Zagrzeb, Derby Chorwacji, historyczny sukces Dinama i polskie akcenty w tle – czyli piłka w kraju wicemistrzów świata moim okiem!

– Football match in Zagreb? – rzucił do nas celnik na chorwacko-słoweńskiej granicy i widać było, że nie da sobie wcisnąć kitu. No bo w jakim innym celu młodzi Polacy mieliby się pchać do stolicy Chorwacji w środku grudnia, tuż przed świętami Bożego Narodzenia?

Ściemniać nie zamierzaliśmy. Jechaliśmy napisać ostatnią część własnej trylogii (no offence Panie Henryku) i zamknąć pewien rozdział w życiu.

Pełnym sukcesem okazała się bowiem realizacja przedsięwzięcia, które roboczo nazwałem Bałkańskim Tryptykiem. Zdaję sobie sprawę, że to wszystko brzmi dość poważnie, dlatego w porę wyjaśnię, że w tym projekcie wcale nie chodziło o zwiedzanie prawosławnych monastyrów, a rozrywkę nieco bardziej plebejską.

Pisząc wprost – odhaczyłem wszystkie trzy największe spotkania derbowe na Bałkanach. Do belgradzkich Večiti derbi, w minionym roku dopisałem jeszcze Derby Sarajewa (kliknij, żeby o nich poczytać) oraz w grudniu – nareszcie! – Wieczne derby Chorwacji pomiędzy Dinamem Zagrzeb a Hajdukiem Split.

Dlatego tym razem czas na kilka dłuższych zdań właśnie na temat wizyty w kraju, który latem staje się mekką dla polskich wczasowiczów zakochanych w błękicie Morza Adriatyckiego.

Jeśli chodzi o piłkarskie doznania, to trzeba przyznać, że stolicy Chorwacji kazaliśmy czekać na siebie dość długo. Postanowiliśmy jednak wynagrodzić jej brak uwzględniania w dotychczasowych planach groundhopperskich i uderzyć z podwójną siłą. Okazja ku temu była znakomita, ponieważ w czwartek (13 grudnia) miejscowe Dinamo grało w Lidze Europy z belgijskim Anderlechtem Bruksela, a w niedzielę (16 grudnia) daniem głównym miało być derbowe starcie z odwiecznym rywalem, czyli Hajdukiem Split.

Duch Jugosławii

Do Zagrzebia ruszyliśmy prosto po meczu Crvenej zvezdy Belgrad z PSG w Lidze Mistrzów. Pozwolicie, że nie będę już rozpisywał się o tym, co tam się działo i po prostu wrzucę link, w który wystarczy kliknąć, żeby zapoznać się z obszerną relacją z tamtego spotkania. 

Z Belgradu do Zagrzebia jest prawie 400 kilometrów. Dystans co prawda spory, ale można pokonać go w niecałe cztery godziny za sprawą autostrady, która łączy obie stolice.

A to – wbrew pozorom – autostrada o bardzo ciekawej historii, ponieważ odcinek łączący Belgrad z Zagrzebiem jest (choć chyba lepiej używać już czasu przeszłego, czyli był) jedną z najważniejszych części drogi o doniosłej nazwie Autocesta „Bratstvo i jedinstvo” (Autostrada „Braterstwa i jedności”).

2
Fot. wikipedia.com. Lekko nieaktualna mapka, bo Belgrad – Zagrzeb to trasa od dawna dwupasmowa.

Trasa powstała za czasów komunistycznej Jugosławii. Po pierwsze – oczywiście po to, żeby ułatwić życie mieszkańcom federacji, a po drugie – w celach propagandowych. Droga łączyła Macedonię ze Słowenią, co idealnie wpisywało się w popularne za czasów Jugosławii hasło Od Vardara do Triglava, które miało świadczyć o potędze kraju południowych Słowian.

Wardar to rzeka w Macedonii, a więc najbardziej wysuniętej na południe byłej republice, natomiast Triglav to najwyższy szczyt Alp Julijskich – zlokalizowany na terenie dzisiejszej Słowenii. To u jego podnóża znajduje się słynna Letalnica w Planicy, na której Kamil Stoch przeleciał na nartach ponad ćwierć kilometra.

Dzisiaj, gdy jedziemy autostradą z Belgradu do Zagrzebia, to słowo jedność może co najwyżej wywołać delikatny uśmiech politowania. Po serbskiej stronie droga momentami bywa w nieciekawym stanie. Prawy pas jest mocno naznaczony koleinami po tirach i czasami – dla bezpieczeństwa własnego samochodu – lepiej pobawić się w mistrza lewego pasa i nie chować się po wyprzedzeniu każdej ciężarówki. Po stronie chorwackiej – jak nie trudno się domyślić – nie mamy natomiast wątpliwości, że poruszamy się po drogach Unii Europejskiej.

Diametralnie różne są też cenniki. Serbowie za przejazd swoimi autostradami pobierają dosłownie grosze. Nawet nie wiem dokładnie ile, bo zawsze jest to tak nieznaczna kwota, że wystarczy sięgnąć do portfela po jakąś resztę z popijawy, która odbyła się dzień wcześniej na Skadarskiej, i spokojnie wystarczy. A Chorwaci niestety litości już nie mają, bo za przejazd do Zagrzebia trzeba zabecelować 80 złotych i dodatkowo wziąć pod uwagę, że mają najdroższą benzynę na Bałkanach (droższą niż w Polsce).

No i do tego wszystkiego dochodzi jeszcze przejście graniczne w Lipovacu. Na szczęście osobówki z reguły puszczane są taśmowo i atmosfera w okienkach u panów pograniczników jest jak najbardziej sportowa, ale tirowcy to mają już raczej nieciekawie. Granica Unii ma swoje prawa i chłopy stoją w gigantycznych kolejkach liczących po kilka, a może nawet kilkanaście kilometrów. W jeden dzień nie rady tego tego odstać, więc nie zdziwcie się, jak na autostradzie zobaczycie ludzi idących… poboczem. To totalne zadupie, więc kierowcy urządzają sobie spacery do pobliskich wiosek, żeby zrobić jakieś zakupy. Zawsze to czas szybciej minie.

Jazdą tą autostradą pozwala także zwrócić uwagę na to, że oba kraje lubią sobie wzajemnie wbijać małe szpileczki. Otóż jedni i drudzy starają się możliwie długo marginalizować fakt, że droga prowadzi do stolicy sąsiedniego państwa. W Serbii nawet gdy miniemy już większe miasta jak Ruma i Sremska Mitrovica, to na znakach drogowych przede wszystkim będzie dominowała miejscowość Šid, czyli przygraniczna dziura bez żadnego znaczenia. Tak samo jest oczywiście po chorwackiej stronie. Belgrad i Zagrzeb na dobre pojawiają się na znakach kierunkowych dopiero przed przejściami granicznymi, gdy nie ma już żadnych zjazdów.

