Neymar w Belgradzie, czyli #AgainstModernFootball ma się dobrze!

– Nie wyjdziecie stąd, dopóki wszystkiego nie zjecie.

Gdyby w kultowej Familiadzie ankietowanym zadano pytanie, kto najczęściej może uraczyć nas takim zdaniem, to bez wątpienia listę odpowiedzi zdominowałyby nasze mamy i babcie, które w dzieciństwie nie pozwalały wstać od stołu, jeśli z duetu mięso-ziemniaki z talerza nie zniknęło przynajmniej to pierwsze. Ale po mojej kolejnej wizycie w Belgradzie do grona odpowiedzi wysoko punktowanych bez wątpienia mogę też dodać kibiców Crvenej zvezdy, którzy stan naszych talerzy sprawdzali równie wnikliwie.

W listopadzie nasza wizyta w stolicy Serbii była ekspresowa. Wpadliśmy na Marakanę za pięć dwunasta, zobaczyliśmy historyczne zwycięstwo nad Liverpoolem w Lidze Mistrzów, walnęliśmy po rakiji Jelenie, żeby uczcić ten wyjątkowy moment i zapakowaliśmy się w drogę powrotną do Polski.

Jeśli chcecie przeczytać, jak ogląda się mecz ze świadomością, że grozi ci komunikacyjna katastrofa, ale nie możesz zrobić kroku w tył, bo jesteś świadkiem historycznych wydarzeń, to odsyłam do obszernej relacji z tego wyjazdu. Z niej dowiecie się także, skąd wzięliśmy bilety, na które jednocześnie polowały setki tysięcy kibiców.

Bądź jak Tomas Anders

Belgrad w tzw. wersji budget był jednak tylko przystawką przed grudniową eskapadą klasy premium, która już w pełni miała nam pozwolić nacieszyć się urokami najwspanialszego miasta na świecie. Zaznaczam oczywiście, że to tylko moja subiektywna opinia, z którą absolutnie nie trzeba się zgadzać. Bo wiem, że gdybym moje zdanie potraktował jako imperatyw niepodlegający dyskusji, to niektórzy zafundowaliby mi bilet do miejsca, gdzie ściany maluje się na biało.

Głównym punktem naszej podróży był – no a jakżeby inaczej? – mecz z PSG, który kończył wyjątkowo udaną przygodę Crvenej zvezdy w Lidze Mistrzów.

34,35,213,230.137299
Miejsce, które przyciąga jak magnes. Zdjęcie oczywiście mojego autorstwa.

Tym razem na Bałkany ruszamy dzień wcześniej, więc atmosfera jest totalnie lajtowa. Nie trzeba nerwowo zerkać na zegarki i toczyć nierównej walki z czasem. Co prawda konieczność zameldowania się na szczecińskim dworcu głównym o bandyckiej godzinie (znacie podlejszą porę od piątej nad ranem?) martwiła niemniej od aktualnych cen oleju napędowego, ale i ten problem szybko został rozwiązany.

Bo okazało się, że byliśmy jedynymi pasażerami busa zmierzającego na lotnisko Berlin-Tegel, dlatego pan kierowca na dzień dobry zażartował, że czekają na nas miejsca leżące. Chodziło oczywiście o możliwość rozwalenia się na trzech fotelach i skorzystanie z bonusowych dwóch godzin snu.

Tym samym w cenie transportu zbiorowego dostaliśmy elegancki prywatny przejazd, którego nie powstydziłby się nawet niezwykle wymagający Bernd Weidung – bardziej znany jako Tomas Anders. Swego czasu z lekka zakurzoną gwiazdę Modern Talking na koncert w Szczecinie trzeba było bowiem dowozić wprost ze stolicy Niemiec, ponieważ autor Cheri, Cheri Lady stwierdził, że żaden z hoteli w stolicy Pomorza Zachodniego nie spełnia jego standardów.

No, ale takie luksusy faktycznie rozpuszczają człowieka, dlatego ja po dwóch godzinach w ciepłym i pustym Mercedesie zacząłem się zastanawiać, dlaczego zamiast Qatar Airways lecimy jakąś taniochą z EasyJet’a.

5
W tym roku trochę polatałem, ale aż do grudnia czekałem na pierwsze miejsce przy oknie.

Na pokładzie Airbusa szybko jednak zasnąłem i z letargu obudził mnie dopiero entuzjazm, który nagle pojawił się kilka rzędów za nami. Wyglądam więc za okno, a tutaj miła niespodzianka – jesteśmy już nad Beogradem i właśnie przelatujemy nad Marakaną, która z góry także robi niesamowite wrażenie. Ogromny napis Делије (Delije) na krzesełkach bez problemu można odczytać nawet przez małe okienko w samolocie.

Okazało się, że rozentuzjazmowana była cała grupa gości w klubowych bluzach i koszulkach, którzy najprawdopodobniej na chwilę zrobili sobie przerwę od szarej rzeczywistości zarobkowej emigracji w Niemczech i przylecieli do rodzinnego Belgradu na wyjątkowe spotkanie z PSG.

Ścieżkę turysty prawego ze wszech stron otaczają bloki

Zanim samolot przyziemił na płycie lotniska im. Nikoli Tesli, przelatujemy jeszcze nad Nowym Belgradem, czyli dzielnicą, którą zgodnie uznajemy za ósmy cud świata. Mało tego – jestem nawet skłonny stwierdzić, że Piśmie Świętym jest pewnie niedopatrzenie.

W Księdze Rodzaju czytamy bowiem:

A gdy [Bóg] ukończył w dniu szóstym swe dzieło, nad którym pracował, odpoczął dnia siódmego po całym swym trudzie, jaki podjął.

To jeden z popularniejszych biblijnych wersetów, z którym pewnie spotkali się nawet ci, którzy jedyny kontakt z tym światowym bestsellerem mieli w momencie, kiedy Jules Winnfield w Pulp Fiction deklamował monolog o ścieżkach człowieka prawego, którego ze wszech stron otacza niesprawiedliwość samolubnych i tyrania złych ludzi.

Moim zdaniem Bóg siódmego dnia wcale nie odpoczywał, tylko stwierdził, że na świecie ciągle jeszcze czegoś brakuje i właśnie wtedy stworzył Nowy Belgrad.

4
Czy UNESCO ma się zamiar zainteresować tym dziedzictwem architektonicznym?

No dobra, ale już zupełnie na poważne. Owa dzielnica powstała nieco później, bo niedługo po zakończeniu II wojny światowej. Młodzieżowe Brygady Robotnicze (czyli dziesiątki tysięcy młodych mieszkańców Jugosławii w czynie społecznym) ruszyły do wytężonej pracy i na podmokłych terenach stworzyły namiastkę socrealistycznego raju.

