Saloniki skąpane w morzu pirotechniki, czyli PAOK, Świderski i wielka awantura o Macedonię!

– O której dokładnie będzie autobus? To zależy przede wszystkim od kierowcy. Młody pewnie dojedzie tutaj w pięć minut, starszemu może to zająć nawet dwanaście – tłumaczył nam niezwykle uprzejmy i rozgadany recepcjonista w hotelu.

I wbrew pozorom wcale nie dyskutowaliśmy o wyścigach autobusów na 1/4 mili, a o… stanie komunikacji miejskiej w Salonikach. Jeżeli zdarza Wam się narzekać na jakość transportu zbiorowego w polskich miastach, to czym prędzej powinniście udać się do Grecji i doświadczyć śródziemnomorskiej terapii szokowej.

Gwarantuję, że po zaledwie kilku przejazdach Wasza dotychczasowa perspektywa zmieni się bezpowrotnie i błyskawicznie zatęsknicie za rodzimym MPK. Polskie autobusy i tramwaje zaczniecie stawiać na równi z japońskimi Shinkansenami, a dzieciom będziecie tłumaczyć, że Sewerynowi Baryce w opowieści o Szklanych domach w „Przedwiośniu”, tak naprawdę chodziło o niezapomniane wrażenia z podróży klimatyzowanym Solarisem.

Tym razem – po raz pierwszy na tym blogu – zapraszam na podróż do Grecji. Jeżeli jesteście fanami południowoeuropejskiego stylu życia, a wszystkie związane z nim niedogodności odbieracie bezrefleksyjnie albo traktujecie jako sympatyczny folklor, to Hellada wydaje się wymarzonym kierunkiem, żeby poczuć go w stu procentach.

Prezes z pistoletem i pechowa rolka papieru toaletowego

W 1961 roku John Lee Thompson nakręcił – na podstawie książkowego bestsellera – słynny film Działa Navarony.  Tytułowa Navarona to fikcyjna wyspa, w której rolę wcieliła się mekka wczasów all inclusive, czyli znana i lubiana wyspa Rodos. Grupa komandosów zrobiła na niej konkretny rozpiździaj i puściła z dymem potężną fortecę, której działa uniemożliwiały aliantom ewakuacje z sąsiedniego archipelagu na Morzu Egejskim. Film dostał Oscara za najlepsze efekty specjalne, a ja w lutym postanowiłem sprawdzić, czy prawie 60 lat później w Grecji dalej potrafią zabawić się równie hucznie i efektownie.

Oczywiście istniała tylko jedna słuszna metoda na przeprowadzenie tego badania i żeby ją zdradzić, to posłużę się cytatem ze znanego urugwajskiego dziennikarza i pisarza – Eduardo Galeano, który zwykł mówić:

Niektórym wydaje się, że stadiony piłkarskie to wyspy. Nie wiedzą, że są one raczej lustrami, w których odbija się obraz świata, do którego wszyscy należymy.

Jak wiecie – nie lubię i nigdy nie lubiłem futbolu, ale skoro autorytet w dziedzinie stwierdził, że świat najlepiej poznawać za pośrednictwem uczestnictwa w meczach piłki nożnej, to postanowiłem się po raz kolejny przemęczyć.

Wybór padł na hit sezonu w greckiej ekstraklasie, czyli pojedynek PAOK-u Saloniki z Olympiakosem Pireus. Nie ulegało wątpliwości, że w takim spotkaniu efektów specjalnych będzie pod dostatkiem. Zarówno na boisku, jak i na trybunach.

35,35,131,144.917175
Cel podróży.

PAOK Saloniki to klub, który w Polsce jest raczej powszechnie znany, ale jego nazwa rzadko wywołuje jakiekolwiek większe emocje wśród kibiców piłki nożnej w naszym kraju. Grecki futbol kojarzy nam się przede wszystkim z Panathinaikosem Ateny (niektórzy fani Wisły Kraków pewnie do dzisiaj mają koszmary związane z dwumeczem z Koniczynkami w ostatniej fazie eliminacji do Ligi Mistrzów), Jackiem Gmochem czy Krzysztofem Warzychą.

Na szczęście w zanadrzu mam kilka ciekawostek, które mogą sprawić, że zainteresujecie się drużyną z Salonik i – co za tym idzie – dotrwacie do końca tego tekstu.

– W marcu zeszłego, 2018 roku PAOK grał bardzo ważny i prestiżowy mecz z AEK Ateny na własnym stadionie. Do 90. minuty utrzymywał się bezbramkowy remis, ale wtedy stadion w końcu oszalał z radości, ponieważ upragnionego gola dla gospodarzy zdobył Fernando Varela. Ekstaza w Salonikach okazała się jednak przedwczesna, ponieważ arbiter gola anulował (dopatrzył się spalonego). Decyzja sędziego nie spotkała się z aprobatą prezesa i właściciela PAOK-u Ivana Savvidisa, który momentalnie zameldował się na murawie… uzbrojony w pistolet. Mecz został przerwany, bo wściekły Savvidis już sięgał do kabury i istniała obawa, że krewki dobrodziej klubu z Salonik postanowi osobiście wymierzyć sprawiedliwość sędziemu.

4
fot. The Sun

– Kilkanaście dni wcześniej nie udało się też rozegrać szlagierowego spotkania z Olympiakosem Pireus. Mecz w Salonikach nie doszedł do skutku, ponieważ gdy obie drużyny pojawiły się na murawie, to z trybun poleciała… rolka papieru toaletowego, która trafiła w trenera gości – Oscara Garcię.

– PAOK za te dwa skromne incydenty został ukarany dwoma walkowerami i najprawdopodobniej właśnie w ten sposób stracił szansę na pierwsze od 33 lat (i trzecie w historii) mistrzostwo Grecji, z którego w minionych rozgrywkach cieszył się stołeczny AEK.

– Ale w tym sezonie w Salonikach najwyraźniej poszli po rozum do głowy i wszystko wskazuje na to, że tym razem już nic nie przeszkodzi PAOK-owi w sięgnięciu po mistrzostwo kraju. Zespół rumuńskiego szkoleniowca Razvana Lucescu gra kapitalnie i nie zanotował jeszcze ani jednej porażki w lidze (stan na 16.03.2019). Jest zdecydowanym liderem tabeli z dziesięcioma punktami przewagi nad Olympiakosem.

