Czechy, czyli kraj, gdzie na stadionie dym z grilla miesza się z dymem z pirotechniki

Czesi są narodem, do którego czujemy największą sympatię. Tak przynajmniej wynika z badania przeprowadzonego przez CBOS na początku 2019 roku. Pozytywne skojarzenia z naszymi południowymi sąsiadami ma aż 56 proc. ankietowanych, co oznacza, że kraj, z którym dzielimy wierzchołek Śnieżki minimalnie wyprzedza w rankingu między innymi naszych bratanków z Węgier (53 proc.).

Czechy większości z nas jawią się jako całkiem sympatyczne, bezpretensjonalne i spokojne państwo ze śmiesznym językiem. Jiři czy inny František tankują hektolitry Pilsnera oraz zajadają się knedlami, do kotleta skocznie przygrywa im Helena Vondráčková, a w telewizji na co drugim kanale leci Krecik albo Szpital na peryferiach. Jeśli dodamy do tego pocztówkową Pragę i dziesiątki stoków narciarskich do uprawiania białego szaleństwa, to faktycznie trudno mieć jakieś ale w stosunku do naszych południowych sąsiadów.

To wszystko jednak albo stereotypy, albo przynajmniej mocno wytarte i powierzchowne klisze, którymi raczej nie zapracujemy na certyfikat z bohemistyki. Ja co prawda też już raczej nie będę doktoryzował się z twórczości i życiorysu Bohumila Hrabala, ale postanowiłem nieco lepiej poznać Czechów i ich małe państwo oraz przy okazji sprawdzić, w jaki sposób oni odbierają nas, Polaków.

Bo z takimi Węgrami sprawa jest bardzo prosta. My lubimy ich, oni lubią nas i raczej nikt nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Z Czechami rzecz wygląda natomiast nieco inaczej i jeśli przyłożyć ucha tu i ówdzie, to nie każdy Karel i nie każda Eliška bez zawahania, po przyjacielsku wpadną sobie w słowiańskie ramiona z Polakiem.

Czesi starszej daty ciągle mają w pamięci zbrojną interwencję wojsk Układu Warszawskiego w 1968 roku, a w ubiegłym stuleciu kością niezgody z ówczesną Czechosłowacją były też przecież tereny Zaolzia. Dlatego dzisiaj nasi sąsiedzi z południa, w swoim stylu, lubią nam czasami wbić jakąś szpileczkę i trochę z nas pożartować.

Najlepszym przykładem jest absurdalny serial Kosmo, w którym Czesi, Słowacy i Polacy toczą wyścig o to, kto najszybciej dotrze na Księżyc. Polski statek kosmiczny jest największy ze wszystkich (jak nasze ego), nazywa się Pan Wołodyjowski, a logo polskiej misji składa się z wizerunku… papieża ujeżdżającego tygrysa. Budowę statku do samego końca udało się natomiast utrzymać w tajemnicy, ponieważ konstrukcja wyglądała jak wielki kościół, a tych są przecież w Polsce tysiące.

Nasi kosmonauci są przyodziani w dresy i z wyglądu przypominają wąsatych szlachcico/sarmatów. Oczywiście towarzyszy im pies do złudzenia przypominający Szarika.

Szerokim echem w Polsce odbiła się też zdjęta z anteny reklama firmy T-Mobile, w której Polak został przedstawiony jako drobny spryciarz, krętacz i handlarz wszelkim badziewiem, który łatwo oszukał naiwnego Czecha.

Wyrabianie sobie własnego zdania na podstawie doniesień z telewizji, prasy i internetu nie byłoby jednak w moim stylu, dlatego postanowiłem osobiście sprawdzić, co u Czechów słychać.

Rosyjska enklawa i miasto wybitnych jednostek

W jeden z kwietniowych weekendów udaliśmy się więc za naszą południową granicę, żeby zaliczyć kilka muzeów etnografi… nażłopać się czeskiego piwska i obejrzeć na żywo dwa hitowe spotkania w tamtejszej ekstraklasie piłkarskiej.

Okazja była wymarzona, ponieważ w ciągu dwóch dni można było zobaczyć cztery – aktualnie najważniejsze i największe – kluby w Czechach. Dwie praskie legendy (Spartę i Slavię), słynącego z ogromnej rzeszy kibiców Banika Ostrawa oraz Viktorię Pilzno, która w kilka lat ze skromnego zespołu środka tabeli zawędrowała aż do Ligi Mistrzów i niejednokrotnie zagrała na nosie stołecznym gigantom.

Jako aperitif na naszej trasie pojawiają się Karlowe Wary, czyli jedno z najważniejszych (choć liczy zaledwie 50 tys. mieszkańców) i najsłynniejszych czeskich miast. To otoczone górami największe uzdrowisko w kraju, które może pochwalić się przepięknym starym miastem.

DSC_0343
Główna aleja.

To jego niejedyne atuty, ponieważ to tutaj na początku XIX wieku lekarz Jan Becher zaczął rozlewać bardzo popularny ziołowy likier o nazwie Becherovka (w mieście jest masa punktów, gdzie można wpaść na szybkiego szota). Karlowe Wary od 1946 roku są też gospodarzem międzynarodowego festiwalu filmowego. W konsekwencji w niektórych kawiarniach można zobaczyć np. zdjęcie Daniela Craiga, który w przerwie między projekcjami wpadł na gałkę loda waniliowego.