W efekcie – na drugim brzegu Sawy mieszka dzisiaj ponad 200 tys. ludzi, a Novi Beograd przecinają szerokie aleje w towarzystwie ciągnących się po sam horyzont blokowisk i budynków użyteczności publicznej. Jako, że wszystko wokół wygląda tak samo i zgubisz się tam szybciej niż np. po ciemku w Puszczy Białowieskiej, to poszczególne części tej betonowej dżungli dla ułatwienia podzielono na Блоки (bloki). 

Tym samym na przestrzeni ponad 40 km kwadratowych powstały aż… 72 takie – nazwijmy to umownie – kwartały.

Uwielbiam obserwować autobusy, które mają napisane, że jadą np. na Блок 49. Bardzo chciałbym się dowiedzieć, czy nawet sami mieszkańcy, obudzeni w środku nocy, byliby mi w stanie bez zająknięcia odpowiedzieć, gdzie jest kwartał 29 a gdzie 32. Wręcz marzę, żeby zorganizować taką belgradzką edycję 1 z 10 i pytać o poszczególne części mojej ulubionej dzielnicy.

Mało tego – myślę, że szczeciński raper Łona bez problemu mógłby tutaj nagrać nowe aranżacje swoich utworów Bez mapy Do Ciebie, Aniu, szłem.

A jeśli ciągle nie jesteście w stanie ogarnąć specyfiki tego miejsca, to wyobraźcie sobie krakowską Nową Hutę i pomnóżcie ją we wszystkich możliwych aspektach razy pięć.

Symbolem dzielnicy jest tzw. Zachodnia Brama Belgradu, czyli mierzący 140 metrów wieżowiec znany oficjalnie jako Genex Tower. Zbudowany w 1980 roku budynek reprezentuje – o ironio! – styl architektoniczny nazywany brutalizmem i będzie pierwszą rzeczą, która zapadnie Wam w pamięci, gdy będziecie podróżowali z lotniska do centrum Belgradu.

Novi_Beograd_-_West_Gate_01
Widzieliście kiedyś coś piękniejszego? (fot. Michael Angelkovich/Wikimedia).

Taki obrazek na dzień dobry, z pewnością może niektórych odstraszyć i zmotywować do szybkiego odwrotu ze stolicy Serbii, ale ja chyba jestem już nieco spaczony, bo zawsze na widok Genex Tower cieszy mi się buzia i mam ochotę wyjąć telefon w celu zrobienia setnego zdjęcia temu koszmarkowi. Po prostu właśnie wtedy uświadamiam sobie, że znowu jestem w mieście, które tak bardzo lubię.

Chyba kiedyś zrobię sobie taką fototapetę na ścianie…

Sz. P. Szakal

Na belgradzkim lotnisku dość sprawnie opuszczamy strefę przylotów i na dzień dobry wpadamy wprost na całkiem pokaźną grupę dziennikarzy. Wystudiowany uśmiech, mikrofon w ręku, kamera gotowa do nagrywania setek od pasa w górę.

Myślę sobie, że najwidoczniej moja sława dotarła także do Belgradu i – chcąc nie chcąc – trzeba będzie wypełnić posługę medialną wobec serbskiej telewizji. W głowie zaczynam już układać jakieś mądre zdanka, żeby błysnąć w telewizji, ale niestety – sympatyczna pani reporter nawet nie zwraca na mnie uwagi.

To było trochę tak, jak z powitaniem Szanownego Pana Szakala na Okęciu w filmie Kiler-ów 2-óch, czyli po prostu: zaszedł pomyłek.

Okazało się, że belgradzcy żurnaliści wcale nie czekali na nas, tylko na przylot piłkarzy PSG z Neymarem i innymi gwiazdami światowej piłki nożnej na czele. Skapnąłem się, gdy chciałem sprawdzić, dlaczego przed wejściem na lotnisko kręci się tylu policjantów.

Wychodzę, a tutaj na paryżan czeka już ich autokar.

35,35,250,249.970673
Jak wrzuciłem zdjęcie na Instastory, to ludzie pisali do mnie, żeby rzucać jajkami.

Do końca nie wiedzieliśmy, kiedy dokładnie mają wylądować, dlatego zrezygnowaliśmy z ewentualnej podwózki na ich koszt i wskoczyliśmy do świeżo wypożyczonego Volkswagena Up’a.

Uważam, że jazda samochodem po Belgradzie powinna zostać zakwalifikowana do kategorii sportów ekstremalnych. Gdy nasi wybitni himalaiści jadą zdobywać kolejne szczyty i – jak to w wysokich górach bywa – napotykają pewne problemy, to w internecie zaraz wylewa się fala komentarzy ze strony frustratów, że po co debile się tam pchali.

I podobnie wyobrażam sobie relacje na żywo z naszych podróży samochodem po stolicy Serbii, gdyby tylko opinia publiczna wiedziała i widziała, jak wygląda codzienny ruch uliczny w Belgradzie.

Polacy utknęli w korku na rondzie Slaviji? I dobrze! Po co jeden z drugim się tam pchał. W domu było siedzieć!

Mam wrażenie, że to miasto jest zakorkowane 24 godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu.

Nie dość, że poruszasz się w ślimaczym tempie, a każdy skrawek drogi jest zasrany źle wyregulowanymi światłami, to o dodatkowe emocje zawsze postarają się towarzyszący ci na ulicach Belgradu kierowcy. Ostatnio pisałem o gościu, który zatrzymał się na zjeździe z autostrady, żeby odebrać telefon. Tym razem też nie byłem rozczarowany.

34,35,190,193.628540
I taki koreczek po horyzont. Ze wszystkich stron.

Najpierw minęliśmy busa zapakowanego po sufit pasażerami. Zaiwaniał prawym pasem naprawdę konkretnie. Niby wszystko w porządku, ale moją uwagę przykuł mały szczegół. Nie miał powietrza w oponach.

Ale prawdziwy numer dnia odstawiła chwilę później pewna kobiecina. Klasyczna miejska sytuacja, czyli skrzyżowanie i dość pokaźny korek do lewoskrętu z sygnalizacją świetlną kierunkową. Pani stwierdziła, że ona chrzani stanie w takim korku, więc podjechała pasem obok do samego końca i – tu was zaskoczę – wcale nie wepchnęła się na chama w ostatniej chwili, tylko po prostu… stanęła przed pierwszym autem w kolejce oraz… zaraz za sygnalizatorem świetlnym. Jestem przekonany, że w Polsce doszłoby już do rękoczynów, a tutaj wystarczyło kontrolować sytuację w lusterku wstecznym i czekać aż wataha samochodów ruszy na zielonym.