1
Screen z maps.google.pl. Do granicy z Chorwacją jakieś 70 km.

Nudno jest nie tylko na przejściu granicznym, ponieważ niemiłosiernie dłuży się cała podróż pomiędzy Belgradem i Zagrzebiem (tak samo jest na trasie z Belgradu do Budapesztu). Za oknem pola, równiny i lasy. Nie dzieje się kompletnie nic i jadąc wcześnie rano albo w nocy trzeba się pilnować, żeby nie zasnąć.

Generalnie wschodnia Chorwacja to najbiedniejsza i najnudniejsza część kraju, która mocno kontrastuje nie tylko ze stolicą, ale przede wszystkim z modnym wybrzeżem Morza Adriatyckiego ze słynnymi Splitem i Dubrownikiem na czele.

W regionie zwanym Slawonią na pewno trzeba odwiedzić słynny Vukovar, a tak poza tym, to raczej trudno o jakieś turystyczne perełki (choć Vukovaru nie wolno określać w ten sposób, bo byłoby to niesmaczne). Największym miastem – i zarazem jednym z większych w całej Chorwacji – jest Osijek, ale traktuje się go trochę tak, jak Radom czy Sosnowiec w Polsce.

Istnieje anegdota mówiąca o tym, że gazeta w Osijeku przeprowadza sondę wśród mieszkańców i pyta ich, w jaki sposób dojeżdżają na co dzień do pracy.

– Ja dojeżdżam metrem – odpowiada jeden z ankietowanych.

– Jak to metrem? Przecież w Osijeku nie ma metra – dopytuje dziennikarka.

– A praca jest? – ripostuje.

Jak święta, to tylko tutaj

Do Zagrzebia dojeżdżamy wieczorem, dzień przed meczem Ligi Europy z Anderlechtem. W stolicy Chorwacji meldujemy się w najlepszym możliwym momencie, ponieważ właśnie trwa Advent u Zagrebu, czyli po prostu jarmark bożonarodzeniowy. Miasto na ponad miesiąc (od 1 grudnia do 6 stycznia) zamienia się w jedną wielką imprezownię.

I takie stwierdzenie wcale nie jest przesadą, ponieważ rozmach Chorwatów jest imponujący.

Tak naprawdę to tych jarmarków jest aż 15 i są rozsiane po całym szeroko pojętym centrum. Oczywiście każda z miejscówek wyróżnia się czymś charakterystycznym. Jedną odwiedzają miłośnicy łyżwiarskich piruetów, druga słynie z klimatycznych koncertów na żywo i na świeżym powietrzu, w trzeciej możemy uchlać się grzanym winem i rakiją do nieprzytomności, a w czwartej – już na trzeźwo – nauczą nas, jak zrobić jakąś wypasioną świąteczną ozdobę, która powali wszystkie ciotki i babcie na kolana. Mógłbym tak wymieniać dalej, ale w internecie widziałem masę znacznie bardziej specjalistycznych tekstów o adwencie w Zagrzebiu i to do nich odsyłam, jeśli ktoś chce poznać więcej szczegółów na temat tej naprawdę zacnej imprezy.

Bez nazwy-1
Jeden z wielu.

Muszę jednak dodać, że całe przedsięwzięcie jest znakomicie zorganizowane logistycznie. Tak duża liczba jarmarków powoduje, że ludzie są cały czas w ruchu i nieustannie przemieszczają się z jednej miejscówki na drugą. Ma to wiele niezaprzeczalnych atutów.

Po pierwsze – masz wrażenie, że całe miasto żyje, bo wszędzie jest pełno biesiadników. Po drugie – jest tłumnie, ale nie do przesady. Dziesiątki tysięcy ludzi rozpierzchają się w wielu różnych kierunkach i nie ma nieprzyjemnego ścisku. Czujesz się swobodnie. Nikt na ciebie nie wpada, nie depcze i nie napiera. Po trzecie – imponująca liczba miejscówek jest idealna dla turystów, którzy przy okazji mogą zwiedzić praktycznie wszystkie ciekawe miejsca w Zagrzebiu.

Dlatego Advent u Zagrebu – nie bez przyczyny – już trzy razy z rzędu wygrał ranking na najlepszy jarmark bożonarodzeniowy w Europie i zostawił w tyle m. in. większy i znacznie bardziej popularny event tego typu w Berlinie.

I tutaj pozwolę sobie na jeszcze jedno spostrzeżenie. Stolice państw w zachodniej Europie dzisiaj nie są już – delikatnie mówiąc – najbezpieczniejszymi miejscami do życia. Najlepszym przykładem jest przecież chociażby niedawny zamach na jarmarku w Berlinie, który spowodował, że znacznie zaostrzono procedury bezpieczeństwa, na które w tamtym roku wydano 2,5 mln euro. W stolicy Niemiec między straganami pojawiły się więc metalowe cokoły, barierki i kosze wypełnione workami z piaskiem.

W Zagrzebiu impreza oczywiście była zabezpieczona, ale w tylko w ramach standardowych procedur. Żadnych zasieków czy barierek, a do tego sporadyczne patrole policji pełniące przede wszystkim funkcje informacyjną. Widziałem jedną interwencję – polegającą na zachęcaniu kierowcy do tego, żeby jednak zwrócił uwagę na zakaz parkowania w danym miejscu.

Niezły chichot historii. Bałkany (no, przynajmniej te północne) stały się jednym z najspokojniejszych i najbezpieczniejszych miejsc w Europie. Zapewne do momentu, kiedy ktoś – nie daj Boże – podpali lont w nieodległej beczce prochu zwanej Bośnią i Hercegowiną.

My na wieczorne rozpoznanie Zagrzebia wybraliśmy jarmark Fuliranje, który ma najbardziej imprezowy charakter. Na czubku choinki zawieszona jest dyskotekowa kula, a na straganach hektolitrami leją się grzane wino, rakija oraz piwo. Na scenie przyjemnie dla ucha – przede wszystkim w klubowych rytmach – przygrywa z kolei DJ, który też daje się porwać luźnej atmosferze i czasami zostawia konsoletę samopas, żeby na spokojnie zejść ze sceny na szluga. Nie był to jednak koncert chopinowski, więc totalnie nikomu to nie przeszkadzało.