W ścisłym centrum częściej od języka czeskiego słyszy się język rosyjski oraz narzecza azjatyckie (to oczywiście konsekwencja masy turystów z tamtego rejonu świata). Jeśli chodzi natomiast o Rosjan, to są oni właścicielami dziesiątek (setek?) nieruchomości w Karlowych Warach. Po upadku ZSRR skorzystali z liberalnych przepisów w Czechach oraz faktu, że miasto znajduje się w jednej z biedniejszych części kraju i ulokowali tutaj swoje majątki. Z jednej strony po części przywrócili mu dawny blask, ale z drugiej – mocno wywindowali ceny i nadali Karlowym Warom nieco kiczowaty sznyt z odrobiną moskiewskiego blichtru. Dlatego Czesi wynieśli się z centrum do blokowisk na obrzeżach miasta.

Dzisiaj w prasie można przeczytać o tym, że pomyślność finansowa Karlowych Warów zależy przede wszystkim właśnie od Rosjan. Tego, jak intensywnie będą inwestować oraz tego, ilu turystów ze wschodu przyjedzie do miasta, żeby zostawić trochę diengów. A w ostatnich latach bywało z tym różnie ze względu na sankcje i konflikt z Ukrainą.

DSC_0371
Krzywdy nie ma, jeśli chodzi o architekturę.

Po wizycie w słynnym uzdrowisku udajemy się 80 km na południe do Pilzna. To czwarte pod względem liczby ludności miasto w Czechach (prawie 170 tys. mieszkańców) i miejscowość nie mniej słynna od Karlowych Warów, która również zapisała się w historii kraju złotymi zgłoskami.

Przymiotnik złotymi nie został tutaj użyty przez przypadek, ponieważ Pilzno jest jedną ze światowych stolic piwa. To tutaj w 1842 roku zaczęto rozlewać słynnego Pilsnera Urquella, czyli pierwszego pilsa (typ piwa fermentacji dolnej) produkowanego na masową skalę. W związku z tym nie trzeba być mistrzem dedukcji, żeby skumać skąd ten gatunek piwa wziął swoją nazwę.

Dlatego jeśli będziecie raczyć się w najbliższym czasie złotym i klarownym pilsem, pilsnerem czy pilznerem, to pamiętajcie, że koncepcja na jego warzenie narodziła się w czeskim Pilźnie (a konkretnie w głowie bawarskiego piwowara Josefa Grolla).

To jednak niejedyna tęga głowa, która w XIX wieku pracowała na dobre imię opisywanego przeze mnie miasta. W 1839 roku w Pilźnie na świat przyszedł niejaki Emil Škoda i dalszej części jego historii też raczej nie muszę tłumaczyć. Dodam tylko, że zbieżność nazwiska z marką samochodu absolutnie nie jest przypadkowa.

Najlepszym dowodem tego, że mieszkańcy Pilzna zawsze mierzyli wysoko jest zlokalizowana na ogromnym rynku Katedra św. Bartłomieja, która do 1981 roku była najwyższym budynkiem w całych Czechach.

pilzno
Drapacz chmur.

Dekada marzeń

W 2010 roku w poczet ludzi sukcesu postanowił się też wpisać biznesmen z Ołomuńca – Tomas Paclik, który przejął piłkarską Viktorię Pilzno.

Popularna Viktorka do tego momentu nie była zaliczana w poczet najbardziej zasłużonych klubów w Czechach. Jedynym poważnym sukcesem w przeszło stuletniej historii drużyny było wywalczenie w 1971 roku Pucharu Czechosłowacji i – w konsekwencji – możliwość zagrania w 1. rundzie Pucharu Zdobywców Pucharów ze słynnym Bayernem Monachium. Jest to zresztą wspomnienie bardzo bolesne, bo o ile porażka 0:1 u siebie wstydu nie przyniosła, o tyle 1:6 w rewanżu wyglądało już nieciekawie.

Paclik przejął Viktorię w stanie rozkładu. Klub tonął w długach, miał skromny budżet (ok. 3-4 mln euro), a kibice w Pilźnie zamiast na stadion piłkarski, tłumnie ciągnęli na hokejową halę, gdzie miejscowe HC Pilzno co roku grało o najwyższe cele.

Nowy właściciel szybko zrobił jednak porządek w klubie i po dekadzie pełnej sukcesów można stwierdzić, że dokonał wręcz cudu (choć tak naprawdę trzeba to po prostu nazwać dobrym zarządzaniem połączonym z odrobiną szczęścia).

W telegraficznym skrócie:

– 5 mistrzostw Czech, 2 wicemistrzostwa, 1 trzecie miejsce.

– 3 występy w fazie grupowej Ligi Mistrzów.

– 4 występy w fazie grupowej Ligi Europy i dwukrotnie awans do 1/8 tych rozgrywek.

Prezesi polskich klubów powinni się spalić ze wstydu i dokładnie przeanalizować casus Viktorii oraz jej dokonania w minionej dekadzie. Może wtedy znajdą odpowiedź na pytanie, jak to się stało, że do Pilzna praktycznie co roku przyjeżdżają drużyny pokroju Realu Madryt i Manchesteru City, a nasze drużyny w europejskich pucharach trzęsą porami przed Gandzasarem Kapan z Armenii.

Paclik okazał się bardzo sprawnym menadżerem i najpierw postarał się o to, żeby jego klub miał dom na miarę wielkich ambicji. Dogadał się z miastem i archaiczny obiekt, na którym po powodzi tysiąclecia w 2002 roku gniły ławki, zamienił się w kameralny, typowo piłkarski stadion ze świetną widocznością nawet z narożników trybun. Dobrał sobie też zespół znakomitych fachowców, ponieważ bez trenera Pavla Vrby i dyrektora generalnego Adolfa Šadka o wielkich sukcesach nie byłoby mowy.