– Postacią nie mniej barwną od swojego ojca jest Savvidis junior, który na szczęście nie podziela zamiłowania swojego taty do paradowania po murawie z klamką i dba przede wszystkim o to, żeby kibice byli dobrze poinformowani. W polskiej ekstraklasie dyrektorzy sportowi z reguły trzymają język za zębami i ograniczają się do klepania nudnych frazesów, że transfery lubią ciszę. Filozofia Savvidisa juniora jest natomiast zupełnie inna, ponieważ w styczniu informował kibiców o negocjacjach w sprawie pozyskania Karola Świderskiego na… Instagramie.

– I tutaj płynnie przechodzimy do ostatniego punktu mojej wyliczanki, czyli Świderskiego, który nieco ponad miesiąc temu zamienił Jagiellonię Białystok na PAOK Saloniki za 2 miliony euro i w Grecji odnalazł się całkiem przyzwoicie. Pięć bramek (trzy w lidze, dwie w pucharze) w ośmiu meczach (stan na 16.03.2019) to obiecujący prognostyk na przyszłość. Szczególnie, że na razie nie ma miejsca w podstawowym składzie.

Jak więc widzicie – powodów, żeby odwiedzić Saloniki było mnóstwo, a mecz z Olympiakosem Pireus (10 lutego) zapowiadał się nieprawdopodobnie interesująco. Można go było wręcz określić mianem piłkarskiej bitwy o Grecję, ponieważ dla rywali to była już ostatnia szansa na rzucenie się w pościg za PAOK-iem.

Olympiakos ma w swojej gablocie aż 44 trofea za zdobycie mistrzostwa kraju, PAOK zaledwie dwa. 10 lutego historia nie miała mieć jednak żadnego znaczenia.

Stadion Toumba (nazwa pochodzi od dzielnicy, w której się znajduje) może pomieścić nieco ponad 28 tys. kibiców. W tym sezonie średnia frekwencja na domowych meczach PAOK-u oscyluje wokół 16 tys. widzów, ale oczywistym było, że na hit sezonu wszystkie wejściówki zostaną wyprzedane.

Zaczęła się więc klasyczna przedwyjazdowa nerwówka, bo nie wiadomo było, czy w ogóle uda nam się załapać na jakieś bilety. Mecz rozgrywano w niedzielę, a klub poinformował, że sprzedaż zacznie się w czwartek o godz. 9.00. Stwierdziliśmy, że nie pozostaje nam nic innego, jak nastawić budziki i zawczasu grzecznie stanąć w internetowej kolejce.

Zachowaliśmy się jednak jak totalni nowicjusze i aż wstyd mi pisać, jak żenujący numer odstawiliśmy. Otóż zapomniało nam się, że w Grecji obowiązuje inna strefa czasowa (godzina do przodu) i gdy w Polsce wybiła godzina „zero”, to w Salonikach najlepsze miejsca na stadionie już dawno miały swoich właścicieli.

Sytuacja zrobiła się nieciekawa i przestaliśmy już nawet marzyć o realizacji pierwotnego planu, który zakładał kupienie biletów po 15 euro na trybunę wzdłuż boiska. Teraz modliliśmy się po prostu o jakikolwiek dostępne wejściówki. Nawet, jeśli będzie trzeba za nie zapłacić 50 euro.

O tej porze strona internetowa była już jednak totalnie zawalona. Trzeba było odczekać dobrych 40 minut, żeby w ogóle rozpocząć transakcję. Cierpliwie czekam i w końcu system wpuszcza mnie na witrynę, gdzie można wybierać miejsca na stadionie. Widzę, że na zielono świeci się tylko jeden sektor. Klikam, ale jest już za późno. Dramat. Ktoś mnie uprzedził i zgarnął ostatnie bilety.

Kibice PAOK-u w mniej więcej w dwie godzinki wykupili 30-tysięczny stadion. Imponujące.

Nasza sytuacja na dzień dobry zrobiła się więc nieciekawa, ale nikt nie myślał, żeby rezygnować z wyjazdu. Doświadczenia z bałkańskich stadionów nauczyły nas, że brak biletu wcale nie oznacza końca marzeń o wejściu na mecz. Skoro pod stadionem Crvenej zvezdy Belgrad przed spotkaniami w europejskich pucharach regularnie koczowała chmara koników, to można było z dużą dozą prawdopodobieństwa założyć podobny scenariusz w Salonikach.

Do Grecji ruszamy w dzień meczu z NRD-owskiego skansenu powszechnie znanego pod nazwą Flughafen Berlin-Schönefeld. Z lokalizacją naszego gate’a nie mamy żadnych problemów, ponieważ wokół już kręci się masa osób ubranych w barwy PAOK-u, które postanowiły zrobić sobie krótką przerwę od szarej, zarobkowej emigracji i ruszyć na szlagier z Olympiakosem. Większość kibiców znała się dość dobrze, co jasno wskazywało na to, że Grecy chętnie korzystają z dobrodziejstw tanich linii lotniczych, które codziennie latają do Salonik.

Na pokładzie samolotu można było odespać wyjątkowo podłą pobudkę o godz. 1 w nocy. Okazało się, że drzemka w średnio wygodnych fotelach EasyJeta ożywczo podziałała też na fanów PAOK-u, którzy zaraz po wylądowaniu spontanicznie odśpiewali jedną z kibicowskich przyśpiewek i zafundowali nam tym samym przedsmak tego, co miało nas czekać wieczorem na stadionie.

Na lotnisku pakujemy się w autobus do centrum Salonik i najpierw planujemy nieco pozwiedzać to drugie pod względem wielkości miasto w Grecji. Jak na początek lutego pogoda jest naprawdę znakomita (pełne słońce, ponad 10 stopni), więc południowcy w swoim stylu wylegają na ulice i tłumnie obsiadają wszystkie możliwe kawiarnie na świeżym powietrzu.

saloniki1
Na górze pranie, na dole tankowanie.