Ja poważny problem dostrzegłem w czym innym. Gdy swego czasu wymieniałem kartę płatniczą na nową, to pani w banku zadała mi fundamentalne pytanie, czy często jeżdżę za granicę. Moja odpowiedź była oczywista, więc ona bez zawahania zasugerowała mi wzięcie VISY, która w takich przypadkach lepiej się sprawdza. Tymczasem okazało się, że głównym sponsorem jarmarku na Fuliranju był… Master Card i każdy, kto płacił zbliżeniowo ich kartą, to miał 10 proc. zniżki na wszystko…

Bez nazwy-3
Polecam.

No cóż, trzeba było jakoś przeboleć ten zły wybór. Szczególnie, że zapach wurstów, burgerów i innych znakomitości mieszał się w powietrzu z przyjemną wonią grzanego wina i nie pozwalał przejść obok tego wszystkiego obojętnie.

Generalnie zauważyłem jednak, że nie licząc pojedynczych punktów w menu, jak np. rakijabaklava – klimat był daleki od typowo bałkańskiego. Było przede wszystkim europejsko (sam Zagrzeb też zresztą średnio przypomina typowo bałkańskie miasto), a zerkając na to, co serwowano na poszczególnych straganach, to pozycje w menu były najbliższe alpejskim klimatom Austrii, Włoch czy Niemiec. Reasumując – postawiono na sprawdzone metody rozgrzewania się na świeżym powietrzu w czasie mroźnej zimy.

Stricte bałkańskie było jednak podejście ludzi, którzy – mimo środka tygodnia – dzielnie walczyli na poszczególnych jarmarkach od południa do późnej nocy. Od zawsze jestem pod ogromnym wrażeniem tutejszego stylu życia. Szczególnie, jeśli dodamy do tego fakt, że w centrum Zagrzebia zebrała się orkiestra, która wchodziła do każdego sklepu i skocznie przygrywała klientom oraz pracownikom.

Kolejnego dnia trudy jarmarkowania były odczuwalne, ale na szczęście piłka nożna to najwspanialsza dyscyplina sportu na świecie, ponieważ mecze rozgrywane są z reguły późnym popołudniem albo wieczorem i jest czas, żeby spokojnie dojść do siebie. Nie licząc oczywiście ligi angielskiej, gdzie podobno na boisko wychodzą już o godz. 13. Ale ja na tym blogu szczęśliwie zajmuje się tylko poważnymi rozgrywkami.

Spotkanie Dinama Zagrzeb z Anderlechtem miało się zacząć dopiero o godz. 21, dlatego nie trzeba było nigdzie pędzić. Mało tego – było jeszcze wystarczająco dużo czasu, żeby standardowo przetestować smak miejscowego burka i przede wszystkim sprawdzić, czy stolica Chorwacji żyje meczem.

35,35,147,158.793243
Dach przykuwa uwagę.

Mamiću odlazi!

W centrum Zagrzebia niespecjalnie widać było jednak oznaki tego, że w tym mieście ma swoją siedzibę jeden z najbardziej utytułowanych klubów piłkarskich na Bałkanach. Całe szeroko pojęte śródmieście zdominowane było przez jarmarki, a o Dinamie przypominały w zasadzie tylko vlepki, które – trzeba przyznać – były dość regularnie rozlepione na tyłach znaków drogowych i tablicach informacyjnych. Ale to raczej standardowa procedura i element krajobrazu w dużych, piłkarskich miastach.

Motywem przewodnim vlepek nadal pozostaje były prezes klubu – Zdravko Mamić, czyli postać, o której spokojnie mogłaby powstać książka. Ja tylko w telegraficznym skrócie przypomnę, że to gość uważany za największego grabarza chorwackiej piłki. Korupcja, machlojki, finansowe przekręty, mafijne powiązania, gierki menedżerskie (na przykład przy transferze słynnego Luki Modricia) i wiele, wiele innych zarzutów. Ostatnie lata rządów Mamicia w Dinamie – który nieoficjalnie miał sterować całą chorwacką piłką – obróciły reputację ligi w zgliszcza i przepędziły kibiców z trybun.

Najzagorzalsi fani Dinama przez wiele lat prowadzili bojkot i w ogóle nie pojawiali się na meczach. Doszło nawet do tego, że w walce z Mamiciem wspierali ich kibice odwiecznego wroga, czyli Hajduka Split. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że dopóki ten człowiek będzie pociągał za najważniejsze piłkarskie sznurki w kraju, to liga jest skazana na popadanie w marazm i niebyt.

Cała futbolowa Chorwacja skandowała Mamiću odlazi!

No i Mamić w końcu się doigrał, ponieważ udało się go przepędzić z Dinama i przede wszystkim zasądzić 6,5 roku więzienia za finansowe szwindle przy transferach Modricia oraz Dejana Lovrena. Jego mafia dokonała przekrętów na ponad 15 milionów euro, ale jeśli myślicie, że Mamić korzysta teraz tej kasy dokonując zakupów w więziennej kantynie, to jesteście w błędzie.

Spryciarz skorzystał z faktu, że posiada również bośniacki paszport i ulotnił się do sąsiedniego kraju. W związku z tym, że jest jego obywatelem, to nie grozi mu ekstradycja do Chorwacji. Teoretycznie mógłby odsiedzieć wyrok w miejscowym więzieniu, ale praktycznie ciągle ma w regionie zbyt duże wpływy, żeby dać się tam wsadzić. Mamić czuje się na tyle pewnie, że niedawno chciał nawet przejąć klub bośniackich Chorwatów NK Siroki Brijeg (ostatecznie nie pozwoli na to kibice) i swobodnie udziela wywiadów miejscowej prasie jako piłkarski ekspert.

Nie dość, że się nie ukrywa, to jeszcze jest na tyle bezczelny, że rezyduje nieopodal Medziugorie, a więc miejsca kultu katolickiego, gdzie w 1981 roku szóstce dzieci miała się objawić Maryja.

Maksimir. Piękny czy brzydki?

No dobrze, ale teraz czas już napisać kilka zdań o meczu z Anderlechtem, który był wyjątkowym spotkaniem w historii Dinama Zagrzeb. Zespół ze stolicy Chorwacji kończył w ten sposób zmagania w fazie grupowej Ligi Europy i już przed pierwszym gwizdkiem mógł mrozić szampany. Podopieczni Nenada Bjelicy już wcześniej byli pewni wygrania całej grupy i awansu do 1/16 finału. To oznacza, że po raz pierwszy od 48 lat (!) zagrają na wiosnę w europejskich pucharach.

Głównym celem meczu z Belgami było więc świętowanie historycznego sukcesu i dostarczenie kibicom radości w postaci podtrzymania świetnej passy. Dinamo w pierwszych pięciu spotkaniach fazy grupowej ani razu nie przegrało. Dwa zwycięstwa ze słowackim Spartakiem Trnava, remis i wygrana w starciach z tureckim gigantem – Fenerbahce Stambuł oraz gładkie opędzlowanie 2:0 na wyjeździe Anderlechtu. Taki bilans robił wrażenie, dlatego na stadion Maksimir jechaliśmy z apetytem na naprawdę konkretne widowisko.