Viktoria stawia przede wszystkim na rodzimych zawodników (ew. Słowaków) i jeśli do klubu trafia już jakiś obcokrajowiec, to musi być naprawdę dobry i robić różnicę na boisku. Budżet ciągle jest skromny (ok. 15 mln euro), a płace znacznie niższe niż u dwóch gigantów ze stolicy. Zawodnicy mają jednak do podniesienia z murawy sowite premie za sukcesy w europejskich pucharach i patrząc na ich wyniki w ostatnich latach – na pewno nie przymierają głodem.

W tym sezonie Viktoria też skończy sezon na pudle, choć najprawdopodobniej będzie musiała się zadowolić „tylko” drugim miejscem, w kleszczach pomiędzy Slavią a Spartą (ale mistrzostwo też jest jeszcze realne).

W połowie kwietnia postanowiliśmy z bliska sprawdzić, na czym polega fenomen klubu z Pilzna. Wybór padł na hitowe spotkanie z Banikiem Ostrawa, który po kilku trudnych latach wrócił na należne mu miejsce na mapie czeskiej piłki i w tym sezonie walczy o awans do europejskich pucharów. W Polsce Banik kojarzy się przede wszystkim z osobą trenera Bohumila Panika (bez powodzenia pracował w Pogoni Szczecin, Lechu Poznań i Miedzi Legnica) oraz kibicami, którzy są uznawani za jednych z najlepszych w całym kraju. Chachaři (czyli w lokalnej gwarze łobuzy) słyną ze świetnych liczb wyjazdowych, opraw i głośnego dopingu. Od ponad 20 lat przyjaźnią się też z fanami GKS-u Katowice (oba miasta dzielni niecałe sto kilometrów).

DSC_0415
Banik w Pilźnie.

Pierwsze problemy pojawiły się już podczas planowania wyjazdu, ponieważ wydaje się, że zmodernizowany obiekt Viktorii jest już za mały na potrzeby ciągle rozwijającego się klubu. Dossan Arena ma tylko 13 tys. krzesełek i jeśli odliczyć od tego strefy buforowe itd., to maksymalna pojemność stadionu oscyluje wokół nieco ponad 11 tys. miejsc dostępnych dla kibiców.

I uświadomcie sobie, że zaledwie tylu fanów mogło zobaczyć w tym sezonie hitowe spotkania w Lidze Mistrzów z Realem Madryt, AS Romą i CSKA Moskwa. A jak się pewnie domyślacie – zainteresowanie było kilka razy większe, więc mecze w tych elitarnych rozgrywkach były rozrywką absolutnie tylko dla wybranych (szczególnie, że ponoć ceny wejściówek były horrendalne).

Warto pamiętać, że to wcale nie jest tak, że miejscowi kibice mobilizują się tylko na mecze w Lidze Mistrzów, ponieważ średnia frekwencja na ligowych pojedynkach Viktorki oscyluje wokół 9 tysięcy widzów, więc jeśli tyle osób przychodzi na przykładowe starcie z FK Jablonec czy inną Duklą Pragą, to chyba nie ma wątpliwości, że pojemność Dossan Areny mogłaby być ciut większa.

Stąd pojawiły się nasze obawy, czy na hitowe starcie z Banikiem w ogóle starczy dla nas biletów. Sprzedaż internetowa na to spotkanie została wyłączona ze względów bezpieczeństwa, ponieważ w Pilźnie bali się, że wejściówki wykupią kibice z Ostrawy (wypełnili cały sektor gości i wiele osób musiało obejść się smakiem tego wyjazdu), a w Czechach nie ma kart kibica i bilet dostaje się po prostu od ręki (bez podawania danych osobowych).

Opcja akredytacji odpadła, więc jedyne, co mogliśmy zrobić, to – po krótkim postoju w Karlowych Warach – dojechać do Pilzna jak najszybciej się dało (a był to już dzień meczowy). W jednej ze światowych stolic piwa zameldowaliśmy się na około cztery godziny przed pierwszym gwizdkiem i od razu ruszyliśmy na stadion, żeby kupić bilety.

Szczęście nam dopisało, ponieważ udało nam się jeszcze załapać na cztery bilety na ostatnim wolnym sektorze (zlokalizowanym na samym narożniku). Zapłaciliśmy za nie po 190 koron za sztukę (około 30 zł) i już w spokoju mogliśmy się udać na przedmeczową degustację Pilsnera.

DSC_0399
Gotowy na mecz.

W centrum czuć było klimat zbliżającego się spotkania. Po starym mieście kręciło się sporo osób ubranych w barwy Viktorii (zdominowali większość piwiarni w okolicy) oraz… hokejowego HC Pilzno. Terminarz był ułożony tak, że kilka godzin wcześniej swoje spotkanie rozgrywali właśnie hokeiści, dzięki czemu kibice spokojnie mogli przetransportować się z hali na stadion i w międzyczasie strzelić jeszcze ze dwa piwka. Niektórzy woleli dłużej raczyć się złocistym trunkiem (zamiast skoczyć do domu w celu szybkiej przebiórki) i na stadionie zameldowali się przyodziani np. w… grube, hokejowe bluzy.

Na starym mieście była również widoczna całkiem spora grupa kibiców GKS-u Katowice, którzy przyjechali wesprzeć Banika.