Gdybyście się kiedyś zastanawiali, o czym śpiewa Krystyna Prońko w utworze Jesteś lekiem na całe zło, to najprawdopodobniej chodzi o klaksony w belgradzkich samochodach. Zatrąbienie rozwiązuje tam absolutnie wszystkie problemy i może oznaczać zarówno pozdrowienie, jak i pogróżki okraszone soczystą pičką materiną.

2
Śmiało, zmieścisz się przecież!

Jazda po Belgradzie to okrutna męczarnia, ale… i tak przyjmujesz ją z uśmiechem na twarzy. Obawiam się, że w swojej opinii mogę być jednak odosobniony, ponieważ w moim przypadku trudno o obiektywizm. Podejrzewam, że nawet, gdyby ktoś okładał mnie w stolicy Serbii kijem po żebrach, to uniósłbym kciuk i wyraził aprobatę dla poczynań oprawcy.

Zresztą cirkus na drogach dzieje się nie tylko w stolicy. Pamiętam jak kilka lat temu na autostradzie w okolicach Niszu (południowa Serbia to jest dopiero klimat!) dostrzegliśmy, że na poboczu stoi auto, a jego jedyną pasażerką jest kierująca nim kobieta. Myślimy sobie, że babeczka pewnie zmaga się z jakąś awarią w swoim samochodzie i jej aktualna sytuacja jest nie do pozazdroszczenia. Ale gdy już ją minęliśmy, to okazało się, że… zatrzymała się w celu wyprowadzenia na spacer zmęczonego trudami podróży psa. W sumie pobocze autostrady to faktycznie idealny wybieg dla czworonogów.

Kiedyś, też na tej autostradzie, zaskoczył nas z kolei kierowca autobusu, który nagle zjechał na pas awaryjny i się zatrzymał. Humor od razu mi się popsuł, bo myślę sobie, że jeżeli coś nawaliło w tym rzęchu, to jesteśmy w tzw. czarnej dupie i spóźnimy się na lotnisko, od którego dzieliło nas jeszcze z 200 km. Przyczyna postoju była jednak inna. Jeden z pasażerów poprosił kiera, żeby ten zatrzymał się właśnie tutaj, bo on to w sumie ma już stąd rzut beretem do domu.

Weźcie sobie wyobraźcie, że lecicie gdzieś Flixbusem i prosicie kierowcę, żeby Wam się zatrzymał nagle na A4 pod Wrocławiem, bo tak wam najbardziej pasuje.

Reszta poniedziałku upłynęła na zakwaterowaniu się w trzyosobowym apartamencie (zawrotne 40 zł za noc od osoby), w którym brakowało chyba tylko tego, żeby z kranu leciał Johnnie Walker oraz odwiedzinach w znakomitym Red Barze, gdzie słodki zapach rakiji medovačy nierozerwalnie miesza się z dymem tytoniowym.

Młodym zabrakło siedmiu minut

Belgrad poziomem nocnego życia nie rozczarowuje nawet w grudniowy poniedziałek, dlatego nazajutrz trudno było zwlec się z łóżka o przyzwoitej porze. Na szczęście pierwszy gwizdek w meczu Zvezdy z PSG miał rozbrzmieć dopiero o godz. 21, więc nie trzeba się było nigdzie śpieszyć.

W południe znaleźliśmy nawet czas na odhaczenie standardowego punktu na mapie Belgradu, czyli twierdzy Kalemegdan. Imponujące fortyfikacje na ponad stumetrowym wzgórzu wybudowano już za czasów celtyckich, a potem rozbudowywali je między innymi Rzymianie.

Jeśli weźmiecie do ręki pierwszy lepszy przewodnik turystyczny, to o Kalemegdanie przeczytacie w samych superlatywach. Nierzadko jest określany mianem największej atrakcji turystycznej Belgradu, a rekomendowana jest przede wszystkim znakomita panorama na ujście rzeki Sawy do Dunaju.

Ale z tym Kalemegdanem jest trochę tak, jak z zestawem małego chemika. Z opisu wynika, że zabawa będzie naprawdę przednia, jednak potem okazuje się, że nie tylko nie ugotujesz z tego metaamfetaminy, ale nawet porządnie nie zadymisz pokoju. Sam teren twierdzy stał się bowiem parkingiem dla wszelakiego gówna, czyli jakichś wojennych rupieci ze wszystkich możliwych epok, a wolne przestrzenie zagospodarowano między innymi organizacją… parku dinozaurów.

A ja nie po to omijam szerokim łukiem Zakopane i Mielno, żeby natknąć się na coś takiego. Kicz zupełnie nie idzie mi w parze z Belgradem, więc będę osobiście wnioskował o jak najszybsze zrobienie porządku na Kalemegdanie.

No, ale zapytacie pewnie – a co z tym pięknym widokiem?

Ano faktycznie panorama z góry jest bardzo efektowna, jednak w całej krasie nie zaprezentują się wam żadne zabytki, tylko… zaniedbane nabrzeże Sawy oraz Dunaju i przede wszystkim – wspomniany już w tym tekście ósmy cud świata – Nowy Belgrad!

35,35,153,160.604950
„Znam za jedan grad, zove se Beograd.”

Ale jak to już w tym mieście bywa, jego klimat tworzą nie budynki, ale ludzie. Wejście na teren twierdzy jest darmowe, więc wszystkie okoliczne murki, szczególnie latem, obsiadają młody mieszkańcy Belgradu i – co istotne – legalnie (!) piją piwko, rakiję i żywo dyskutują na tematy z kraju i ze świata.

W czasie naszej ostatniej, przedmeczowej wizyty natknęliśmy się nawet na grupkę, która na jednym z dzikich pagórków napawała się cudowną panoramą Novego Beograda i przy okazji inhalowała znanymi holenderskimi specyfikami o charakterystycznej woni.

Na powrocie przez przypadek zaliczyliśmy jeszcze protest pod siedzibą serbskiego ministerstwa finansów. Biorąc pod uwagę, że były okolice wczesnego popołudnia we wtorek, to na ulicy zebrała się całkiem pokaźna grupa mieszkańców Belgradu. Pani z megafonem, która dowodziła całym zamieszaniem, sporo mówiła o sindikatach, co oznaczało, że prawdopodobnie nie ma najlepszego zdania o poziomie zarządzania serbskimi finansami.

35,35,185,194.676758
Protest zabezpieczony na tzw. słowo honoru.

Pokrzyczeć w słusznej sprawie zawsze jest fajnie, ale my byliśmy już coraz bardziej głodni piłkarskich emocji, dlatego zdecydowaliśmy, że idealnym aperitifem przed wieczornym daniem głównym będzie mecz Crvenej zvezdy z PSG, ale… w młodzieżowej Lidze Mistrzów.