W kierunku stadionu ruszyliśmy nieco ponad dwie godziny przed pierwszym gwizdkiem i nie za bardzo wiedzieliśmy, czy to odpowiednia pora. Naszą perspektywę zaburzyła oczywiście belgradzka Crvena zvezda, na której meczach w Lidze Mistrzów należało się pojawiać nawet na 180 minut przed rozpoczęciem spotkania.

Okazało się, że w Zagrzebiu takie zwyczaje absolutnie nie są praktykowane, choć Dinamo, jako jedyny klub na Bałkanach, mogło minionej jesieni równać się osiągnięciami na europejskiej arenie ze Zvezdą. Zespół Nenada Bjelica występuje co prawda w rozgrywkach drugiej kategorii, ale radzi sobie w nich na tyle dobrze, że wciąż w nich gra, natomiast ekipa z Belgradu z Ligą Mistrzów już się pożegnała.

Na mieście w ogóle nie było czuć przedmeczowego klimatu i jedynym kibicowskim akcentem był zlokalizowany w centrum Zagrzebia lokal prowadzony przez Bad Blue Boys, który minęliśmy po drodze. Impreza w środku trwała jeszcze na dobre, dlatego utwierdziliśmy się w przekonaniu, że o tej godzinie tłumy na stadion raczej nie będą ciągnąć.

Bez nazwy-1
Klub navijaca.

W tramwajach było pustawo, a pierwsze osoby w szalikach i bluzach zaczęły się pojawiać dopiero kilkaset metrów przed stadionem i dopiero wtedy poczuliśmy, że zbliża się ważne spotkanie. Sporo osób raczyło się piwkiem w okolicach pobliskich sklepów, trwał tradycyjny bałkański handel szalikami, kukurydzą i poddupnikami ze styropianu.

Fajne wrażenie robił też rozstawiony przed wejściem na stadion duży namiot Ożujska (czyli jednego z dwóch najpopularniejszych browarów w Chorwacji), gdzie lało się sporo piwa i starsi kibice zarzucali jakieś przyśpiewki, które zaraz podłapywała reszta towarzystwa. Na ekranach leciały fragmenty meczów (pewnie można było tu też zobaczyć samo spotkanie Dinama z Anderlechtem) i klimat był naprawdę całkiem sympatyczny.

Generalnie jednak wielkiego ciśnienia nie było czuć. Pod kasami (przynajmniej na nieco ponad godzinę przed meczem) kręciły się pojedyncze osoby i nie było żadnych problemów z nabyciem wejściówki. My swoje – dla bezpieczeństwa – kupiliśmy już wcześniej przez internet. Bilet na Istok (czyli trybunę wschodnią wzdłuż boiska) kosztował 49 kun (mniej więcej 25 złotych).

Co ciekawe przez internet nie można było kupować biletów na Sjever, czyli trybunę zajmowaną przez Bad Blue Boys (najzagorzalszych kibiców Dinama Zagrzeb). Taki zabieg ma najprawdopodobniej spowodować, że w sercu stadionu nie będą pojawiali się przypadkowi ludzie.

sdr
Przed meczem.

Sam Maksimir (nazwę wziął od parku, w którym został zbudowany) wzbudza mieszane odczucia. Kolos powstał już w 1912 roku i może pomieścić prawie 40 tys. widzów. Jest jednym z najdobitniejszych przykładów na to, że wielokrotne modernizacje nie zawsze wychodzą takim obiektom na dobre. Co tu dużo ukrywać – ten stadion to piekielnie klimatyczny, ale jednak architektoniczny koszmarek.

Po oczach biją przede wszystkim:

– Nieudane połączenie tradycji z nowoczesnością, w postaci dorobienia trybunie północnej (Sjever) szklanej fasady z powierzchnią biurową.

– Morze betonu. Od środka trybuny przypominają Vele di Scampia, czyli słynne blokowisko na przedmieściach Neapolu, gdzie kręcono znakomity serial Gomorra.

mde
A to już po meczu.

– Nieszczęsna bieżnia, która powoduje, że kibice są znacznie oddaleni od boiska. A do tego dochodzi fakt, że trybuny zbudowano na podwyższeniach i w górnych sektorach krótkowidzom z pewnością może przydać się lornetka.

– Uroczo, ale i nieudolnie wciśnięty w narożnik jeden z jupiterów.

Na wejściu na naszą trybunę każdy kibic dostał małą flagę z herbem Dinama Zagrzeb. Miało to w czasie spotkania dać niezły wizualnie efekt, ale było zbyt zimno i za bardzo wiało, więc machajki w użyciu bywały sporadycznie i okazały się po prostu fajnym gadżetem, który udało mi się uchronić przed kontrolą na lotnisku i zawinąć do Polski.

Na godzinę przed spotkaniem na stadionie było zaledwie kilkaset osób i Maksimir zapełniał się bardzo powoli. Na Sjeverze nieśpiesznie wieszano flagi, a po naszym sektorze przechadzali się jegomoście z tacami pełnymi piwa i popcornu. Zimne Ożujsko wydawało się idealnym pomysłem na umilenie sobie czasu do pierwszego gwizdka, więc niechybnie skorzystaliśmy z tego, że ruch w interesie nie był jeszcze zbyt duży.

Bez nazwy-4
Pan elegancko roznosi popcorn.

Na pewno zaskoczył mnie fakt, że – w przeciwieństwie do większości bałkańskich stadionów, na których byłem – z głośników nie leciały klubowe piosenki albo jakaś lokalna i tradycyjna muzyka, tylko komercyjna sieczka np. w postaci All I want for Christmas is You.

Maksimir kibicowskie melodie usłyszał dopiero na kilkanaście minut przed rozpoczęciem meczu, kiedy w głośnikach poleciały rapowe kawałki fanów Dinama. Przede wszystkim najsłynniejsze: Boja moih vena (Kolor moich żył) grupy Connect i Zaprešić Boys oraz Ulice su plave (Ulice są niebieskie) rapera Stoka.

Oba utwory mają już kilka ładnych lat i powstały za czasów świetności Dinama (czyli jeszcze przed ostatnią fazą rządów Mamicia), kiedy całe miasto faktycznie żyło meczami Plavich. 