Na stadionie zameldowaliśmy się nieco ponad godzinę przed pierwszym gwizdkiem i od razu urzekł nas poziom cateringu. Gambrinus (porządny, a nie jakieś siki) lał się hektolitrami, a na klasycznym grillu skwierczały gigantyczne kiełbasy, które potem nie mieściły się na papierowych talerzykach. To wszystko w bardzo przystępnych cenach (ok. dyszki za kiełbę oraz szóstka za piwo).

DSC_0431
Przed i…

Ruch w interesie przez całe spotkanie był bardzo duży i my również – w ciągu 90 minut – chyba ze trzy razy wracaliśmy, żeby dodatkowo nawodnić się podczas oglądania całkiem ciekawego widowiska piłkarskiego. Podstawowa różnica pomiędzy Polską a Czechami jest taka, że my do wszystkiego ładujemy ketchup, a oni stawiają na chrzan. Wiem, że brzmi to trochę kontrowersyjnie, ale dobrze zrobiona kiełbasa solidnie zapaćkana chrzanem i musztardą naprawdę robiła robotę.

DSC_0434
…i po.

Mecz z Banikiem oglądało 9725 widzów (widocznie nie pojawili się wszyscy posiadacze karnetów), a obiekt zapełniał się bardzo powoli. W zasadzie długo panowały na nim pustki, ale nagle – gdy do meczu zostały zaledwie minuty – szczelnie się zapełnił i trzeba było się mocno skupić, żeby dostrzec jakąś większą liczbę pustych krzesełek obok siebie.

Przedmeczową atmosferę fajnie rozkręcał duet spikerów, który na dwa głosy wyczytywał wyjściowy skład i zachęcał fanów do wspólnego skandowania nazwisk poszczególnych zawodników. Publika była nieco inna od tej znanej z polskich stadionów. Oczywiście masa kibiców od stóp do głów była przyodziana w klubowe barwy, ale sprawiali wrażenie mniej rozemocjonowanych (fajna flaga Beer Boys Pilsen). Raczej uważnie śledzili boiskowe wydarzenia, nie podpalali się zbyt łatwo np. kontrowersyjnymi decyzjami sędziego. Inna sprawa, że dość spontanicznie potrafili wpaść w szał radości po strzelonych bramkach albo podłączyć się do wspólnego klaskania czy prostego skandowania Viktoria Plzeň. 

Jednym z atutów kameralnej Dossan Areny jest znakomita widoczność, niewielka odległość trybun od murawy oraz brak płotów. Nawet siedząc w samym narożniku czuliśmy, że piłkarze są na wyciągnięcie ręki i jedną obawą był fakt, że przy ewentualnym niecelnym strzale ma się niewiele czasu na reakcję, więc odrobina nieuwagi, w najgorszym razie, może skończyć się nieodżałowanym rozlaniem piwa.

DSC_0424
Standardowy rzut ogólny,

Viktoria mogła się też oczywiście pochwalić kilkusetosobowym młynem, który przez pełne 90 minut, na stojąco i głośnym dopingiem, zagrzewał do boju piłkarzy Pavla Vrby. Jeśli chodzi o wokalne popisy, to fanatycy z Pilzna – z całym szacunkiem – tego dnia musieli jednak ustąpić pola kibicom gości.

W sektorze dla kibiców przyjezdnych zameldował się komplet 657 fanów Banika Ostrawa (w tym wspomniana wyżej grupa z Katowic). Ich styl niczym nie odbiegał od tego, co widzimy na polskich stadionach. Świetne oflagowanie (w tym flagi świadczące o tym, że Banik ma kibiców w całych Czechach), głośny doping i linie melodyczne piosenek doskonale znane z obiektów w rodzimej ekstraklasie. To wszystko zostało zwieńczone efektowną oprawą w asyście pirotechniki, której przewodnim motywem było wiele mówiące hasło: VÝJEZDOMÁNIE. 

4
Jak na Łobuzów przystało, Chachaři mają w swoich szeregach m. in. grupę jeżdżącą na mecze pod nazwą „Rodzinny wyjazd”. Fot. Chachari.cz

Atmosfera pomiędzy kibicami obu drużyn raczej nie była napięta. Sektory buforowe w ogóle nie istniały, a na tyle, na ile dało się zrozumieć – fani z Pilzna i Ostrawy przesadnie nawzajem sobie nie dogryzali.

DSC_0449
Identyfikuję się z tym hasłem.

Naprawdę gorąco było za to na murawie. W 39. minucie nieoczekiwane na prowadzenie wyszedł Banik Ostrawa, ale – jak się później okazało – to był już koniec dobrych wiadomości dla kibiców drużyny przyjezdnej. Viktorka wyrównała w najgorszym możliwym – oczywiście dla rywala – momencie. W doliczonym czasie gry pierwszej połowy dośrodkowanie z rzutu wolnego skutecznie wykończył Tomas Chory.

Najbardziej emocjonująca była jednak sama końcówka spotkania. W 85. minucie do siatki trafił rezerwowy Jean-David Beauguel i wyszarpał zwycięstwo dla gospodarzy z Pilzna. Nie obyło się jednak bez kontrowersji, ponieważ – pomimo analizy VAR – pojawiły się głosy, że asystujący Radim Řezník był na pozycji spalonej.

A sam Beauguel z nieba mógł bardzo szybko wylądować w piekle. Francuz zaraz po zdobyciu bramki – na przestrzeni zaledwie trzech minut – zobaczył dwie żółte kartki i po prostu wyleciał z boiska. Na jego szczęście Viktoria dowiozła jednak skromne prowadzenie do samego końca i mogła świętować ważne trzy punkty.

IMG_20190425_210317_299
Zaliczone!

