIP zajęła skromna delegacja z Andory, która nie ukrywała swojej radości po – jak się później okazało – zwycięskiej bramce.

Warto również zaznaczyć, że spotkanie miało profesjonalną oprawę medialną. Było transmitowane na żywo w sanmaryńskiej telewizji, a nieopodal nas zlokalizowana zresztą była dziupla komentatorska, z której żurnaliści relacjonowali pojedynek La Fiority. Nie zabrakło także wywiadów w przerwie meczu, a reporterzy z kamerą szaleli nawet po trybunach. Przed starciem odbyła się też oczywiście klasyczna konferencja prasowa.

DSC_0634_2[1]
Tłumów nie było (fot. własne)
Od 2004 roku na kanale San Marino RTV regularnie można oglądać 40-minutowy program Tele Stadio w całości poświęcony drużynom piłkarskim z tego małego państwa (w każdy poniedziałek o godz. 20.00).

W rewanżu La Fiorita nie odrobiła strat z pierwszego spotkania i przegrała w Andorze 1:2. To oznaczało bardzo szybkie pożegnanie się z europejskimi pucharami, ale dla sanmaryńskiej ekipy nie było to absolutnie nic nowego, ponieważ jeszcze nigdy w historii nie sforsowała pierwszej przeszkody w Europie. Najbardziej bolesne wspomnienie ostatnich lat to 2015 rok, kiedy La Fiorita dwumecz z FC Vaduz z Liechtensteinu przerżnęła 1:10.

Przygoda andorskich Erdoganów z Ligą Europy też się już zakończyła, ponieważ w następnej rundzie zespół z serca Pirenejów został na wyjeździe sprany przez gruzińskie Dinamo Tbilisi aż 0:6. Nieco zrehabilitował się w rewanżu na własnym terenie (skromna porażka 0:1), ale było to marne pocieszenie dla miejscowych kibiców.

DSC_0633_2[1]
W tle góra Monte Titano (fot. własne)
Skrócona nazwa rozgrywek piłkarskich w San Marino brzmi… Campionato Dilettanti (Mistrzostwa Amatorów). W ekstraklasie gra aż 15 drużyn (podzielonych na dwie grupy), a ich nieparzysta liczba wynika przede wszystkim z tego, że w San Marino nie ma drugiej ligi, więc w tej najwyższej muszą grać wszystkie zespoły, które istnieją. Nie trudno więc wydedukować, że z sanmaryńskiej ekstraklasy po prostu nie da się spaść.

15 ekip musi pomieścić się na zaledwie pięciu obiektach sportowych (nie licząc głównego stadionu w Serravalle, gdzie rozgrywane są tylko najważniejsze spotkania), z których największy jest obiekt w Fiorentino. Ma sztuczną murawę i zaledwie 700 krzesełek, ale na spotkania w San Marino – delikatnie rzecz ujmując – tłumy nie walą drzwiami i oknami.

DSC_0695_1[1]
Już tęsknię… (fot. własne).
Najbardziej utytułowany klub w historii sanmaryńskiej ekstraklasy to SP Tre Fiori, które siedmiokrotnie sięgało po mistrzowski tytuł i tyle samo razy wznosiło do góry trofeum za wygranie Coppa Titano. Drużyna z malutkiego Fiorentino jest również autorem największego sukcesu w europejskich pucharach, ponieważ jako jedyna przeszła jedną rundę eliminacji w Lidze Europy. W zeszłym roku nieoczekiwanie ograła w dwumeczu walijski klub Bala Town 3:1. Tre Fiori bardzo szybko zostało jednak sprowadzone na ziemie, ponieważ w drugiej rundzie przegrało ze słoweńskim Rudarem Velenje 0:7 i 0:3.

– Liga w ostatnich latach mocno się rozwinęła. Zmieniliśmy formułę rozgrywek, pojawili się sponsorzy oraz piłkarze z przeszłością we włoskich Serie C i D – zapewnia dyrektor klubu Giacomo Benedettini.

Ale chyba nikt nie ma wątpliwości, że do piłki nożnej w San Marino najlepiej pasuje motto, które „zdobiło” autokar reprezentacji Polski podczas Euro 2008:

Bo liczy się sport i dobra zabawa.

W tym przypadku tej banalnej frazy nie trzeba jednak odbierać w sposób ironiczny.

Przy okazji zapraszam również na świeżo utworzony fanpage bloga na facebooku (kliknij w link). 

971579-kfc
Tradycyjnie – obecność odhaczona!

 

Odpowiedzi

  1. Awatar spalonegoniebylo

    Świetny artykuł, ale mam jedną uwagę. San Marino nie brało udziału w mistrzostwach U-21, ponieważ mimo że byli gospodarzami, to musieli grać w eliminacjach, których oczywiście nie przeszli. Tylko Włosi grali bez eliminacji.

    Polubione przez 1 osoba

    1. Awatar mateuszkasprzyk

      Bardzo dziękuję za dobre słowo : )

      A co do udziału San Marino w ME U-21 masz oczywiście rację. Najwidoczniej w tekście nie napisałem tego w odpowiednio jasny sposób, ponieważ ten kraj traktowałem faktycznie tylko i wyłącznie jako organizatora sensu stricte, a nie jako faktycznego uczestnika na boisku. Dodałem odpowiedni nawias, żeby wszystko było jasne.

      Dziękuję za skrupulatną lekturę i pozdrawiam! : )

      Polubienie

  2. Awatar fest

    Super artykuł, fajnie się czytało 🙂

    Polubione przez 1 osoba

    1. Awatar mateuszkasprzyk

      Dziękuję 😀 I zapraszam już wkrótce na kolejne relacje!

      Polubienie

    2. Awatar Szymon

      Dzięki za miłą lekturę.

      Polubione przez 1 osoba

Dodaj komentarz