Przez okno autobusu dostrzegam też, że kierowcy w Grecji w niczym nie ustępują driverom z klasycznych Bałkanów i odstawiają na drogach równie absurdalne numery. Skłamałbym jednak pisząc, że jazda pod prąd, po chodniku, parkowanie na środku drogi szybkiego ruchu albo brak powietrza w oponach robią na mnie jeszcze jakiekolwiek wrażenie.

Dwie twarze Grecji

Wrażenie, bardzo negatywne, zrobił na mnie natomiast stan czystości miasta i jego okolic. Przez ostatnie lata naprawdę solidnie zjeździłem południe Europy, ale takiego syfu, jak w Salonikach, to nie widziałem jeszcze nigdzie i w swojej opinii nie byłem odosobniony, ponieważ pojawiły się głosy, że większy bałagan był przez niektórych widziany tylko w niesławnym m. in. właśnie z tego powodu Neapolu.

Wszędzie śmieci i brud. Ma się wrażenie, że ulice pełnią tutaj funkcję jednego wielkiego zsypu, a chodniki nie były czyszczone od czasów antycznych. Podejrzewam, że latem można się po prostu do nich przykleić.

Podczas kampanii przed wyborami samorządowymi w Szczecinie poseł Sławomir Nitras zasłynął z akcji czyszczenia chodników. Dziarsko wsiadał do specjalnej maszyny i szorował ulice w centrum stolicy Pomorza Zachodniego. Gdyby chciał w podobny sposób ogarnąć Saloniki, to musiałby żyć przynajmniej tak długo, jak biblijny Matuzalem ze Starego Testamentu, czyli 969 lat.

Całość idealnie uzupełnia wszechobecne grafitti. Ale nie takie, które od biedy można uznać za przejaw street artu, tylko po prostu setki prymitywnych, nasmarowanych w dwie sekundy tagów, które szpecą większość miejsc w Salonikach. Co ciekawe na murach dominują wrzuty PAOK-u Saloniki, a konkretnie grupy Gate4. 

saloniki2
Miejski krajobraz.

Grecja większości z Was kojarzy się pewnie z pocztówkowymi widokami ateńskiego Akropolu oraz idyllicznymi krajobrazami Rodos, Krety czy Korfu, gdzie Janusz z Rawicza zażywa wczasów last minute z opaską na ręku otwierającą wszystkie drzwi i bary oraz hasłem król się bawi, złotem płaci na ustach.

Wizyta w kontynentalnej Grecji – czyli w tym przypadku w Salonikach – pozwala natomiast poznać prawdziwą twarz tego kraju, który od wielu lat jest pogrążony w głębokim kryzysie finansowym. Bo nawet gdyby mieszkańcy nieco ograniczyli rzucanie śmieci pod nogi, a młodzież odpuściła sobie bieganie z puszkami farby, to nie zmieniłoby to ogólnego wrażenia, że Saloniki są po prostu zapuszczone.

Wiele budynków się sypie, drogi są dziurawe, komunikacja miejska zdezelowana, a jeden z placów zabaw straszył nas… drutem kolczastym (a chcieliśmy wpaść na zjeżdżalnię). Na ulicach widać sporo emigrantów z Afryki, bezdomnych oraz masę innych ludzi, z którymi los nie obszedł się zbyt łaskawie. Zresztą nie trzeba się wysilać, żeby znaleźć człowieka, który chciałaby się poskarżyć na trudy codziennego życia w Grecji. Okazał się nim m. in. mega sympatyczny recepcjonista w hotelu, który żartobliwie narzekał, że literki w naszych dowodach osobistych są za małe i trudno je przeczytać.

saloniki3
To ciągle jeździ. Serio.

Zwrócił uwagę na to, że w Grecji do niedawna również był obowiązek wymieniania książeczkowych dokumentów tożsamości na plastiki, ale w ostatnim czasie rządzący krajem nieco spuścili z tym temacie z tonu, ponieważ taka wymiana kosztuje 50 euro. A Pan na recepcji bez krępacji stwierdził, że dla dzisiejszego Greka to po prostu masa szmalu.

Ciężki okres przeżywają też taksówkarze, dlatego sugerował negocjować z nimi kursy bez włączania licznika.

– Za 20 euro pojadą na lotnisko z pocałowaniem ręki – stwierdził.

Przy okazji dodał, że w obecnej sytuacji, to najlepiej zawijać się do USA albo przynajmniej do Skandynawii. Raczej nie przesadzał, ponieważ w styczniu 2019 roku bezrobocie w Grecji wynosiło aż 18,5%. To absolutny rekord Unii Europejskiej. Dla porównania w Polsce bez stałego zatrudnienia pozostaje zaledwie niecałe 4% obywateli.

Bezrobocie_w_wybranych_krajach_Europy_w_styczniu_2019_Eurostat
Mapchart.net/Obserwator Gospodarczy

Sytuacje dodatkowo pogarszają: starzenie się społeczeństwa oraz duża emigracja. W niektórych regionach Grecji średnia wieku mieszkańców przekracza 50 lat.

53472745_620459065055659_7317406971278131200_n
Przy okazji zwróćcie uwagę na teren byłej NRD, o którym kiedyś pisałem. fot. mapchart.net/EU NUTS 3/Facebook

Wiem, że kilkoma ostatnimi zdaniami narysowałem fatalny obraz Salonik i być może zniechęciłem do wizyty w tym mieście nawet największych optymistów, ale pamiętajcie, że każdy medal ma dwie strony. I dokładnie tak samo jest i w tym przypadku. Druga największa aglomeracja w tym śródziemnomorskim kraju ma też swoją piękniejszą twarz.

Po pierwsze trzeba zacząć od tego, że choć rzeczywistość w Grecji faktycznie nie jest kolorowa, to mieszkańcom tego państwa nie potrzeba wiele, żeby przynajmniej na chwilę zapomnieć o zmartwieniach dnia codziennego. A powiedzenie Radka Rzeźnikiewicza z Kartoflisk, że Grecja to kraj, gdzie ludzie problemów nie mają żadnych, wcale nie jest takie naciągane.