Fani Banika docenili jednak ambitną postawę swoich zawodników i – pomimo porażki – nagrodzili ich gromkimi oklaskami. Po końcowym gwizdku kibice szybko rozproszyli się po knajpach na starówce w celu świętowania zwycięstwa, a pod stadionem czuć było… zapach marihuany. Zajaranie blanta to faktycznie niezły sposób na uczczenie zwycięstwa w tak prestiżowym meczu, choć warto pamiętać, że przepisy dotyczące posiadania konopi indyjskiej w Czechach nie są aż tak liberalne, jak niektórym może się wydawać.

My ważne trzy punkty Viktorii postanowiliśmy uczcić tak, jak powinno się to zrobić w Pilźnie, czyli po prostu udaliśmy się na piwo do lokalu o oryginalnie brzmiącej nazwie The Pub. I z pewnością jest to jedna z najciekawszych miejscówek, w jakich miałem okazję być. Kelner zaprasza Was do stolika, odkręca kran i dalej… bawicie się sami.

Każdy uczestnik biesiady ma swój kran, z którego leje sobie piwo wedle własnego uznania i nie musi nerwowo czekać aż zabiegany kelner w końcu zamieni mu puste na pełne. Przy okazji każdy stolik (jeśli kliknie na kranie opcje, że jest tym zainteresowany) przystępuje do prestiżowej rywalizacji. Na telebimach co chwilę wyświetlają się bowiem aktualne klasyfikacje.

DSC_0461
Chcę mieć takie w domu.

Jedna dotyczy tego, które stoliki w knajpie spisują się najlepiej (czyli wyżłopały najwięcej litrów piwska), a druga jest ogólnokrajowa, ponieważ pokazuje łączne wyniki poszczególnych lokali tej sieci w Czechach (oraz jednego w rumuńskim Bukareszcie). Jest to więc ciężka harówka na dwa rezultaty: indywidualny i drużynowy.

My wieczór zakończyliśmy na siódmym miejscu w naszym lokalu, który tego wieczoru zajął miejsce na podium w całych Czechach (wygrał oddział w Pradze). Biorąc pod uwagę wielkość pubu oraz fakt, że było nas czterech (przy niektórych stolikach siedział tuzin konkretnych zawodników) i rano trzeba było prowadzić samochód, to choć w annałach tego miejsca raczej się nie zapisaliśmy, to wstydu też chyba nie było.

Generalnie jest to kapitalny zabieg marketingowy, bo sami po sobie widzieliśmy, że gdy do siódmej lokaty brakowało nam naprawdę niewiele, to zmobilizowaliśmy się, żeby zaimplementować sobie po jeszcze jednej wielkiej dolewce i przeskoczyć o jedną pozycję.

Warto pamiętać, że Czesi od 24 lat z rzędu prowadzą w rankingu krajów, gdzie pije się najwięcej piwa na świecie. Nasz południowy sąsiad średnio w ciągu roku przyjmuje 143 litry złotego płynu. Polacy w tegorocznym zestawieniu (badanie zlecone przez japoński browar Kirin) są na piątej pozycji (100 litrów na głowę).

Trzeba zapłacić, nadpłacić, przebić!

Następnego dnia nie było czasu, żeby odsypiać trudy piwnej rywalizacji, ponieważ trzeba było zasuwać do stolicy Czech na 291. Derby Pragi. Skłamałbym jednak pisząc, że to jakaś wielka eskapada. Sto kilometrów autostradą, czyli godzinka z małym okładem i już można odpalić piwko w okolicach Mostu Karola.

I tak też wyglądał harmonogram naszego dnia. Najpierw zameldowaliśmy się w hotelu nieopodal stadionu Viktorii Žižkov, a następnie ruszyliśmy zaliczyć zestaw obowiązkowy. Szybka przebieżka po Moście Karola (czemu tam są zawsze takie tłumy!?) oraz okolicach pozwoliła odhaczyć oficjalną część protokołu i szybko zamknąć temat zwiedzania Pragi. Opisywanie tego miasta – podobnie jak w przypadku Budapesztu – oczywiście sobie odpuszczę. To jedna z najpopularniejszych turystycznych destynacji w Europie, więc setki osób przede mną i setki osób po mnie zrobiły/ą to znacznie lepiej.

DSC_0472[1]
Szybka wizyta na Žižkovie.
Jeśli chodzi natomiast o Pražské derby, to jest to najstarsza derbowa rywalizacja piłkarska w kontynentalnej części Europy. My pojechaliśmy na 291. oficjalny pojedynek Slavii ze Spartą, a kilka dni później odbyły się jeszcze jedne derby (tym razem w Pucharze Czech).

Dwie praskie eSki po raz pierwszy spotkały się w marcu 1896 roku (!). Aktualnie znacznie lepszym bilansem tej prestiżowej rywalizacji może pochwalić się Sparta (133 zwycięstwa, 70 remisów i 89 porażek), ale to do Slavii należy najwyższe zwycięstwo w historii (9:1 w 1907 roku).

Slavia była również zdecydowanym faworytem (i zarazem gospodarzem) 291. derbów, na które się wybraliśmy. Červenobílí zmierzają po 18. w historii mistrzostwo Czech i może zagrozić im tylko Viktoria Pilzno, natomiast Sparta ma już bardzo dużą stratę do lidera i na dobrą sprawę pozostało jej tylko pilnowanie pozycji na najniższym stopniu podium.