Ulice se tresu, svaki klinac u dresu
Svi na maksimirski stadion, znate adresu
Zastave, šalove, plavo radi valove
Tata kupi pivicu, sladoled malome
Atmosfera, cijeli grad navija
Dinamo Zagreb, jer Dinamo mi prija  

(Ulice są trzęsą, każdy dzieciak w koszulce
Wszyscy na Maksimir, znacie adres
Flagi, szale, niebieska fala
Tata kupuje piwo i lody dla małego
Atmosfera, całe miasto kibicuje
Dinamo Zagrzeb, bo Dinamo uwielbiamy)

Dzisiaj kibicom Dinama na te słowa może się tylko zakręcić łezka w oku z sentymentu, ponieważ przed nimi jeszcze sporo pracy, żeby nawiązać do tamtych czasów.

Za Dinamo ja dao bih sve

Co tu dużo pisać – historyczny mecz z Anderlechtem (choć stawka de facto była niewielka) oglądało tylko 12 170 widzów (w tym grupka fanów z Belgii), co zdecydowanie nie jest wynikiem powalającym na kolana. Sympatycy Dinama na usprawiedliwienie mogą jednak zripostować, że wcześniejsze spotkanie ze Spartakiem Trnava, które faktycznie decydowało o losach awansu, oglądali na Maksimirze w sile ponad 18 tysięcy.

sdr
Do kompletu trochę brakowało.

Nie zachwycili też Bad Blue Boys, który wypełnili tylko jedno piętro swojego młyna na Sjeverze i to nie w całości. W czasie spotkania odpalili kilka stroboskopów, a paru wariatów – mimo przenikliwego zimna – zdecydowało się na zdjęcie koszulek.

Repertuar kibiców Dinama trudno określić mianem bałkańskiego stylu.

Kibice belgradzkiej Crvenej zvezdy słyną z tego, że swoje pesmy ciągną przez dobrych kilkanaście minut i mają dość rozbudowaną warstwę liryczną. Przyznaję, że czasem wrzucam sobie ich wokalne popisy na słuchawki, bo słucha się tego prawie tak, jak muzyki. Jest linia melodyczna, śpiew, a filmiki na YouTube z jedną przyśpiewką trwają nierzadko nawet po kilkanaście minut.

Bad Blue Boys serwują natomiast styl podobny do tego znanego z polskich stadionów. Przede wszystkim krótkie okrzyki, klaskanie, dynamiczna wymiana z innymi sektorami i proste konstrukcje liryczne, które każdy bardzo szybko załapie. Volim Dinamo (kocham Dinamo), Dinamo jest najlepsze i tak dalej, i tak dalej. W drugiej połowie swobodnie można już było zgrywać kumatego kibica zespołu prowadzonego przez Nenada Bjelicę.

Nasza trybuna zapełniła się dość szczelnie, ale niestety w ogóle nie przełożyło się to na wzrost temperatury. Najciekawszą postacią na sektorze był pan, który przytargał na stadion własnoręcznie zrobione trofeum za wygranie Ligi Europy, więc na pewno był wdzięcznym obiektem dla fotoreporterów.

Sam mecz był fatalny. Obie drużyny grały już o pietruszkę i nie zamierzały umierać na boisku za zwycięstwo. Skończyło się bezbarwnym 0:0, a na boisko warto było zerknąć tylko dlatego, że w barwach Dinama pełne 90 minut rozegrał były zawodnik Lecha Poznań – Emir Dilaver, a w drugiej połowie na murawie zameldował się inny ex-Lechita – Mario Situm. Najbardziej czekaliśmy oczywiście na Damiana Kądziora, ale skrzydłowy całe spotkanie przesiedział pod kocem na ławce rezerwowych. Bjelica oszczędzał go na niedzielne derby i – jak czas pokazał – była to znakomita decyzja.

cof
Coś tam się błyskało.

Znudzeni kibice musieli więc znaleźć sobie jakąś inną rozrywkę. Płeć piękna toczyła nierówną walkę z wiejącym wiatrem i bezskutecznie próbowała zrobić sobie selfie z flagą Dinama otrzymaną na wejściu. Reszta trybun upatrzyła sobie natomiast ofiarę, która przy każdym kontakcie z piłką była wygwizdywana.

Okazało się, że to… Chorwat Antonio Milić. Czym więc rodak zasłużył sobie na takie traktowanie? Diagnoza była bardzo prosta i wystarczyło zerknąć na pięć sekund do internetu. Urodzony w Splicie, wychowanek Hajduka.

Miał pecha, bo w drugiej połowie nabawił się kontuzji i musiał opuścić boisko. Oczywiście ku uciesze fanów.

Finalnie okazało się, że warto było pomarznąć na Maksimirze do samego końca, ponieważ od 80. minuty na stadionie zaczął robić się bardzo fajny klimat, który sprawił, że mecz – mimo fatalnej jakości piłkarskiej i przenikliwego zimna – zapisze się w pamięci z jak najbardziej pozytywnej strony.

Na Sjeverze najpierw pojawił się transparent o wymownej treści:

U nedjelju svi na Sjever! (W niedzielę wszyscy na trybunę północną).

A potem Bad Blue Boys zarzucili znacznie dłuższą przyśpiewkę pozdrawiającą Hajduka Split i cały stadion się ożywił – uświadamiając sobie, że wielkie derby już wkrótce.

Mówił o tym jeden z kibiców przepytany przez kanał Footgol TV, który przyjechał na mecz Dinama z Hajdukiem i zrobił bardzo ciekawy reportaż.

Podczas ostatniego meczu z Anderlechtem atmosfera była taka sobie, gdyż mecz nie był aż tak istotny, jednak w ostatnich pięciu minutach ludzie bardziej się uaktywnili, gdyż zaczęto śpiewać przeciwko Hajdukowi. 

A to nie był koniec ciekawych wydarzeń, ponieważ zaraz po końcowym gwizdku odbył się… kilkuminutowy i naprawdę efektowny pokaz fajerwerków z okazji tego, że Dinamo po prawie 50 latach zagra wiosną w europejskich pucharach.

Bez nazwy-4
Świętowanie z rozmachem.

Z głośników poleciała natomiast klimatyczna – i w końcu! – typowo bałkańska ballada Mladena Grdovicia – Za ljubav ja dao bi sve (Za miłość oddałbym wszystko). Cały stadion znał słowa i opuszczał Maksimir ze śpiewem na ustach.

Z tym utworem też wiąże się ciekawa historia, ponieważ jego autor urodził się w Zadarze (czyli w Dalmacji) i na ręku ma wytatuowany herb… Hajduka. Okazało się jednak, że kibice Dinama przerobili słowa jego piosenki i przekornie śpiewają:

Za Dinamo ja dao bi sve.