To oznaczało wyprawę na totalny wygwizdów, czyli nazywając rzeczy po imieniu – do położonej na całkiem malowniczym wzgórzu dzielnicy Čukarica, gdzie znajduje się stadion miejscowego… Čukarickiego Belgrad (wiem, bardzo oryginalnie). To aktualnie czwarta drużyna serbskiej ekstraklasy, która w tym sezonie ma szansę na awans do europejskich pucharów. Mecze młodzieżowej Ligi Mistrzów były więc dla tego obiektu idealnym testem przed ewentualnym autorskim wkroczeniem na europejskie salony.

Na mogącym pomieścić cztery tysiące kibiców stadionie raczej nie pachniało Europą, ponieważ wyglądał on niewiele lepiej np. od areny Błękitnych Stargard (z tym, że ten miał sztuczne oświetlenie). Dwie trybunki wciśnięte gdzieś pomiędzy blokowisko a osiedle domków jednorodzinnych zlokalizowane na suburbiach Belgradu.

Bilet na mecz kosztował zawrotne 300 dinarów, czyli jakieś 10 zł. Na bramkach zostaliśmy całkiem solidnie przetrzepani i to była w zasadzie jedyna namiastka tego, że jesteśmy na meczu poważnych europejskich rozgrywek (nawet jeśli tylko w wydaniu młodzieżowym).

34,35,240,264.906952
Jeden z ciekawszych okazów w mojej kolekcji.

Na trybunach pojawiło się całkiem sporo kibiców (na oko z tysiąc?), czyli zdecydowanie więcej niż na ligowych potyczkach Čukarickiego, gdzie średnia widzów w rundzie jesiennej wynosiła 645 osób na jedno spotkanie.

W spokojnym oglądaniu meczów przede wszystkim przeszkadza fakt, że nad stadionem znajduje się główny korytarz powietrzny i niebo co chwilę przecinają samoloty pochodzące do lądowania na pobliskim lotnisku Nikoli Tesli. Współczuję mieszkańcom, ponieważ na co dzień musi być to strasznie upierdliwe.

Na naszym sektorze dominowali małolaci (dzieci maksymalnie ze szkoły podstawowej), którzy postanowili aktywnie wspierać młodą Zvezdę i przy płocie uformowali skromny młynek. Imponowali znajomością kibicowskich przyśpiewek, więc Delije mogą być spokojni o przyszłość, ponieważ młody narybek w stolicy Belgradu ma się dobrze.

Pilnujący porządku stewardzi z trudem powstrzymywali się od uśmiechów, gdy dzieciaki zarzuciły przyśpiewkę: Mi smo cigani, najjaci smo najjaci (My jesteśmy cygani, najlepsi z najlepszych). Cyganie to jeden z historycznych przydomków kibiców Crvenej zvezdy wynikający m. in. z tego, że jeden z poprzednich hymnów klubu był ułożony na romską nutę.

sdr
Do młodzieży świat należy.

Belgradzka młodzież okazała się wdzięcznym plenerem zdjęciowym dla groundhoppera? z Japonii, który obszernie dokumentował mecz na Čukaricy.

W pierwszej połowie gospodarze dzielnie dotrzymywali kroku renomowanym gościom z Francji i nie dali sobie strzelić ani jednej bramki. Sami mieli nawet kilka dogodnych okazji, żeby otworzyć wynik, ale w decydujących momentach chyba za bardzo się podpalali i po trybunach niósł się tylko jęk zawodu oraz soczystych piček materin. 

Na początku drugiej połowy zaczął sypać śnieg, więc stwierdziliśmy, że 60 minut na tym spotkaniu w zupełności wystarczy i zawinęliśmy się w kierunku samochodu. Co nas ominęło? W 83. minucie PSG w końcu wymęczyło upragnionego gola i ostatecznie wygrało w Belgradzie 1:0. Młoda Zvezda rywalizację w fazie grupowej Youth Champions League zakończyła więc z dorobkiem jednego punktu w sześciu meczach (urwali u siebie remis 1:1 rówieśnikom z Napoli). Najbardziej mogą jednak żałować wyjazdowej potyczki w Liverpoolu, gdzie do 86. minuty prowadzili 1:0, aby ostatecznie przewalić spotkanie 1:2.

cof
Krajobraz młodzieżowej Ligi Mistrzów.

Dobrej rakiji nie kupisz

Po wizycie na Čukaricy zaczęła się już właściwa operacja pod roboczym hasłem: tym razem oszczędzić sobie stresu i jak najszybciej zameldować się na Marakanie.

Zdaję sobie sprawę, że stwierdzenie jak najszybciej jest bardzo umowne i powinienem nieco sprecyzować – w jakich dokładnie ramach czasowych się mieści. Otóż w przypadku spotkań Crvenej zvezdy w Lidze Mistrzów oznacza ono przekroczenie bram stadionu nawet trzy godziny przed pierwszym gwizdkiem, ponieważ właśnie wtedy klub zaczyna wpuszczanie kibiców na stadion. Brzmi absurdalnie, ale zarazem bardzo kusząco, jeśli ktoś chciałby zająć sobie miejsce siedzące i uniknąć dantejskich scen pod kołowrotkami.

Leciwej Marakanie z wielkim trudem przychodzi bowiem wpuszczanie w swoje niezwykle gościnne progi 50 tys. widzów, o czym boleśnie przekonaliśmy się podczas wizyty na spotkaniu z Liverpoolem. Jeśli chcecie poczytać o szczegółach tego, co działo się przed i w czasie tego meczu, to po raz kolejny odsyłam do relacji z owego wyjątkowego wyjazdu.

W skrócie dopowiem tylko, że choć byliśmy pod naszym gate’m ponad pół godziny przed pierwszym gwizdkiem, to na stadion weszliśmy już po hymnie Ligi Mistrzów. A w czasie samego meczu mogliśmy nie tylko oklaskiwać historyczny wyczyn podopiecznych Vladana Milojevicia, ale musieliśmy także kontrolować swoje położenie, żeby nie stać się ofiarami komunikacyjnej katastrofy. Jedyne schody na całym sektorze były zawalone ludźmi po sufit (brak możliwości ewakuacji), a sieci komórkowe uległy przeciążeniu i ewidentnie Max Paradys nie mógłby stąd zadzwonić na miasto.