Kilka lat temu polscy kibice przypomnieli sobie o dwóch praskich klubach za sprawą transferowego szaleństwa, o którym drużyny w rodzimej Ekstraklasie mogły i wciąż mogą tylko pomarzyć. Slavię przejęło gigantyczne chińskie konsorcjum CEFC China Energy Company, które od razu wzmocniło zespół kilkoma słynnymi (choć nieco wyblakłymi) nazwiskami znanymi w całej Europie. Chińczycy wjechali tym samym na ambicję właścicielowi Sparty Danielowi Křetínský’emu, który nie chciał być gorszy i dokonał zakupów za… 10 mln euro.

Na razie jego inwestycje nie przyniosły oczekiwanych rezultatów. Sparta w lidze regularnie ogląda plecy Slavii i Viktorii, a w Lidze Europy nie jest w stanie przejść nawet jednej rundy eliminacyjnej. Zmorą prażan są Serbowie. O ile odpadnięcie z Crveną zvezdą Belgrad można było jeszcze jakoś zrozumieć, o tyle najświeższa wpadka ze Spartakiem Subotica jest absolutnie niewytłumaczalna.

Z kolei Slavia co prawda potrzebowała trochę czasu, żeby solidny zastrzyk gotówki od Chińczyków zaczął działać, ale dzisiaj z pewnością jest w jednym z lepszych momentów w swojej najnowszej historii. Jeszcze kilka lat temu klubowi groziło bankructwo i spadek z czeskiej ekstraklasy, tymczasem teraz Červenobílí pewnie zmierzają po mistrzostwo kraju oraz mogą pochwalić się dużymi sukcesami na europejskiej arenie. W tym sezonie Slavia doszła aż do ćwierćfinału Ligi Europy, gdzie po emocjonującym dwumeczu odpadła z Chelsea Londyn (0:1, 3:4). Anglicy to główny kandydat do wygrania tych rozgrywek, więc kibice z Pragi porażkę mogli przyjąć z podniesioną głową. Szczególnie, że wcześniej ogolili m. in. słynną Sevillę, Zenit St. Petersburg czy Bordeaux.

Sukcesy sprawiły, że przestało się głośno mówić o tym, że Slavii (klub z piękną historią, który zawsze podkreślał swoją rolę w walce z komunistycznym ustrojem) nie wypada wchodzić w mariaż z tajemniczymi inwestorami, którzy mają powiązania z… komunistycznym rządem Chin. Zbawiciele z dalekiej Azji codzienne zarządzanie oddali w ręce Czechów, uśmiechnęli się do najbardziej fanatycznej części publiki na stadionie Slavii i na razie wszyscy wspólnie pchają wózek w jedną stronę. Stąd sukcesy i stale rosnąca frekwencja.

Sinobo Stadium (czy jak wolą kibice Eden Aréna) to najnowocześniejszy obiekt piłkarski w Czechach, który w 2013 roku był gospodarzem meczu o Superpuchar Europy. Jego pojemność to zaledwie 20 tys. krzesełek, więc jak się pewnie domyślacie – zdobycie biletów na derbowe spotkanie nie należało do zadań o niskim poziomie trudności. Ba, było w ogóle niemożliwe, ponieważ wejściówki w ogóle nie trafiły do otwartej sprzedaży. Błyskawicznie rozeszły się wśród posiadaczy klubowych kart członkowskich i zwykłym zjadaczom chleba pozostała co najwyżej transmisja telewizyjna.

Dla nas wyprzedany mecz to jednak normalna sytuacja i nawet przestaliśmy się takimi doniesieniami w ogóle przejmować, ponieważ zawsze jest jakiś sposób, żeby na stadionie i tak się pojawić. Historie z Salonik, Belgradu czy Budapesztu – które opisywałem już na tym blogu – z reguły były ciekawe, a momentami nawet dramatyczne, natomiast w Pradze wszystko poszło jak z płatka. Złożyliśmy wnioski akredytacyjne, Slavia bez szemrania je zaakceptowała i już kilka dni wcześniej było po temacie.

Było po temacie i było po prostu… dziwnie. Po raz pierwszy od dawna jechaliśmy na tzw. duży mecz bez żadnych wątpliwości. Siedzieliśmy w metrze i nie musieliśmy się zastanawiać, czy pod obiektem kręcą się koniki z biletami, ile ewentualnie będą wołali za wejściówki, czy nie jest już za późno i czy nie utkniemy w gigantycznej kolejce jak na belgradzkiej Marakanie.

Derby w prawdziwym tego słowa znaczeniu

Na godzinę przed pierwszym gwizdkiem pod stadionem tłum kibiców. Większość fanów zostawia samochody na parkingu zlokalizowanej po drugiej stronie ulicy galerii handlowej i wąską kładką przechodzi w okolice obiektu. Jest ciasno, ale pełna kultura i spokój spacerujących powodują, że wszystko odbywa się bardzo sprawnie i każdy błyskawicznie przechodzi na drugą stronę.

DSC_0504[1]
Przed meczem.
Grill, piwko, food trucki, gwar, śpiewy i rozmowy. Trwała atmosfera piłkarskiego święta, o którym dodatkowo przypominały klubowe legendy, których gigantyczne plakaty przez cały czas wiszą na fasadzie Sinobo Stadium. Co prawda wokół popularnego Edenu było nieco bardziej komercyjnie i nowocześnie niż ostatnio w Salonikach, ale klimat przedmeczowy ewidentnie dawał radę. Można było się naprawdę fajnie zrelaksować przed piłkarskim widowiskiem.

My udaliśmy się natomiast do… restauracji McDonald’s, ale wbrew pozorom nie dlatego, że znaleźliśmy kupony na promocyjny zestaw z Big Mac’iem. Po prostu Slavia punkt wydawania akredytacji zlokalizowała właśnie na terenie tej fastfoodowej sieciówki i brama do krainy ćwierćfunciaka z serem okazała się zarazem bramą na murawę tego nowoczesnego stadionu.