Pod stadionem obiektem największego zainteresowania był natomiast kibic, który na spotkanie z Anderlechtem przyjechał aż z Dubrownika. Taka podróż to 600 kilometrów oraz… konieczność przekroczenia granicy, ponieważ to słynne miasto jest położone w wąskiej eksklawie oddzielonej od reszty kraju wąskim przesmykiem należącym do Bośni i Hercegowiny, która dzięki temu ma dostęp do morza. Ich linia brzegowa to całe 20 kilometrów. Wybryk trudny do wychwycenia na mapach, ale upierdliwy dla Chorwatów, którzy planują skorzystać ze swojego miliona wysp i wybudować most, który pozwoli omijać teren sąsiadów.

Opuszczając Maksimir mijamy też kibiców wychodzących ze Sjevera. O ile w Belgradzie – jak już pisałem w jednym z ostatnich postów – w kwestii ubioru można pomylić kumatego fana ze studentem polibudy, o tyle w Zagrzebiu takich wątpliwości już nie ma. Goście – podobnie jak na polskich stadionach – są solidarnie poubierani na czarno. Od razu wiesz, że taki jegomość to fanatyk piłkarski, a nie sympatyk szermierki i raczej nie chciałbyś się pomylić, gdyby w środku nocy zapytał cię z kolegami: Za koga ti navijaš? (czyli komu kibicujesz).

Na Słowenii czują się potrzebni

Mecz z Anderlechtem był w czwartek, natomiast derby w niedzielę. Było więc kilka dni do zagospodarowania i pierwotnie w planach pojawił się pomysł zobaczenia w akcji Łukasza Zwolińskiego, który odnalazł się w klubie HNK Gorica (zlokalizowany w miasteczku tuż pod Zagrzebiem) i strzela tam jak na zawołanie.

Ostatecznie koncepcja została zmieniona i ten czas spędziliśmy na półwyspie Istria – zwiedzając chorwackie, słoweńskie i włoskie wybrzeże Morza Adriatyckiego. Okazało się to bardzo dobrym pomysłem, ponieważ kontynentalną część Chorwacji nawiedziły w tym czasie śnieżyce, a my mogliśmy cieszyć się względnie dobrą pogodą oraz poznawaniem niezwykle ciekawej części Europy z silnymi wpływami włoskimi. Nawet chorwacka i słoweńska część półwyspu jest dwujęzyczna, a w radiu zamiast bałkańskich przebojów często rozbrzmiewa stacja Radio Capodistria stawiająca na hity z Italii.

Bez nazwy-5
Rovinj, Istria.

Do Zagrzebia wracamy w dzień meczu (pierwszy gwizdek miał rozbrzmieć o godz. 15). Na słoweńsko-chorwackim przejściu granicznym celnik tylko rzuca okiem na nasze paszporty i bez pudła pyta:

– Football match in Zagreb? 

Szczerość popłaciła i zostajemy szybko wpuszczeni do Chorwacji. Pewne obawy jednak były, ponieważ po pierwsze –  wybraliśmy przejście graniczne na uboczu (nie chcieliśmy płacić fortuny za autostradę), więc mogliśmy wzbudzać jakieś podejrzenia, a po drugie – słoweńscy celnicy bywają wyjątkowo dożarci.

Chyba są wkurzeni, że zaraz stracą robotę, ponieważ Chorwacja – jako członek Unii Europejskiej – prędzej czy później dołączy do strefy Schengen. Dlatego za wszelką cenę chcą udowodnić, że ciągle są potrzebni i wysoką wykrywalnością nikczemnych zachowań zmusić decydentów do refleksji, że południowa granica Słowenii nadal powinna być pilnie strzeżona.

Na naszej trasie trafiliśmy na jednego takiego społeczniaka, który przetrzymał nas przed wjazdem do Słowenii. Najpierw nie mógł zrozumieć, co robią tutaj Polacy w samochodzie na belgradzkich blachach, a potem kazał otworzyć bagażnik i skrupulatnie zajrzał, co mamy w torbach.

Derby w cieniu dramatycznej formy Hajduka

Do stolicy Chorwacji wpadamy przed południem. Na spokojnie zostawiamy jeszcze torby w hotelu, a pani w recepcji, która drukuje nam bilety kurtuazyjnie pyta – komu będziemy kibicowali w derbowym pojedynku. Choć jesteśmy neutralni, to przez grzeczność odpowiadamy, że oczywiście Dinamu, a ona pokazuje nam klubową bombkę, która wisi na hotelowej choince.

W wyjątkowo słoneczną niedzielę na mieście nie było czuć derbowego ciśnienia. W czasie kilkukilometrowego spaceru na stadion minęliśmy tylko kilkanaście osób w barwach i kilka patroli policyjnych. To wszystko.

Podobnie jak przed spotkaniem z Anderlechtem – meczowy klimat poczuliśmy dopiero nieopodal Maksimiru. Tym razem zabrakło namiotu Ożujska, ale dziesiątki kibiców rozsiadły się w okolicznych knajpach. Pod kasami tłumów jednak nie było, ponieważ frekwencja po raz kolejny delikatnie rozczarowała. Mecz oglądało jeszcze mniej fanów niż w czwartek – 11 064.

Każdy w Chorwacji powtarza, że derby to derby, ale tym razem była to tak naprawdę walka tylko o prymat na trybunach, ponieważ piłkarsko Dinamo totalnie odjechało Hajdukowi, który znajduje się w głębokim kryzysie.

Ekipa z Zagrzebia w zasadzie już może świętować kolejne mistrzostwo, natomiast zespół z Dalmacji zajmuje – w momencie pisania tego tekstu – dopiero szóste miejsce w ekstraklasie, która ma zaledwie dziesięć drużyn. Hajduk do odwiecznego rywala traci aż 23 punkty (sam zdobył 26).

W Splicie nie mają wątpliwości, że to najgorszy sezon od 50 lat, a cierpliwość kibiców jest na skraju wyczerpania. Uważają, że klub jest fatalnie zarządzany, nie ma żadnej strategii i w niejasny sposób marnotrawi pieniądze. Fani dodatkowo wściekli się, gdy przed derbami do sieci wyciekły zdjęcia z imprezy, na której bawiła się trójka piłkarzy Hajduka.

Anglojęzyczny profil sympatyków Hajduka Split na Twitterze zmienił nazwę z Hajduk Split News na Ashamed for being a Hajduk Split fan.

Oczywistym więc było, że derbowe spotkanie nie będzie miało otoczki walki o ważne ligowe punkty w kontekście walki o mistrzostwo Chorwacji. To była przede wszystkim rywalizacja grup kibicowskich: Bad Blue Boys (Założonej w 1986 roku, której nazwa inspirowana jest filmem Seana Penna „Bad Boys.) oraz słynnej i najstarszej w Europie Torcidy Split (Założonej w 1950 roku, której nazwę wymyślili kibice zafascynowani atmosferą na mistrzostwach świata w Brazylii. „Torcer” w języku portugalskim oznacza „kibicować”.)