Po takich doświadczeniach sprzed miesiąca stwierdziliśmy, że tym razem oszczędzimy sobie stresów i wejdziemy na stadion na luzie – z dużym zapasem czasowym. Szczególnie, że nasz sektor na trybunie Jug (czyli południowej) był najbardziej newralgicznym miejscem na całym obiekcie. Zaledwie jeden gate (składający się z bodajże trzech kołowrotków) miał wpuścić kilkanaście tysięcy ludzi na dwa normalne sektory oraz… do klatki przeznaczonej dla fanów drużyny przyjezdnej.

Do pewnego momentu wszystko przebiegało wzorowo, ponieważ samochód na blokowisku nieopodal stadionu Partizana zostawiliśmy dokładnie na trzy godziny przed pierwszym gwizdkiem. Na Marakanę ciągnęły już dziesiątki kibiców, ale nie było jeszcze tłumów. Wydawało się, że sytuacja jest pod całkowitą kontrolą. Przed wejściem na stadion mieliśmy jednak do wykonania jeszcze jednego zadanie. Musieliśmy odebrać hajs od naszego znajomego kibica Crvenej zvezdy, który pomógł nam w Belgradzie już po raz enty i nie pozwolił, żeby bilety na pierwsze starcie z Napoli (na które nie mogliśmy przyjechać) się zmarnowały.

Zupełnie bezinteresownie wziął od nas wejściówki, znalazł kupców, dokonał całej transakcji, a teraz chciał nas obdarować pięcioma tysiącami dinarów (za tyle zostały sprzedane), żeby nasz pobyt w stolicy Belgradu był jeszcze milszy. Pierwotnie umawialiśmy się w knajpie gdzieś w okolicach stadionu, ale finalnie okazało się, że lokal znajduje się prawie trzy kilometry od Marakany i czekał nas trwający przeszło pół godziny spacer w jedną stronę.

Nasz komfort czasowy powoli zaczął zanikać, ale nie mogliśmy odmówić naszemu znajomemu, który zaprosił nas na przedmeczowe piwo. Stwierdziliśmy, że przywitamy się, zamienimy dwa zdania, wypijemy po Jelenie i zakomunikujemy, że musimy spadać, ponieważ wejście na nasz sektor to nie są przelewki.

Ale snując takie wizje zachowaliśmy się jak goście, którzy zawitali do Belgradu po raz pierwszy – zapominając o tym, jak wygląda prawdziwa południowa gościnność.

Była to restauracja o typowo bałkańskim klimacie. Podejrzewam, że tego wieczoru trudno było znaleźć w Belgradzie miejsce, które bardziej kipiało od przedmeczowych emocji. Przy każdym stoliku tłum ludzi. Gwar, śpiewy, śmiechy i zapach ćevapi wymieszany z wszechobecnym w tym kraju dymem tytoniowym.

Przez kolejne nabite stoliki przeciskamy się niczym przez barykady, ale w końcu odnajdujemy miejsce docelowe. Nasz znajomy siedzi przy suto zastawionym stole z naprawdę liczną grupą kompanów, którzy witają nas niczym swoich najlepszych kumpli. Jest już okrutnie ciasno, ale bez wahania zwalniają dla nas swoje trzy krzesła i idą kombinować kolejne, żebyśmy się jakimś cudem wszyscy zmieścili.

I w tym momencie jestem już pewien i wiem, że moi towarzysze podróży też to wiedzą, że cały nasz misterny plan o wcześniejszym wejściu na stadion można podsumować tylko w jeden sposób:

Nasze prośby o małe piwo nie zostają wysłuchane. Za chwilę tuż przed nami lądują największe z możliwych kufli oraz masa pysznego bałkańskiego jedzenia. Stół wręcz ugina się pod ciężarem wszelkiego dobra i stwierdzamy, że pieprzyć ewentualne spóźnienie się na mecz. Bo to przecież właśnie takie imprezy z lokalsami są prawdziwą esencją wypadów na Bałkany.

Jesteśmy zachęcani do degustacji wszystkiego, co znalazło się na stole i przy okazji otrzymujemy informację, że nigdzie nie pójdziemy, dopóki wszystko nie zostanie zjedzone. Z czasem do biesiady dołączają kolejni Serbowie, a jeden z nich jest nam przedstawiony pseudonimem w naszym rodzimym języku. Chodzi o zwierzątko, które lubi taplać się w błocie i wedle znanego powiedzenia raczej nie może popatrzeć na niebo.

– Byliśmy w zeszłym roku z Polakami na nartach i to oni na dzień dobry nadali mu taki przydomek. Spójrzcie na niego i już będziecie wiedzieli dlaczego – śmiał się nasz znajomy.

Potem jesteśmy raczeni opowieściami o klimatycznym wyjeździe do Neapolu oraz dużym rozczarowaniu wynikającym z tego, że w eliminacjach Ligi Mistrzów nie doszło do dwumeczu pomiędzy Crveną zvezdą a Legią Warszawa, która wcześniej odpadła ze słowackim Spartakiem Trnava.

W Belgradzie panuje bardzo duży szacunek do kibiców stołecznej drużyny, ale nasi rozmówcy zaznaczali również, że nie rozpaczają nad tym, że aktualnie liderem polskiej ekstraklasy jest Lechia Gdańsk. Gdyby ten stan rzeczy utrzymał się do końca sezonu, to mistrz Serbii na pewno miałby wyższy współczynnik od mistrza naszego kraju, co często jest nieocenionym handicapem w czasie losowania europejskich pucharów.

A trzeba przyznać, że dyskutowaliśmy z bardzo zaangażowanymi fanami Zvezdy, którzy są członkami czegoś na wzór klubu kibica i mieli pierwszeństwo w kupowaniu biletów na spotkania Ligi Mistrzów. Całą grupą ruszyli oczywiście na Sever, czyli miejsce zajmowane przez najzagorzalszych fanów Czerwonej gwiazdy.

Ale gdybyście mogli tylko na nich rzucić okiem, to nigdy w życiu nie powiedzielibyście, że macie do czynienia z tak głęboko – jakby to najlepiej ująć? – wtajemniczonymi w temat ludźmi. Zamiast czerwono-białych szalików czy czarnych kurtek dominowały… swetry, pulowery i flanelowe koszule. Nasi gospodarze stylem ubioru bardziej przypominali studentów polibudy niż facetów, którzy zaraz pójdą zdzierać gardło. I w sumie przyznam, że bardzo przypadło mi to gustu.

s
To tylko namiastka tego, co tam się działo. Wybaczcie – ale nie zamierzaliśmy machać naszym gospodarzom aparatami przed nosami. Co było w Belgradzie, zostaje w Belgradzie.