Z autobusu wysiadamy w ścisłym centrum i od razu grzejemy w najbardziej reprezentatywne miejsce Salonik, czyli nadmorski bulwar. To miejsce, które w pakiecie zawiera dwa najsłynniejsze punkty na mapie miasta: pomnik Aleksandra Wielkiego aka Macedońskiego (oczywiście na koniu) oraz wybudowaną przez osmańskiego sułtana Sulejmana Wspaniałego Białą Wieżę. Kiedyś była ważną częścią fortyfikacji okalających Saloniki, a dzisiaj jest głównym symbolem miasta oraz świetnym puntem widokowym.

saloniki5
Lat… Luty w Salonikach.

Pogoda dopisuje, więc okazałym, kilkukilometrowym bulwarem przechadzają się autentycznie tłumy ludzi. Setki rodzin, dziesiątki rowerzystów, a do tego masa lokalnych grajków, którzy muzyką umilają leniwe, niedzielne przedpołudnie. W powietrzu w ogóle nie czuć atmosfery zbliżającego się piłkarskiego święta, dominuje przede wszystkim południowoeuropejski luz.

Nadmorska aleja jest relatywnie zadbana i uprzątnięta, a długa ściana względnie nowoczesnych budynków robi całkiem sympatyczne wrażenie. Jest naprawdę fajnie i widać, że Saloniki nawet w lutym potrafią tętnić życiem, jeśli tylko na chwilę wyjdzie słońce. Wszystkie okoliczne knajpy pękają w szwach, a Grecy przede wszystkim wybierają miejsca na zewnątrz. Znaleźć wolny stolik graniczy z cudem. Po takich obrazkach nigdy nie pomyślałbyś, że ten kraj trawi aktualnie głęboki kryzys gospodarczy. Ten fragment Salonik wygląda na dostatnią krainę szczęścia.

saloniki7
Punkt centralny Salonik.

Tylko Macedończycy nie ulegli Olympiakosowi

Drugą rzeczą, która powoduje, że Grecy zapominają o problemach jest oczywiście piłka nożna. Dlatego po szybkiej certyfikacji ścisłego centrum ruszamy na północne obrzeża miasta, gdzie swoją siedzibę ma klub o dźwięcznie brzmiącej nazwie – Makedonikos FC, co jak się pewnie domyślacie można dosłownie przetłumaczyć na język polski w formie Macedoński Klub Piłkarski.

Podejrzewam, że większość z Was nigdy nie słyszała o tym klubie z przedmieść Salonik, dlatego pozwolę sobie napisać kilka zdań na jego temat. Makedonikos zaliczył w swojej historii w zasadzie dwa momenty godne odnotowania. Pierwszy miał miejsce w 1947 roku, kiedy zespół walczył o mistrzostwo Grecji (ostatecznie nie udało się), a drugi w sezonie 1982-1983, kiedy zielono-czarni jedyny raz zagrali w ekstraklasie. Nie był to występ oszałamiający, bo – jak nie trudno się domyślić – od razu zlecieli z najwyższej klasy rozgrywkowej, ale… u siebie zremisowali z Olympiakosem Pireus 0:0, a na wyjeździe było 1:1. Niby nic szczególnego, jednak dzięki temu Makedonikos jest aktualnie jedynym greckim klubem, który nigdy nie uległ najbardziej utytułowanej drużynie w kraju. Na domowym spotkaniu z Olympiakosem w 1983 roku pobito też przy okazji rekord frekwencji na miejscowym stadionie. Mecz oglądało 9422 widzów.

Sam obiekt Macedońskiego Klubu Piłkarskiego jest zresztą niezwykle klimatyczny, co możecie zaobserwować na poniższym obrazku (oczywiście mojego autorstwa).

34,35,137,147.622253

Cztery trybuny, które w większości – czyli nie licząc sektora VIP – są pozbawione krzesełek, cztery maszty oświetleniowe i majaczące na horyzoncie góry. Trzeba przyznać, że warunki do oglądania spotkań piłkarskich są wymarzone i to w zasadzie raj dla wszelkiej maści groundhopperów. Stadion ostatnią poważną renowację przeszedł w 2002 roku, kiedy na dwa sezony przeniósł się tutaj jeden z trzech największych klubów w Salonikach, czyli Iraklis. Przeprowadzka była spowodowana pracami na stadionie Kaftanzoglio, który był modernizowany pod igrzyska olimpijskie w 2004 roku.

Aktualnie miejscowy Makedonikos występuje na trzecim poziomie rozgrywkowym (podzielonym aż na osiem grup) i podczas naszej wizyty rozgrywał mecz z wyżej notowanym w ligowej tabeli zespołem Niki Agkathia, który wciąż walczy o udział w barażach o awans na zaplecze greckiej ekstraklasy.

Na stadionie meldujemy się w 20. minucie, ale nie zwalnia nas to z uiszczenia opłaty za bilet w wysokości 5 euro (10 euro kosztuje wejściówka na VIP-a). Gdy meldujemy się na klimatycznym obiekcie, to gospodarze dokładnie w tym momencie skutecznie egzekwują rzut karny i jest 1:1.

To był jednak dopiero początek emocji w tym spotkaniu, ponieważ już w 27. minucie pokładamy się ze śmiechu. Bramkarz Makedonikosu odbija uderzenie jednego z przeciwników, a nieatakowanemu obrońcy pozostaje po prostu wyekspediować futbolówkę jak najdalej od własnej bramki. To z pozoru proste zadanie go jednak przerosło, ponieważ zamiast w piłkę… kopnął się w czoło, a ta spokojnie wpadła sobie do siatki. Totalnie kuriozalna bramka.

Gospodarze w drugiej połowie ruszają do ataku i w 61. minucie – po bardzo składnej akcji – doprowadzają do wyrównania. Ostatnie słowo należało jednak do przeciwników albo – taka jest wersja oficjalnej strony Makedonikos FC – sędziego, który w 83. minucie odgwizdał kontrowersyjny rzut karny. Goście zamienili go na gola i wygrali mecz 3:2. Sporo emocji było jeszcze w doliczonym czasie gry, ponieważ Macedończycy mieli całą serię rzutów rożnych i ściągnęli do pomocy w polu karnym nawet swojego bramkarza. Niewiele brakowało, żeby ten ruch va banque zakończył się czwartym golem dla zespołu Niki Agkathia, ale zawodnik rywali pędzący na spotkanie z pustą bramką najprawdopodobniej nie zjadł śniadania. Spróbował swoich sił mniej więcej z połowy boiska i… nie dokopał.