Derby Pragi były przełomowym wydarzeniem w moim życiu, ponieważ obejrzałem je właśnie bezpośrednio z poziomu murawy. Kilka centymetrów od płyty głównej, po której biegali piłkarze i zaledwie kilka metrów od Tribuny Sever (czyli Trybuny Północnej), na której zasiadają najbardziej fanatyczni kibice Slavii.

Od pierwszego momentu czuć było, że to derby w prawdziwym tego słowa znaczeniu (późniejsze wydarzenia tylko utwierdziły mnie w tym przekonaniu). Już na kilkadziesiąt minut przed pierwszym gwizdkiem kapitalne wrażenie za jedną z bramek robiła biała ściana (efekt uzyskany dzięki jednorodnym koszulkom), którą stworzyli kibice zasiadający na Severze. Po drugiej stronie boiska swoją klatkę szczelnie wypełnili natomiast fani Sparty. Od razu w oczy rzucała się ich największa flaga Letenští, która symbolizuje przywiązanie do dzielnicy, a w zasadzie do parku, w którym zlokalizowany jest obiekt tego klubu.

DSC_0513[1]
Godzina do meczu.
Stadion Sparty (na który nie dotarliśmy) jest już nieco naruszony zębem czasu, dlatego od kilku lat planowana jest jego przebudowa. Projekt odświeżonej Letnej totalnie nie przypadł jednak do gustu kibicom Sparty, którzy apelują o to, żeby nie zrobić z ich stadionu biura (teren mają bowiem zdominować powierzchnie biurowe).

291. Derby Pragi zaczęły się od odśpiewania hymnu narodowego, ale potem już tak odświętnie nie było. Na boisku obserwowaliśmy bowiem klasyczną, derbową rąbankę. Piłki w piłce było niewiele, natomiast zawodnicy obu drużyn regularnie raczyli się nawzajem ostrymi wślizgami, faulami i bezpardonowymi wejściami, których celem nie była futbolówka, ale nogi przeciwnika.

DSC_0627[1]
Sparta też się bawiła.
Sinobo Stadium ma kapitalną akustykę, dlatego trybuny po każdym takim zagraniu wrzały, a kolejne porcje gwizdów wyjątkowo boleśnie drażniły błony bębenkowe w uszach (jeden z piłkarzy Slavii perfidnie zanurkował w polu karnym i sędzia po weryfikacji VAR anulował jedenastkę).

Gospodarze dominowali na murawie, ale w pierwszej połowie udokumentowali to tylko jednym golem. W 19. minucie celnie po dośrodkowaniu z rzutu rożnego główkował Tomáš Souček i stadion eksplodował z radości. Masa niewykorzystanych szans zemściła się jednak na Slavii na początku drugiej połowy. Z dystansu kapitalnie kropnął Srđan Plavšić i 291. derby zakończyły się podziałem punktów.

DSC_0534[1]
Piwo sprzedawane w dedykowanych kubkach Slavii.
Liderzy czeskiej ekstraklasy mieli czego żałować (m. in. poprzeczka w jednej z ostatnich akcji), ale pechowy remis powetowali sobie kilka dni później w półfinale Pucharu Czech. Znowu grali na własnym stadionie i tym razem nie pozostawili już żadnych wątpliwości. Slavia pokonała Spartę 3:0 i pozbawiła tym samym odwiecznego rywala szansy na jakiekolwiek trofeum w tym sezonie. Po pucharowym blamażu klub z Letnej zwolnił trenera Zdenka Ščasný’ego, a kibice na forach zaczęli wylewanie żali. Pytają jak to jest możliwe, że odwieczny rywal (mający podobny potencjał kadrowy) odjechał im aż tak bardzo.

Kończąc już wątek piłkarskich akcentów – polecam uważnie śledzić karierę 20-letniego defensywnego pomocnika Alexa Krála ze Slavii Praga. To materiał na zawodnik światowej klasy.

DSC_0566[1]

Jeśli chodzi natomiast o atmosferę na stadionie, to pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy jest fakt, że na Tribunie Sever w ogóle nie było żadnego płotu ani nawet jakiejkolwiek siatki zabezpieczającej przed tym, żeby po primo niecelne strzały nie lądowały na głowach kibiców, a po secundo pirotechnika nie lądowała na murawie (choć i tak nie ląduje). Sytuacja na stadionie Slavii jest na tyle oryginalna, że utrudnia nawet wieszanie flag, ponieważ kibice muszą tworzyć prowizoryczne i tymczasowe konstrukcje, żeby w ogóle móc cokolwiek powiesić. Na polskich obiektach sytuacja raczej nie do pomyślenia.

Obie praskie ekipy ze strony kibicowskiej zaprezentowały się bardzo konkretnie. Slavia przygotowała trzy oprawy (w tym jedno efektowne racowisko i jeden pokaz ewidentnie obrazujący niechęć do lokalnego rywala), a choreografii oraz naprawdę solidnego palenia nie zabrakło również w sektorze gości. Z uznaniem trzeba przyznać, że, na trybunach co chwilę działo się coś wartego uwagi i – pod względem tego rodzaju wrażeń – wszystko wskazuje na to, że są to bardzo niedoceniane derby.