Na godzinę przed meczem lokal zaczął pustoszeć, więc nasza kompania również zdecydowała, że już najwyższy czas zbierać się na stadion. Znajomy uspokajał nas, że pójdziemy skrótem i spokojnie zdążymy, ale reszta grupy z trudem dotrzymywała nam kroku i została daleko z tyłu. Zagadka ich powolnego tempa szybko się rozwiązała, gdy zobaczyliśmy, że krąży pomiędzy nimi plastikowa butelka po wodzie mineralnej.

Okazało się, że to rakija domowej roboty, którą jeden z kibiców dostał od swoich kuzynów z prowincji. Oczywiście zostaliśmy zmuszeni do degustacji, ponieważ uświadomiono nas, że dobrej rakiji nie można kupić w sklepie. A ta była pędzona na bazie tajemniczej i wieloletniej receptury, którą znają tylko członkowie tego rodu.

Muszę przyznać, że faktycznie kopała całkiem solidnie i w życiu chyba tylko raz piłem coś mocniejszego. Swego czasu właściciel apartamentu w rumuńskiej Timisoarze powitał nas tajemniczym przezroczystym trunkiem w butelce po litrowej Pepsi. Polał od serca, spokojnie po 100 ml na głowę. I wtedy po raz pierwszy, i ostatni w życiu poczułem, że po zaledwie jednym strzale ugięły mi się w nogi kolanach. A nie należę do osób, które mają do czynienia z białą tylko raz w roku podczas jakiegoś wesela.

Po drodze na stadion zaliczamy jeszcze krótką lekcję historii przechodząc obok cerkwi świętego Sawy (jednej z trzech największych na świecie), która jest bałkańskim odpowiednim barcelońskiej Sagrady Familii. Z zewnątrz jest już co prawda gotowa, ale od wielu, wielu lat trwają prace nad jej wykończeniem od środka. Mieszkańcy śmieją się, że w stolicy Katalonii nie wiedzą jak dokończyć dzieło Antonio Gaudiego, natomiast w Belgradzie po prostu nie ma środków, żeby w końcu zamknąć ten temat.

Dyskutujemy też o byłym bramkarzu Korony Kielce – Milanie Borjanie, który aktualnie jest jednym z ulubieńców belgradzkiej publiczności. Nie tylko za sprawą swojej świetnej formy, ale przede wszystkim życiorysu. Urodził się w Kninie, który za czasów Jugosławii był serbską enklawą na terenie dzisiejszej Chorwacji. W 1991 roku ponad 85% mieszkańców tej miejscowości to byli Serbowie, którzy zostali wypędzeni z tych terenów (czyli z całej Krajiny) cztery lata później w ramach bardzo kontrowersyjnej akcji Oluja (Burza). Borjan razem z rodziną wyemigrował do Kanady i dzisiaj jest reprezentantem tego kraju.

Z Knina pochodzi również podstawowy stoper Zvezdy, czyli niemniej szanowany przez kibiców Milos Degenek, którego wojenna zawierucha rzuciła aż do Australii. Razem z Kangurami wystąpił nawet na ostatnim mundialu w Rosji, a potem spełnił swoje marzenie i podpisał kontrakt z ulubionym klubem z czasów dzieciństwa – belgradzką Czerwoną gwiazdą.

Osiem dych za Neymara

Rozstajemy się w okolicach stadionu, gdzie tłum jest już nie do ogarnięcia. Na Marakanę ciągną dziesiątki tysięcy ludzi, a my wręcz biegniemy w kierunku naszego gate’u, ponieważ mamy świadomość, że każda minuta jest absolutnie na wagę złota. Do pokaźnej kolejki, na co byliśmy już przygotowania, dobijamy na 45 minut przed pierwszym gwizdkiem. Jej długość jest podobna, jak przed miesiącem, ale wydaje nam się, że wszystko jest lepiej zorganizowane.

Kordon wojska podzielił tłum na kilka podgrupek i tym razem uniknięto już dantejskich scen przy samych kołowrotkach, gdzie przed meczem z Liverpoolem ochrona nie była w stanie przeprowadzić standardowego trzepanka pod kątem posiadania przedmiotów, które średnio nadają się do wniesienia na stadion. Tym razem do bramki puszczano po kilka osób, a żeby jeszcze bardziej przyśpieszyć proces wchodzenia na trybuny i sztucznie zwiększyć przepustowość, to nie wszyscy musieli odbijać wejściówki na czytniku. Nas pan steward poprosił, żebyśmy… przeszli bokiem i po prostu przerwał nam nasze bilety w taki sposób, jakbyśmy właśnie wchodzili do muzeum lotnictwa albo do zoo.

Były internetowe, więc ich wiarygodność mogło poświadczyć tylko zielone światełko po zeskanowaniu kodu kreskowego, ale kto by się tam przejmował takimi szczegółami. Gdyby człowiek wiedział, że będą takie jaja, to sam by sobie taki bilet wypisał w Wordzie, wydrukował i wręczył do uroczystego przedarcia przed wejściem na stadion.

22,25,399,418.095856
Ten widok będzie śnił mi się po nocach.

Ale z drugiej strony – nie przesadzajmy. Jakieś 83 zł za obejrzenie meczu z PSG, gdzie po boisku biegają Neymary i inne znane postacie światowej piłki, to cena absolutnie śmieszna. Szczególnie, jeśli masz świadomość, że kilkadziesiąt kilometrów na zachód od Szczecina, Niemcy wołają 15 euro za wejściówkę na spotkanie piątej ligi.

W kolejce do wejścia na stadion – jak zwykle – było zabawnie, ponieważ Serbowie zaczynali się niecierpliwić i na poczekaniu wymyślili piosenkę adresowaną do dyrektora generalnego klubu Zvezdana Terzicia, żeby ten jak najszybciej wpuścił ich na mecz. Były zawodnik OFK Belgrad pozostawał jednak głuchy na prośby fanów, więc słowa przyśpiewki zostały błyskawicznie zmienione i z apelem zwrócono się do wyższej instancji.

Zamiast „Terziću…” śpiewano „Vučiću…”, prosząc o pomoc samego prezydenta Serbii Aleksandara Vučića.

35,35,256,280.868042
Po meczu warto zrobić rundę po sektorze, żeby znaleźć sobie oryginalny bilet do kolekcji.

Na trybunach zameldowaliśmy się kwadrans przed pierwszym gwizdkiem, co uznaliśmy za sukces, ponieważ mieliśmy sporo czasu, żeby w spokoju utorować sobie w tym tłumie stanowisko do względnie komfortowego oglądania meczu z PSG. O miejscach siedzących oczywiście nie było mowy, ale udało nam się zająć na tyle dogodną pozycję na samej górze trybuny, że mieliśmy bardzo dobry widok na boisko i wszystkie trybuny Marakany.