Co ciekawe – mecz był transmitowany w internecie z profesjonalnym komentarzem, statystykami i na kilka kamer. Dzięki temu mogę Wam wrzucić obszerny, ponad dziesięciominutowy skrót z tego spotkania (potem odbyła się też konferencja prasowa).

Czas na jeszcze kilka istotnych wątków pobocznych. Pierwszy jest taki, że zaobserwowaliśmy namiastkę ruchu kibicowskiego. Pół stadionu było zawalone pociętymi gazetkami reklamowymi, które posłużyły za konfetti.

Wielki spór o Aleksandra Wielkiego

Drugi wątek jest natomiast znacznie bardziej skomplikowany, ale pozwoli dobrze nakreślić specyfikę regionu, w którym się znajdujemy.

Za jedną z bramek kibice wywiesili:

– flagę z wizerunkiem wielkiego wodza Aleksandra Macedońskiego

– flagę greckiego regionu Macedonia (z symbolem tzw. Słońca z Werginy)

– transparent podkreślający, że Macedonia jest grecka

Już się pewnie domyślacie, że nazwa klubu Makedonikos FC wcale nie jest przypadkowa, a futbol jest dla Greków jednym z głównych narzędzi w walce o sprawę – z ich punktu widzenia – absolutnie honorową.

Bez nazwy-3
Dwie flagi + transparent w tle.

Macedonia jest historyczną krainą, która dzisiaj leży w granicach trzech państw: Grecji, Bułgarii i Macedonii Północnej (minimalnie również na terenie Serbii oraz Albanii). Jej antyczna spuścizna (na czele z wielkim zdobywcą Aleksandrem) uważana jest za historyczne dziedzictwo Grecji i powód do narodowej dumy dla jej mieszkańców.

Dlatego cały północny region kraju nosi nazwę Macedonia, a przymiotnik macedoński jest odmieniany w Salonikach i okolicach przez wszystkie przypadki. Wystarczy tylko wspomnieć, że główny port lotniczy nosi nazwę Saloniki-Macedonia.

I przez lata wszystko było w porządku, ale dumnych Greków trafił szlag zaraz po upadku Jugosławii. Bałkański raj marszałka Tito rozpadł się na wiele małych państw, a jednym z nowych tworów na mapie Europy został kraj o nazwie… Macedonia. Grecy na początku lat 90-tych wpadli w szał i robili wszystko, żeby uprzykrzyć życie nowemu, północnemu sąsiadowi. Nałożyli embarga i przez 27 lat blokowali akces państewka do Unii Europejskiej i NATO.

Na początku osiągnęli kilka sukcesów, ponieważ udało im się zmusić nowe państwo do usunięcia ze swojej flagi symbolu Słońca z Werginy (zastąpiło je inne słońce, ośmioramienne) oraz zmiany oficjalnej nazwy na Była Jugosłowiańska Republika Macedonii (ang. The Former Yugoslav Republic of Macedonia – FYROM). Te wszystkie działania gasiły jednak pożar tylko na krótką metę. Grecy nadal nie mogli się pogodzić z nową rzeczywistością na północy.

Macedonia_region_map_wikipedia
Wykropkowany jest cały region Macedonii.                                                           Grafika: By ГоранМирчевски – Own work, CC BY-SA 3.0, commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=17929222

I trudno im się było dziwić. Jeśli kumpel pytał was, gdzie jedziecie na wakacje, to nie odpowiadaliście, że śmigacie do Byłej Jugosłowi… albo FYROM-u, tylko po prostu do Macedonii. Lata mijały, a nazwa nowego kraju coraz bardziej utrwalała się w świadomości młodych Europejczyków, którzy nie zamierzali dokonywać dokładnej egzegezy historii tego regionu. Świat nie kojarzył już Macedonii z Grecją.

Macedonia stała się Macedonią. A to oznaczało, że w takim razie Aleksander Macedoński musiał być ze Skopje (stolica kraju).

Frustracja wśród Greków narastała. Nie mogli – i nadal nie potrafią zrozumieć – jak Słowianie mogą rościć sobie prawa do antycznej spuścizny tej nazwy. Szczególnie, że teren państwa powstałego po rozpadzie Jugosławii obejmuje tylko ok. 38% powierzchni historycznego regionu Macedonia.

Rządowi w Skopje nie przeszkadzało to jednak w ciągłym drażnieniu Greków, a wręcz robieniu sobie z nich jaj. Głównej autostradzie i portowi lotniczemu nadano imię Aleksandra Wielkiego, a w stolicy kraju postawiono – jak określił to Paweł Drąg w jednym z tekstów w tygodniku Przegląd – Bałkański Disneyland. Za 630 mln euro nabudowano pomników, które miały podkreślać, że nowy kraj ma pełne prawo do odwoływania się do antycznej tradycji regionu i jego przodków.

Grecy przez lata protestowali, wściekali się, a na meczach PAOK-u Saloniki regularnie można było oglądać transparenty o wymownej treści: Macedonia is one and only and it’s here!

maxresdefault
Kadr z YouTube.com

Ale po 27 latach konflikt udało się (?) być może rozwiązać. My w Salonikach byliśmy 10 lutego, natomiast dokładnie dwa dni później doszło do historycznego przełomu i kraj Macedonia zmienił nazwę na Republika Macedonii Północnej (to wszystko było poprzedzone długimi negocjacjami, kłopotami z referendum, protestami). Dzięki temu Grecja przestanie blokować wstąpienie Macedonii Północnej do NATO, a stosunki między krajami mają ulec znacznemu ociepleniu (np. lotnisko w Skopje ma teraz neutralną nazwę Port lotniczy Skopje, a pomnik Aleksandra Wielkiego w stolicy stał się pomnikiem… wodza na koniu).