Po obu stronach nie zabrakło także palenia barw odwiecznych rywali. Szczególnie obfity dywan przygotowali gospodarze, którzy na początku drugiej połowy zorganizowali konkretne ognisko z szalików, koszulek i bluz zdobytych na kibicach Sparty. Komiczne było to, że materiał na palenisko był skrzętnie przygotowywany przez kilkanaście minut… pod samym nosem kilku strażaków, którzy stali na murawie pod trybuną zajmowaną przez fanatyków Slavii. Doskonale wiedzieli, że to nie przygotowania do pokazu mody stadionowej, więc gdy już przyszło co do czego, to po prostu ruszyli do akcji i ugasili ognisko.

DSC_0578[1]
No nie kochają się.
Gorąco było również w… okolicach trybuny prasowej, która jest zlokalizowana tuż nad sektorami, gdzie siedzą zwykli kibice Slavii. Nie znam genezy całej sytuacji, ale gdy przemieściłem się z murawy do loży prasowej w końcówce meczu, to kilka rzędów pode mną trwała niemal regularna bijatyka pomiędzy… kilkoma starszymi kibicami Slavii a przedstawicielami biura prasowego Sparty Praga. Musieli interweniować stewardzi, ponieważ krewcy fani oblewali żuranalistów wodą i – o zgrozo! – piwem, wygrażali oraz próbowali zniszczyć laptopa.

Z drugiej strony przed meczem widać było sporo osób w koszulkach Sparty, które w tłumie kibiców Slavii szły zająć miejsca na sektorach gospodarzy. Oczywiście nie epatowały swoją przynależnością klubową na prawo i lewo, ale warto też zauważyć, że nikt ich nie niepokoił. Podobnie było po spotkaniu, kiedy razem z nami w metrze jechało sporo małych grupek przyodzianych w barwy drużyny z Letnej i raczej nikt nie oglądał się nerwowo za siebie. Choć trzeba zaznaczyć, że najpierw przez kilkadziesiąt minut trzymano ich jeszcze w sektorze gości.

DSC_0592[1]

Najpiękniejszy obrazek 291. Derbów Pragi miał jednak miejsce w… przerwie tego spotkania. Na płycie głównej stworzono trzy prowizoryczne boiska, na których zameldowali się najmłodsi adepci futbolu z akademii obu klubów. Dzieciaczki rozgrywały między sobą spotkania derbowe, a trybuny głośno fetowały każdego gola. Absolutnie kapitalna scena, która miała nie mniej piękny finał. Na koniec dzieci w asyście trenerów podeszły pod Tribunę Sever i wspólnie z kibicami świętowały tak, jakby właśnie wygrały najważniejszy mecz w ich karierach. W taki sposób Slavia uczy, jak buduje się przywiązanie do klubowych barw od najmłodszych lat.

DSC_0605[1]
Kapitalny obrazek.
Gdy stadion już prawie totalnie opustoszał, to nas na sam koniec spotkała jeszcze jedna miła niespodzianka. Zagadał do nas bowiem mocno zaangażowany kibic Slavii Praga od stóp do głów przyodziany w ciuchy spod szyldu Tribuny Sever. Od razu wiedzieliśmy więc, że nie mamy do czynienia z jakimś niedzielnym sympatykiem drużyny, który po prostu od święta wpadł zaliczyć kolejne derby, a kibicem w prawdziwym tego słowa znaczeniu.

Zaczepił nas, ponieważ był zaskoczony, skąd wzięli się tutaj chłopacy z Polski.

– Przez jakiś czas pracowałem w Piasecznie pod Warszawą w firmie zajmującej się grzejnikami i kaloryferami – wytłumaczył znajomość naszego języka.

Z pozoru krótki small talk przerodził w długą dyskusję na temat Czech i Polski, która jest świetną puentą dla tego tekstu, ponieważ wspólnie poruszyliśmy wiele zupełnie oddalonych od siebie tematów.

ewew
„Zadyma” na prasowej.

Gdy nasz rozmówca dowiedział się, że jesteśmy ze Szczecina, to od razu rzucił hasło Wybrzeże. 

– Znamy Waszą historię. Wiemy, co działo się w latach 80-tych – zaskoczył nas.

Polskę chwalił przede wszystkim za… wyścig Tour de Pologne, na który regularnie przyjeżdża. Stwierdził, że bardzo chwali sobie klimat i zaangażowanie organizatorów i porównywał nasz największy wyścig kolarski do zawodów organizowanych we Włoszech.

– Widać, że i u nich, i u Was ludzie robią to z serca, a nie dla pieniędzy – wyjaśnił.

Przejechał się natomiast po Ekstraklasie, choć nie odkrył Ameryki dzieląc się spostrzeżeniem, że w naszej rodzimej Bundeslidze mamy znakomite opakowanie, które w ogóle nie współgra z tym, co widzi się na boisku. Dodał jednak, że cieszy się z tego, że nasza reprezentacja ograła ostatnio w eliminacjach do Euro 2020 Austrię, która ze względów historycznych nie jest w Czechach najbardziej lubianym z sąsiadów.

– Widzicie, dzisiaj przyjechaliście tutaj ze Szczecina w kilka godzin w ogóle nie zjeżdżając z autostrady. A ja pamiętam czasy, kiedy tłukliśmy się po Polsce niebezpieczną i dziurawą Gierkówką [bezbłędnie wymówił tę nazwę]. Czuć, że jesteśmy w końcu Europejczykami – zakończył.

DSC_0594[1]
Zaliczone cz. 2.

P.S.

Po drodze zahaczyliśmy o skocznię narciarską w Harrachovie. Niestety jest na dobrej drodze, żeby podzielić los tej z Sarajewa. Ruina.

DSC_0664[1]

 

Dodaj komentarz