Mogło być jednak jeszcze lepiej, ponieważ jeden z członków naszego składu miał bilet na trybunę wschodnią (Istok) i donosił, że udało mu się załapać na kolejną degustację rakiji domowej roboty. Jeden z kibiców, tylko sobie znanym sposobem, wniósł na stadion butelkę z owym trunkiem i oczywiście częstował nim wszystkich wokół. U nas na Jugu takich atrakcji nie było, ale nie zamierzaliśmy narzekać, ponieważ mogliśmy naprawdę w znośnych warunkach oglądać mecz z PSG.

A ten zapowiadany był jako starcie dwóch piłkarskich światów.

Z jednej strony obrzydliwie bogaty klub ze stolicy Francji, który za bagatela 222 miliony euro ściągnął do siebie słynnego Brazylijczyka Neymara. Katarscy biznesmeni są zdania, że gotówką można załatwić wszystkie sprawy, dlatego sowicie wynagradzają piłkarzy nawet za to, że ci raczą przed meczem przywitać się ze swoimi kibicami, a po końcowym gwizdku łaskawie ruszą tyłek, żeby podziękować im za doping i wsparcie.

Neymar, Kylian Mbappe, Edinson Cavani, Angel Di Maria. Gdybym potrafił jarać się piłkarzami, to możliwość podziwiania takich grajków na żywo z pewnością przyprawiłaby mnie o zawroty głowy. Ale i tak uznałem to za całkiem ciekawy dodatek do meczu, bo Neymara w wersji live nie ogląda się przecież codziennie. Szczególnie, jeśli przeliczysz sobie, że w biletach NBP kosztowało cię to jakieś 80 złotych.

Zvezda jawiła się oczywiście jako jeden z ostatnich bastionów against modern football, ponieważ na mapie świata niewiele jest już miejsc, gdzie piłkarze są tak bardzo zżyci z kibicami.

Większość zawodników obudzona w środku nocy bez problemu byłaby w stanie wyrecytować tekst dowolnie wybranej stadionowej przyśpiewki. Trudno, żeby było inaczej skoro po zakończeniu każdego spotkania (niezależnie od jego wyniku) pod Severem odbywają się wspólne wokalne treningi. 

Wspomniany wcześniej Milos Degenek zrezygnował z dobrej kasy w japońskiej ekstraklasie i ani przez moment nie wahał się, gdy na stole wylądowała oferta z Crvenej zvezdy. Tylko pół roku w Chinach wytrzymał z kolei Richmond Boakye, który wrócił do Belgradu zaraz po tym, gdy drużyna Vladana Milojevicia awansowała do Ligi Mistrzów.

W meczu z PSG z powodu kontuzji nie mógł zagrać natomiast obrońca Vujadin Savić. 28-latek, jak na wychowanka przystało, pojawił się więc wśród najzagorzalszych kibiców Zvezdy i… prowadził doping.

Looking for something?

Czysto piłkarsko Crvena zvezda oczywiście nie miała szans, żeby na boisku równać się z takimi gigantami, jak PSG, Liverpool i Napoli.

Dlatego zespół Vladana Milojevicia w meczach wyjazdowych był totalnie bezradny. Zbierał oklep za oklepem i łącznie z trzech delegacji wrócił z bagażem aż 13 straconych goli.

U siebie – nieoczekiwanie – był jednak w stanie przeciwstawić się możnym europejskiej piłki. Z Napoli zremisował 0:0, a Liverpool sensacyjnie ograł 2:0. Magia Marakany działała, bo Zvezda nie dość, że nie przegrywała, to w ogóle nie traciła na własnym terenie bramek. W Belgradzie Salah, Milik i Hamsik nie mieli absolutnie nic do powiedzenia, więc 50 tys. ludzi liczyło na to, że uda się zatrzymać także Neymara i jego niemniej znanych kumpli z Paryża.

Jakie metody stosowano w Belgradzie, żeby ugotować rywali?

Po pierwsze gospodarze celowo rozgrzewali się na jednym z boisk treningowych, więc na płytę główną wychodzili tylko zawodnicy drużyn przyjezdnych. A, że stadion zawsze był pełny już na godzinę przed pierwszym gwizdkiem, to przeciwnicy przez kilkadziesiąt minut byli jedynymi aktorami na murawie. Musieli zmagać się z gwizdami i próbami wyprowadzenia z równowagi. Uwierzcie, że w Belgradzie nogi naprawdę mogą ugiąć się nawet największym gwiazdom światowej piłki nożnej.

Druga sprawa, to tunel, którym wychodzi się na mecz. W tym miejscu z pewnością nie odczuwasz tej słynnej bałkańskiej gościnności.

zvezda
Czy tak wygląda droga do piekła? screen: Youtube.com

Na rozpoczęcie meczu Delije przygotowali efektowną choreografię na cały stadion, której motywem przewodnim było hasło Looking for something? oraz data 1991.

cof
Robiło to wrażenie.

Nawiązywała do bajki o Króliku Bugsie (po serbsku Duško Dugouško), który w jednym z odcinków uciekał przed Yosemite Samem przez Saharę. Była to aluzja do bogatego arabskiego szejka (właściciela PSG), który przyjechał, żeby zrobić kolejny krok w kierunku wywalczenia Pucharu Europy (czyli dzisiejszej Ligi Mistrzów). Zvezda zdobyła go w 1991 roku, natomiast Francuzi – nigdy.

Trybuny robiły co mogły, żeby wyprowadzić przeciwników z równowagi. Pod adresem Neymara, Mbappe i Cavaniego adresowano niewybredne przyśpiewki, a dostało się także grupie kilkuset kibiców z Paryża, którzy zostali nazwani czarter bojsami, ponieważ do stolicy Serbii przylecieli na koszt właściciela swojego klubu.

Niestety tym razem wszystkie te zabiegi na niewiele się zdały. PSG przypominało dobrze zaprogramowaną maszynę, która zdawała się w ogóle nie zwracać uwagi na to, co dzieje się na stadionie. Francuzi od razu wrzucili najwyższy bieg i już po 45 minutach prowadzili 2:0 po golach Cavaniego i Neymara.

Wcale nie oznaczało to jednak końca emocji, ponieważ na początku drugiej połowy Crvena zvezda się obudziła i nareszcie zaczęła przypominać zespół, który zaledwie miesiąc temu ugotował u siebie Liverpool. Gospodarze zmarnowali kilka naprawdę groźnych sytuacji, ale w 56. minucie na wysokości zadania stanął Marko Gobeljic. 26-latek bez zastanowienia kropnął z woleja i Marakana w końcu eksplodowała z radości.