Na papierze wszystko wygląda obiecująco, ale na faktyczne efekty porozumienia trzeba będzie jeszcze trochę poczekać, ponieważ z pewnością nie wszystkim Grekom pasuje to, że sąsiad z północy nadal ma w nazwie słowo Macedonia. 

Podobne nastroje panują zresztą po drugiej stronie granicy, bo zmiana nazwy jest nie w smak chociażby prezydentowi kraju Gorge Iwanowowi. Na znak protestu nie podpisał ostatnio kilku ważnych dokumentów, w których przedstawiano go już jako głowę Macedonii Północnej.

Nasza wizyta w Salonikach była więc wyjątkowa nie tylko z powodu meczu na szczycie tutejszej ekstraklasy, ale także ze względu na poważne przemiany, które właśnie zachodziły w tym regionie.

Po meczu Makedonikosu zasuwamy już na danie główne, czyli wielkie starcie PAOK-u Saloniki z Olympiakosem Pireus. Musimy przebić się przez całe miasto i po raz kolejny okazuje się, że to wcale nie jest takie proste.

Po pierwsze – odnoszę wrażenie, że Saloniki są cały czas zakorkowane i to momentami tak na granicy paraliżu. Niedziela rano – stoimy, niedziela w południe – stoimy, niedziela wieczorem – stoimy, poniedziałek rano – stoimy. Nawet w weekend na ulicach nie robiło się luźniej i na pokładzie autobusu spędzaliśmy po dobrych kilkadziesiąt minut.

A temat z komunikacją miejską (w Salonikach nie ma tramwajów) to materiał na osobny tekst. Flota – delikatnie pisząc – bywa mocno zdezelowana, a rozkład jazdy praktycznie nie istnieje. Oficjalnie funkcjonuje tylko godzina odjazdu ze stacji początkowej, natomiast potem dzieje się wola nieba. Na przystankach nie ma tablic z rozkładem, są tylko wyświetlacze, które podają orientacyjny czas przyjazdu najbliższego rzęcha.

Recepcjonista w hotelu podał nam godzinę odjazdu naszego autobusu ze stacji początkowej, ale nie odważył się przewidzieć, o której transport może zajechać konkretnie na nasz przystanek.

– O której dokładnie będzie autobus? To zależy przede wszystkim od kierowcy. Młody pewnie dojedzie tutaj w pięć minut, starszemu może to zająć nawet dwanaście – stwierdził z rozbrajającą szczerością.

Nie można zapomnieć też o automatach biletowych, które również działają w wyjątkowy sposób. Przyjmują tylko określone monety, zdarza im się nie wydać reszty, a niektórych transakcji trzeba dokonywać w dwóch turach. Cyrk.

W życiu trzeba mieć szczęście 

Ale zapominamy o wszystkich problemach, gdy zbliżamy się w okolice stadionu Toumba (swoją drogą trzeba przyznać, że jak na warunki Salonik to całkiem zadbana dzielnica).

Bez nazwy-4
Wszystkie drogi prowadzą na Toumbę. Oczywiście wysprejowane.

Do meczu zostało ok. 1,5 godziny i cała okolica już żyje wielkim piłkarskim świętem. Autobusy miejskie są wypełnione śpiewającymi kibicami, a zmotoryzowani fani PAOK-u nawet nie pchają się pod sam obiekt, tylko zostawiają swoje samochody znacznie wcześniej i – oczywiście – gdziekolwiek popadnie (chodniki, podjazdy, pasy zieleni). Furorę robi słynny gość na skuterze, który mknie na mecz z ogromną flagą PAOK-u (jej rozmiaru nie powstydziłaby się nasza husaria). Dzięki temu całe miasto wie, że tego dnia odbywa się ważny mecz.

Niesamowite wrażenie zrobiło na nas jednak dopiero to, co działo się pod samą Toumbą. Tam trwał jeden wielki piknik dla prawie 30 tys. osób. Czegoś takiego i na tak ogromną skalę nie widzieliśmy nawet w Belgradzie. Wokół obiektu rozstawiły się dziesiątki stanowisk gastronomicznych podłączonych do prymitywnych agregatów i prowizorycznie stworzonych masztów oświetleniowych. Gdyby wpadła tam jakaś inspekcja BHP, to zaraz zamknęłaby cały interes, ale w Salonikach nikt takimi głupotami nie zamierzał się przejmować.

Cały ten festyn miał naprawdę konkretny rozmach. To było takie miasto w mieście, które szczelnie oplotło gigantyczny stadion PAOK-u. Kibice śpiewali, siedzieli na setkach plastikowych krzesełek, a skręcone naprędce stoliki były suto zastawione piwem oraz suwlakami (czyli jedną z najpopularniejszych greckich potraw mięsnych). Przy okazji większość śmieci lądowała oczywiście na ziemi, więc jestem bardzo ciekawy jak to pobojowisko wokół Toumby wyglądało w poniedziałek rano.

Bez nazwy-4
W poszukiwaniu biletów.

Atmosfera tego miejsca była tak wyjątkowa, że na dobrą sprawę można by olać mecz i spędzić te dwie godziny w okolicach stadionu, jednak po niemal dwukrotnym okrążeniu obiektu PAOK-u podjęliśmy decyzję, żeby mimo wszystko spróbować dostać się na trybuny.

Muszę przyznać, że skala tego wydarzenia trochę nas przytłoczyła i nie za bardzo wiedzieliśmy, gdzie szukać kogoś, kto sprzeda nam bilety. W Belgradzie dziesiątki koników atakowały cię z każdej strony, natomiast tutaj nie było widać na horyzoncie absolutnie nikogo, kto mógłby trudnić się nielegalnym handlem wejściówkami na zbliżający się hit sezonu.

Odbiliśmy się od kilku kas, gdzie jak mantrę powtarzano hasło sold out. Zainteresowanie meczem było tak duże, że z jednego z klubowych gabinetów zniknęły nawet bilety w promocyjnej cenie przeznaczone dla grupy trenerów, którzy w tym czasie przebywali na stażu w klubie z Salonik (w związku z tym musieli sypnąć po 50 euro 🙂 ).