Tym razem – żeby mieć też nieco inną perspektywę – wybieramy trybunę zachodnią (Zapad), która jest droższa o kilkanaście złotych. Na bramkach jesteśmy trzepani znacznie bardziej skrupulatnie niż miało to miejsce podczas spotkania z Anderlechtem. Widać, że służby porządkowe dostały przykaz przyłożenia się do kontroli podczas derbowego meczu.

Przed pierwszym gwizdkiem atmosfera była raczej spokojna. Dinamo – zapewne celowo – nieco utrudniło jednak rozgrzewkę drużynie przyjezdnej włączając zraszacze dokładnie w tych miejscach murawy, gdzie piłkę kopali zawodnicy Hajduka.

35,35,211,202.963196
Bad Blue Boys i…

Stadion też zapełniał się raczej nieśpieszne. Na naszym Zapadzie sporo było niedzielnych sympatyków, którzy nierzadko potrzebowali chwili, żeby odnaleźć swoje krzesełko i byli obładowani torbami z klubowego fanshopu. Na najpopularniejszym Istoku kibice – w chorwackim stylu – rozwieszali natomiast flagi z nazwami miejscowości, z których przyjechali. Nie brakowało też miast z Hercegowiny, która w dużej mierze zamieszkana jest przez bośniackich Chorwatów.

Nerwowej, derbowej atmosfery nie było też u Bad Blue Boys na Sjeverze, który powoli i raczej dość skromnie oflagowywali swój sektor.

Maksimir ożywił się dopiero w momencie, gdy z głośników poleciał klubowy hymn, a obie jedenastki wyszły na murawę.

W pierwszej połowie na trybunach trwało chyba zbieranie sił na drugą, ponieważ – poza wymianą uprzejmości – nie działo się nic ciekawego. Przede wszystkim ze względu na to, że już trakcie trwania meczu – przez dobrych kilkadziesiąt minut – na sektor gości wchodzili kibice ze Splitu, którzy w komplecie zameldowali się na obiekcie dopiero w drugiej połowie.

Można więc było skupić się na oglądaniu widowiska piłkarskiego. Na boisku zdecydowanie dominowali gospodarze, którzy stworzyli sobie kilka bardzo dobrych okazji do otworzenia wyniku, ale w decydujących momentach zawodziła skuteczność. Aktywny na skrzydle był przede wszystkim Damian Kądzior, którego w końcu mogliśmy zobaczyć na żywo w akcji.

36,35,205,213.259979
…i Torcida Split.

Poza skrzydłowym reprezentacji Polski na boisku było jednak znacznie więcej znajomych twarzy. W pierwszym składzie Dinama wyszli też byli zawodnicy Lecha: Dilaver oraz Situm, natomiast w drugiej połowie grę Hajduka starał się odmienić Węgier Adam Gyurcso, który jeszcze nie tak dawno reprezentował barwy Pogoni Szczecin. Patrząc na jego postawę – wcale za nim nie zatęskniłem, ponieważ prezentował się bezbarwnie. Zupełnie jak cały Hajduk.

Gwiazdą wieczoru został natomiast Kądzior, który w 49. minucie kapitalnie przymierzył z rzutu wolnego i zdobył jedynego gola w tym meczu. 26-latek utonął w objęciach kolegów z drużyny i przypieczętował skromne zwycięstwo Dinama Zagrzeb w Wiecznych Derbach Chorwacji.

W międzyczasie nad Zagrzebiem zaczęło się ściemniać i to był sygnał dla kibiców obu drużyn, żeby zacząć zabawę z pirotechniką. Grupy Bad Blue Boys oraz Torcida solidarnie, już do końca meczu, odpalały dziesiątki rac. Dym na dobre spowił niebo nad Maksimirem, a czasami pirotechnika lądowała w okolicach murawy, dlatego spotkanie trzeba było na chwilę przerwać.

Kibice obu drużyn tym razem zrezygnowali z choreografii (nie licząc flag na kijach) i postawili na bałkański spontan polegający na swobodnym i niekontrolowanym odpalaniu rac. Niewątpliwie miało to swój urok.

Dinamo bez problemu dowiozło skromne prowadzenie do końcowego gwizdka i potwierdziło tym samym, że w Chorwacji aktualnie nie ma sobie równych.

Bez nazwy-5

Bez nazwy-6

Luz kontra patos

Do hotelu wracamy linią tramwajową numer 11. Piszę o tym nieprzypadkowo, ponieważ to linia bez wątpienia kultowa. To od niej wzięła się nazwa pierwszego dużego chorwackiego zespołu rapowego Tram 11, który w latach 90-tych zdobył w tym kraju wielką popularność, a w swoich tekstach raperzy często odwoływali się do Maksimiru i okolic, ponieważ jeden z założycieli mieszkał na nieodległym osiedlu Dubrava.

Chorwatom trzeba zresztą oddać, że są mniej patetyczni od Serbów. Jednym z pierwszych wielkich hitów zespołu Tram 11 był utwór Hrvatski velikani (Wielcy Chorwaci), w którym raperzy w luźnym stylu nawiązują do największych postaci w chorwackiej historii (m. in. Ante Starčevića i Stjepana Radicia) przede wszystkim przez wzgląd na to, że ich wizerunki widnieją na banknotach. Ich towarzystwo jest więc równoznaczne z tym, że w portfelu nie jest pusto.

Znacznie świeższy przykład to utwór kibicowskiej grupy Zaprešić Boys, która od wielu lat nagrywa piosenki promujące wyjazdy reprezentacji Chorwacji na najważniejsze turnieje piłkarskie. Wielkim hitem okazał się utwór Igraj moja Hrvatska, który popularność zdobył w całej Europie i idealnie zgrał się z historycznym sukcesem piłkarzy Zlatko Dalicia, którzy podczas mundialu w Rosji doszli aż do finału.

Piosenka ma prosty, luźny tekst, a znakomicie uzupełnia ją efektownie zrealizowany teledysk. Pokręcone losy grupy znajomych, którzy jako dzieciaki wspierali Chorwację podczas mundialu w 1998 roku (spektakularne trzecie miejsce) i teraz znowu chcą się spotkać, pozwalają pokazać wszystkie najpiękniejsze zakątki tego nadmorskiego kraju.

Serbowie lubują się natomiast w patosie. Gdy ich reprezentacja wylatywała na mundial w Rosji, to na lotnisku im. Nikoli Tesli w Belgradzie piłkarzy pożegnał Nikola Rokvić. Znany muzyk zaśpiewał piosenkę Pukni zoro, która swoją tradycją sięga do wojny z Bułgarią w latach 1912-1913.