Piłkarze Milojevicia byli na fali i poczuli, że remis z francuskim gigantem jest jak najbardziej w ich zasięgu. Serbowie za bardzo się jednak otworzyli i na kwadrans przed końcowym gwizdkiem ich marzenia o korzystnym wyniku pogrzebał Marquinhos. W doliczonym czasie gry jeszcze jednego gola dołożył z kolei Mbappe i mocno niekorzystny wynik 1:4 poszedł w świat.

W Belgradzie nikt jednak nie rozpaczał. Kibice zostali na stadionie jeszcze przez kilkadziesiąt minut po zakończeniu spotkania i razem z piłkarzami świętowali – mimo wszystko – najlepszą rundę w najnowszej historii klubu.

Dla tych ludzi mecze z PSG, Napoli i Liverpoolem naprawdę były czymś wyjątkowym po wielu latach totalnej pucharowej posuchy. Totalnie nie zwracali uwagi na to, że momentami warunki do oglądania spotkań były fatalne, a wszędzie panował ścisk, tłok i przepełnienie. Jeśli ktoś na kogoś wpadł albo zaliczył nieudaną próbę przepchnięcia się kilka metrów dalej, to nie dochodziło do słownych przepychanek, a… poklepania się po plecach i wymiany uśmiechów. Podniosłość i atmosfera tego wydarzenia naprawdę mnie urzekły. To nie była zwykła impreza masowa z 90 minutami turlania piłki po zielonej trawce. Czułem, że uczestniczę w czymś bardzo ważnym.

Swoją drogą najlepsze jest to, że taki tłum sztucznie podnosi temperaturę powietrza wokół. Słupki rtęci wskazują nieco ponad 0 stopni Celsjusza, a tobie jest tak ciepło, że po prostu rozpinasz kurtkę. Autentycznie.

Zmarznąć na Marakanie to idealny przykład oksymoronu, gdybyście kiedyś chcieli zabłysnąć na lekcji języka polskiego w szkole. Możecie śmiało z niego korzystać – jest wolny od praw autorskich.

sdr
Po meczu coś tam się nawet zapaliło.

Od strony kibicowskiej warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz. W przerwie meczu na trybunach pojawił się transparent o bardzo ironicznej treści. Serbowie dziękowali Francuzom za pomoc i wspólną walkę w słusznej sprawie w latach 1914-1918 (I wojna światowa), ale stwierdzili, że tamta Francja już nie istnieje.

Poczuli się upokorzeni, że prezydent Serbii na niedawnych obchodach 100-lecia zakończenia wojny w Paryżu nie stał w jednym szeregu z przywódcami państw, które przed laty tworzyły zwycięską koalicję, czyli Ententę. A Serbowie w czasie I wojny światowej stracili 28% swojej ówczesnej populacji i przez lata uznawali Francję ze swojego bliskiego sojusznika.

Francuzi starali się ratować sytuację przeprosinami i tłumaczeniem, że po prostu pojawił się błąd w oficjalnym protokole, ale duży niesmak pozostał.

lefigaro
fot. Le Figaro.

Kawa z widokiem

Po opuszczeniu Marakany nie zamierzamy pchać się w kierunku samochodu, ponieważ korki na mieście są tak gigantyczne, że utknęlibyśmy w kibicowskim orszaku co najmniej na godzinę. Wraz z tłumem fanów udajemy się więc do jednej z wielu podstadionowych piekarń, które w dniach meczowych przeżywają prawdziwe oblężenie.

Na Bałkanach nikt nie opycha się kebabami i hamburgerami, tylko zajada miejscowe specjały na czele z burkami, ćevapami plejskavicami. Wizyta w piekarni jest być może jeszcze ważniejszym przedmeczowym i pomeczowym rytuałem od wypicia piwa. Wypieki kosztują grosze, a są naprawdę znakomite.

cof
W kolejce po burka.

Następnego dnia postanawiamy jeszcze raz przyjechać na Marakanę, ale już bardziej na spokojnie, żeby zobaczyć jak wygląda belgradzki stadion dzień po. 

Odwiedzamy fanshop oraz wypijamy kawę w stadionowej restauracji, która pęka w szwach pomimo tego, że jest środkowy poranek i ludzie teoretycznie powinni być w robocie. Widok jest naprawdę konkretny, choć jeszcze lepiej jest wiosną i latem, kiedy można sobie wyjść na taras i zasiąść w loży VIP.

Bez nazwy-1
Na co dzień w ogóle nie piję kawy, ale w takich warunkach szybko bym się do niej przekonał.

W klubowym fanshopie – jako wprawni detektywi – dostrzegamy natomiast błąd na jednej z koszulek.

aa
Wersja polska istnieje tylko połowicznie. W postaci napisu… Czerwony Star.

Najlepsze jest to, że cały stadion był otwarty (przede wszystkim ze względu na sprzątanie) i nikt nie kontrolował, kto na niego wchodzi. Postanowiliśmy więc skwapliwie skorzystać z okazji i osobiście sprawdzić, jak przebiegają prace porządkowe.

35,35,254,266.148285
Sever „dzień po”.

Serce stadionu im. Rajko Miticia było idealnym miejscem na zakończenie kolejnej belgradzkiej eskapady.

Nasz znajomy przed meczem z PSG śmiał się, że klub powinien płacić mnie, a nie piłkarzom, ponieważ gdy tylko jestem, to Crvena zvezda zawsze wygrywa.

– Tak będzie bardziej ekonomiczne – tłumaczył.

Finalnie okazało się jednak, że w jeden z mroźnych grudniowych wieczorów przestałem być talizmanem Czerwonej gwiazdy. To oczywiście znakomity powód do tego, żeby jak najszybciej tam wrócić i udowodnić, że porażka z PSG była tylko wypadkiem przy pracy.

34,35,236,254.530014
A na koniec bonus. Niby #againstmodernfooball, ale Delije na meczu z PSG reklamowali swoją apkę w Google Play : )

Odpowiedzi

  1. Awatar Robaczek

    Pełna zgoda co do ruchu w Belgradzie – „to je circus!”. Jednak jestem ciekaw co autor powie na ruch w Tiranie czy w jakimkolwiek większym mieście w Albanii (bo mniemam, że derby KF Tirany z Dinamem będą kiedyś odhaczone). Tylko wtedy polecam wypożyczyć jakiegoś Mercedesa 🙂

    Polubione przez 1 osoba

    1. Awatar mateuszkasprzyk

      Tirana i – w ogóle – Albania ciągle przede mną. W takim razie obiecuję zdać relację z wrażeń dotyczących ruchu drogowego oraz porównać Albanię z Belgradem oraz np. Salonikami/Atenami. Pozdrawiam! : )

      Polubienie

Dodaj komentarz