Czas uciekał, a my nie za bardzo wiedzieliśmy, jak rozwiązać tę kryzysową sytuację. Ale gdy pod stadionem już nieco się przerzedziło, to w końcu trafiliśmy na gościa, który chciał nam wcisnąć bilety. Nie potrafił dogadać się po angielsku, jednak za pomocą kalkulatora w telefonie zasygnalizował, że chce po 60 euro za sztukę.

Cena jak na warunki południowoeuropejskie zawrotna, ale stwierdzamy, że jeśli te wejściówki pozwolą nam dostać się na stadion, to nie ma co żałować pieniędzy. W końcu bierzemy udział w historycznym wydarzeniu, które to ma swoją cenę.

W zanadrzu mamy jednak jeszcze jedną opcję ratunkową i zanim staniemy się lżejsi o sześć dyszek w europejskiej walucie, to postanawiamy ją wypróbować. Korzystając z naszych dziennikarskich doświadczeń wbijamy się na stadion przez… wejście dla mediów. Pierwotnie uznajemy to za akt zupełnej desperacji, ale okazuje się, że grecka gościnność w połączeniu z łamiącym kobiece serca tekstem, że przyjechało się taki kawał drogi z Polski tylko na ten mecz (no wiecie, na Świderskiego, nie?), dają piorunujący efekt.

Zostajemy wprowadzeni na trybunę prasową i gdybyście dzisiaj zapytali mnie o moją definicję wygrywania życia, to podałbym właśnie przykład meczu PAOK-u z Olympiakosem. Po pierwsze – nie zapłaciliśmy za bilet ani eurocenta, a po drugie dostaliśmy jedne z najlepszych możliwych miejsc na stadionie. Co prawda nie było już gdzie posadzić tyłka, jednak mogliśmy sobie spokojnie stać na samej górze, a przed nami były jeszcze dziesiątki telewizorów z transmisją, gdybyśmy chcieli zobaczyć powtórkę którejś z akcji.

Na normalnych trybunach panował natomiast nieprawdopodobny ścisk, ponieważ na stadionie był gruby nadkomplet publiczności. W oficjalnych protokołach z tego spotkania widnieje liczba 25 097, jednak nie ma ona nic wspólnego z prawdą. Okrążając Toumbę byliśmy świadkami nieprawdopodobnej sytuacji w okolicach łuku, gdzie zasiada (choć to niewłaściwe słowo) najbardziej fanatyczna część publiki w Salonikach. Kibice, którzy nie mieli biletów byli podsadzani przez swoich kolegów i wchodzili na dach. Zeskakiwali z niego z drugiej strony i już byli za bramkami. I absolutnie nie były to jednostkowe przypadki, ponieważ w ten sposób na trybuny dostały się dziesiątki fanów. Każda udana próba była fetowana gromkimi oklaskami.

24,25,405,427.243652
Wspinaczka stadionowa.

Oczywiście nikt tego nie kontrolował, bo służb wokół stadionu nie było zbyt wiele (w zasadzie w ogóle nie było widać żadnej policji, choć pewnie w razie czego była gotowa do akcji). W dużej mierze dlatego, że w Grecji mecze odbywają się bez udziału kibiców gości, ponieważ istniałyby groźby poważnych zamieszek (takie wersje krążą na miejscu).

Gdy my wchodzimy na naszą trybunę, to piłkarze obu drużyn właśnie w tym momencie pojawiają się na boisku. Na słynnym sektorze za bramką totalne piekło. Palą się setki rac, a moc śpiewów jest tak potężna, że czuje jak barierka, o którą jestem oparty – rezonuje. Trzęsie się dosłownie cała Toumba i nie ukrywam, że jeszcze przed pierwszym gwizdkiem miałem miękkie nogi w kolanach.

Nie zdążyliśmy się jeszcze na dobre otrząsnąć z tego powitania piłkarzy na murawie, a już w 3. minucie prawie 30 tys. ludzi znowu wpada w amok. Vierinha kapitalnie przyładował z dystansu, piłka wpadła za kołnierz bramkarza Olympiakosu Jose Sa i PAOK prowadził 1:0.

Stadion znowu płonie.

34,35,284,306.344147
Petarda.

A my nie mieliśmy już wątpliwości, że na trybunie prasowej liczba poważnych dziennikarzy jest niewielka, ponieważ po pierwszym golu do góry wyskoczyło jakieś 3/4 osób zasiadających w loży dla żurnalistów. Zresztą cieszyli się też stewardzi, goście od obsługi technicznej, a nieśmiały uśmiech pojawił się nawet na obliczu policjanta/żołnierza, który profilaktycznie kręcił się po sektorze.

Nasza teoria znalazła również potwierdzenie w samej końcówce spotkania, kiedy miła pani, która wpuściła nas na stadion, rozdawała dziennikarzom formularze do wyboru piłkarza meczu. Większość osób – ku rozczarowaniu przedstawicielki PAOK-u – totalnie olała sprawę i nie poświęciła nawet kilku sekund na wpisanie jakiegokolwiek nazwiska.

Bez nazwy-11
Będę mógł sobie wypełnić w domu.

Na trybunach pirotechnika paliła się już – z krótszymi lub dłuższymi przerwami – do samego końca spotkania, a głośne śpiewy całego stadionu robiły kapitalne wrażenie. Styl kibiców PAOK-u przypominał obrazki z Ameryki Południowej. Spontan, wyraźnie zarysowana linia melodyczna, żywiołowość. Dzięki temu każda przyśpiewka szybko wpadała w ucho. Do tego klaskanie, machanie, dziesiątki dużych i małych flag oraz wiszący na płotach wodzireje dbający o to, żeby na całym gigantycznym sektorze była odpowiednia synchronizacja.

Odpalanie piro jest tutaj tak powszechne, że siatka ochronna została rozciągnięta nawet na naszej – wydawałoby się najbardziej spokojnej – trybunie. To mocno utrudnia prace operatorom kamer, dlatego czasami w trakcie transmisji telewizyjnej boisko wygląda tak, jakby zaplątało się w jakąś sieć rybacką.