Browar Jelen (jeden z głównych sponsorów reprezentacji) przygotował natomiast klip, w którym występy Serbów na mundialu porównywał do dramatycznej wspinaczki na górski szczyt. W tle leci oczywiście Pukni zoro. Klimatyczne, ale zgoła odmienne od tego, jak do sprawy podchodzą Chorwaci.

Co dalej?

Dinamo rundę wiosenną zaczęło od rozsmarowania na własnym stadionie ostatniego w tabeli NK Rudes 7:2. Szkoda, że mecz oglądało zaledwie 2237 kibiców, co jest smutną codziennością w chorwackiej ekstraklasie.

W Zagrzebiu wszyscy czekają już jednak na 14 lutego i pierwsze spotkanie 1/16 finału Ligi Europy z czeską Viktorią Pilzno na wyjeździe (rewanż odbędzie się tydzień później na Maksimirze). W tej parze minimalnym faworytem wydaje się być właśnie Dinamo, dlatego bez wątpienia, za nieco ponad tydzień, wszyscy fani bałkańskiej piłki będą trzymać kciuki za Damiana Kądziora i kolegów, którzy postarają się w Czechach wypracować solidną zaliczkę przed rewanżem.

Na koniec – jako ciekawostkę – dodam, że w składzie zespołu prowadzonego przez Nenada Bjelicę znajdzie się już Komnen Andrić, który kilkanaście dni temu podpisał kontrakt z Dinanem Zagrzeb. 23-latek jest pierwszym Serbem od czasu zakończenia wojny na Bałkanach, który przywdzieje koszulkę klubu ze stolicy Chorwacji.

I oby to był pozytywny prognostyk na przyszłość.

20181216_155140_HDR
Na koniec fotka, żeby nie było, że wszystko zmyślone.

Odpowiedzi

  1. Awatar Notatnik Turysty

    W końcu znalazłem czas by tego kolosa przeczytać. Fajnie się czytało i słuchało.

    Polubione przez 1 osoba

    1. Awatar mateuszkasprzyk

      Bardzo dziękuję za miłe słowo : )

      Polubienie

  2. Awatar Wojtek

    Ależ to się dobrze czytało!
    Ja tylko apropo biednej Slavonii bo warto o tym wspomnieć – tereny tamte są mega żyzne, jeszcze przed wojną mieszkająca tam ludność, utrzymująca się z rolnictwa, była bardzo bogata o czym świadczą chociażby bogato zdobione stroje ludowe, które kobiety przystrajały złotymi monetami czy nićmi. Dzisiejsza Slavonia to faktycznie koszmar, samobójstwa z powodu ubóstwa nadal się zdarzają, mnie osobiście najbardziej przerażały całe opuszczone wioski, których mieszkańcy albo przenieśli się w inne regiony Chorwacji, albo zginęli podczas wojny albo emigrowali do Niemiec czy nawet Australii.
    Piszesz o niewielu atrakcjach (prócz Vukovaru) Slavonii. Prawdę mówiąc to Vukovar nie leży na Slavonii lecz w regionie Srijem. Pomijając ten fakt – Slavonia, Srijem oraz Baranja to niezwykle interesujące tereny, a zamieszkujący tam ludzi, uprzejmością/gościnnością są bardzo podobni do Polaków.
    Tutaj opisałem nieco więcej o tych trzech sąsiadujących ze sobą regionach > https://crolove.pl/slavonia-baranja-co-zobaczyc/

    Pozdrawiam
    Wojtek

    Polubione przez 1 osoba

    1. Awatar mateuszkasprzyk

      Bardzo dziękuję za ciekawą erratę do mojego tekstu : )

      I przepraszam, że dopiero teraz komentarz się wyświetlił, ale byłem w Salonikach i nie wiedziałem, że trzeba ręcznie akceptować komentarze.

      Z przyjemnością chętnie dowiem się więcej o Slawonii.

      Polubienie

  3. Awatar Mariusz

    Strasznie fajnie się to czyta. Szkoda, że tak późno trafiłem na blog (sporo trzeba nadrobić) 🙂

    Derby przy następnej okazji proponuję jednak obejrzeć w Splicie. Mieszkałem w obu miastach, w obu byłem na derby i atmosfera nieporównywalna.

    Oba miasta i regiony to dwa różne światy, a co za tym idzie kibice są zupełnie inni. Dalmacja to dokładnie to o czym pisałeś odnośnie Serbii…patos i tradycja, miłość do klubu ponad wszystko. Obchody 100lecia Hajduka na zawsze zostaną w mojej pamięci. Oprawę proponuję zobaczyć na yt, ale widok placzacych ze szczęścia ludzi z powodu istnienia ich klubu… totalny szok. Stadion Poljud, jego położenie i atmosfera robią wrażenie.

    Dinamo to…Dinamo. Klub niedzielnego kibica, rozrywka jakich wiele w milionowym mieście, w którym mimo wszystko mieszka masa ludzi przyjezdnych.
    BBB, jeśli chodzi o liczebność to ułamek tego co stanowi Torcida. Nie ten kaliber, nie ten poziom fanatyzmu.
    Wieloletnie rządy Mamicia odciagnely od klubu zwykłego fana. Frekwencja na lidze słaba, LE nikogo tu nie interesuje, Stadion Maksimir (jak to często w Chorwacji bywa, niedokonczony) wywołuje u mnie uśmiech.
    Podsumowując:
    Miasto do życia świetne (nie tylko względem Splitu), klub fajny do rozwoju, okno wystawowe na świat, ale pomimo sukcesów i historii kibicowsko nie jest tu najlepiej.

    Swoje zrobiła też reforma ligi i ograniczenie liczby drużyn. Derby są często i nie wywołują już takiej adrenaliny. Niemniej w Splicie obejrzeć warto, w Zagrzebiu już dawno sobie darowalem.

    Dodam tylko, że nie jestem fanem żadnej z tych drużyn więc to całkowicie obiektywna ocena.

    Pozdrawiam

    Polubione przez 1 osoba

    1. Awatar mateuszkasprzyk

      Bardzo dziękuję za tak wartościowe uzupełnienie mojego tekstu. Chyba powinienem to wkleić na końcu jako idealne podsumowanie 🙂

      Derby w Splicie i w ogóle jakikolwiek mecz Hajduka u siebie ciągle jest na szczycie mojej listy rzeczy do zrobienia. Poljud na razie dwa razy widziałem tylko z zewnątrz (raz okazało się, że za jakąś zadymę mecz będzie bez udziału publiczności). Sam klimat Dalmacji jest jednak niepodrabialny.

      Pozdrawiam i zachęcam do śledzenia kolejnych dni wpisów 🙂

      Polubienie

Dodaj komentarz