Spektakl miał miejsce na trybunach, ale nie gorzej było na boisku, gdzie nakręcony PAOK poszedł za ciosem i w 20. minucie zdobył kolejnego gola. Wydawało się, że jest już po meczu, ale trzeba przyznać, że Olympiakos szybko podniósł się po ciężkim nokaucie i do końca pierwszej połowy szukał gola kontaktowego. To było dobre, szybkie spotkanie, w którym sporo działo się pod obiema bramkami. Ale przy takiej atmosferze aż chce się grać.

33,35,310,330.617249
Tak to się kręci w tym biznesie.

W przerwie nie ruszamy się ze swoich miejsc, ponieważ nie dostaliśmy żadnych identyfikatorów (zostaliśmy wpuszczeni na stadion trochę poza oficjalnym protokołem) i nie chcemy stracić możliwości dalszego oglądania tego spektaklu.

W drugiej połowie PAOK atakuje na bramkę, za którą siedzą najzagorzalsi fanatycy i piłkarze z Salonik za wszelką cenę chcą strzelić kolejnego gola. W 69. minucie piłkę do siatki pakuje Chuba Akpom, ale sędzia dopatruje się pozycji spalonej. Anglik jest wściekły tak, jakby arbiter zabrał mu bramkę w finale Ligi Mistrzów.

To była jednak pozytywna, sportowa złość 23-latka, który w 82. minucie w końcu dopiął swego i piękną podcinką podwyższył prowadzenie PAOK-u na 3:0. Toumba totalnie oszalała z radości i niektórzy kibice nawet nie zdążyli już zauważyć, że Olympiakos w samej końcówce wcisnął jeszcze gola honorowego.

Gospodarze w wielkim stylu wygrali hit sezonu, a po końcowym gwizdku dały o sobie znać gorące południowe charaktery i na boisku doszło do ostrej przepychanki, w której wzięła udział całkiem liczna grupa zawodników z obu drużyn. W czasie słownej dogrywki na szczęście nie doszło do żadnych rękoczynów i zespoły trochę się poszarpały, a potem po prostu zeszły do szatni.

Bez nazwy-1
Mała awantura.

Mecz i cała jego otoczka zrobiły na nas wielkie wrażenie, a jedynym niedosytem był fakt, że na boisku nawet na minutę nie pojawił się Karol Świderski, który tak świetnie zaadaptował się w Salonikach.

– Theo, który pracuje w klubie tłumaczył mi: w Salonikach PAOK, to styl życia. Jednego dnia idziesz na mecz siatkówki, innego na koszykówkę, kolejnego na piłkę nożną – mówił niedawno Świderski w rozmowie z Przeglądem Sportowym. – Lądując w Salonikach, na Instagramie miałem coś koło 3 tysięcy obserwujących, po tygodniu skoczyło mi do 15 tysięcy. Nie muszę dodawać, że to kibice PAOK-u tak podkręcili licznik (śmiech). Do ośrodka treningowego mam dość daleko. „Celowo” wybudowano go 30 kilometrów za Salonikami.

Koszulki z nazwiskiem polskiego zawodnika już wiszą na jednym z najbardziej eksponowanych miejsc w klubowym fanshopie, który uważam za najlepszy, w jakim kiedykolwiek do tej pory byłem. Polskie kluby w ekstraklasie nie mają podjazdu do tego, jak efektowny jest sklep PAOK-u na stadionie Toumba. Blado na tle Salonik wypadają też takie firmy jak Crvena zvezda, Partizan czy Dinamo Zagrzeb. Spędziliśmy w nim dobrych kilkadziesiąt minut i biorąc pod uwagę rozmach, przystępne ceny oraz bardzo szeroką gamę asortymentu – nie mogliśmy wrócić do Polski z pustymi rękoma.

Bez nazwy-1
Numer ciężki, ale na razie chłopak daje radę.

Nie tylko PAOK

Na koniec, żeby jeszcze bardziej uświadomić Wam skalę tego, jak piłkarskim miastem są Saloniki, to przypomnę, że w tym 300-tysięcznym ośrodku (cała aglomeracja ma ponad 700 tys. mieszkańców) funkcjonują jeszcze dwa duże kluby.

PAOK o prymat nad Morzem Egejskim walczy przede wszystkim z Arisem Saloniki. Mecze pomiędzy tymi zespołami są uznawane za jedne z najgorętszych derbowych spotkań na świecie. Aris to trzykrotny mistrz Grecji, który w trwających rozgrywkach również radzi sobie bardzo przyzwoicie i aktualnie plasuje się na piątej pozycji w ligowej tabeli. Niewykluczone więc, że w europejskich pucharach w przyszłym sezonie zagrają dwie drużyny z Salonik.

Derby pomiędzy PAOK-iem a Arisem odbyły się dwa tygodnie po meczu z Olympiakosem (remis 1:1), a na stadionie Toumba ze swoją kamerą pojawił się niezawodny Marian Piłka, któremu niestraszna była śnieżyca, która w tym czasie niespodziewanie nadciągnęła nad Saloniki.

Trzecim dużym klubem w mieście jest Iraklis. To jeden z najstarszych zespołów w kraju (założony z 1908 roku) z długą i bogatą w sukcesy historią. Ostatnia dekada jest jednak dla kibiców tej drużyny przede wszystkim pasmem niekończącej się frustracji. Iraklisowi kilka razy groziło bankructwo i zdarzały się sytuacje, że do klubu nie można było się dodzwonić, ponieważ z powodu pustek w kasie odcinany był prąd. Zawodnicy na prysznic po treningu musieli natomiast jeździć do domów, bo w kranach nie było ciepłej wody.

Fatalne zarządzanie sprawiło, że dzisiaj Iraklis odradza się na zapleczu ekstraklasy, ale o jego pozycji w greckiej piłce niech świadczy fakt, że swego czasu na ratunek klubowi chciał pośpieszyć nawet słynny dobrodziej PAOK-u Saloniki Ivan Savvidis, który stwierdził, że Iraklis nie może zniknąć z piłkarskiej mapy kraju.

Jak widzicie – Saloniki to na tyle zwariowane miasto, że nawet z jednodniowej wizyty wyszedł mi tekst na siedem tysięcy słów. Polecam!

Bez nazwy-1
Na koniec standardowo potwierdzam, że byłem i widziałem!

 

 

 

 

 

 

Dodaj komentarz