Długo myślałem, w jaki sposób zacząć ten tekst i stwierdziłem, że na początek najlepiej będzie rzucić oklepanym zdankiem: nie oceniaj książki po okładce. Przy okazji ukręciłem na siebie bat, bo jeśli ten post jakimś cudem wpadnie w ręce jednej z osób, które starały się nauczyć mnie pisania z sensem, to na pewno dostanę po głowie. Za to, że już na samym początku przywitałem się z czytelnikami banałem, który może iść w konkury co najwyżej z konferencjami Adama Nawałki. Zarówno w defensywie, jak i ofensywie.
Ale niestety nie mogłem zacząć inaczej, bo jak mawiał ojciec Laski z filmu Chłopaki nie płaczą:
Mnie oszukasz, przyjaciela oszukasz, mamusię oszukasz, ale… życia nie oszukasz.
Dlatego dzisiaj muszę uderzyć się w pierś, ponieważ będąc na meczu w niemieckim Greifswaldzie popełniłem ten jeden z grzechów pierwszych i oceniłem książkę – a w tym przypadku raczej stadion i klub – po okładce. I potem było mi trochę głupio.
Uważajcie na niemieckich drogach
Bo gdy na samym wejściu powitał nas do bólu prosty i czarno-biały napis Volksstadion, to pomyślałem sobie, że będziemy mieli do czynienia z siermiężną NRD-owizną i skansenem, który prowadzą ludzie mający objawy Ostalgii (czyli trochę tęsknią za Trabantami i kolejkami elektrycznymi Piko). Pierwsze wnioski nie mogły być inne, skoro przez ponad ćwierć wieku po upadku Muru Berlińskiego, nikt nie stwierdził, że nazwa Stadion Ludowy najprawdopodobniej średnio idzie z duchem czasu. U nas taki koszmarek uchował się jeszcze w Sosnowcu i faktycznie jest jakby żywcem wyjęty z czasów rządów pierwszego sekretarza Edwarda Gierka.

Ale gdy już opuszczałem obiekt, to… diametralnie zmieniłem swoje zdanie. Teraz Greifswald jawi mi się jako jedno z ciekawszych miejsc na piłkarskiej mapie Pomorza i pogranicza polsko-niemieckiego.
I myślę, że będę w stanie to udowodnić kilkoma ciekawymi argumentami, ale najpierw postaram się ułatwić Wam znalezienie tego liczącego 50 tysięcy ludzi miasta na mapie. Ze Szczecina to jakieś 1,5 godziny drogi na północny zachód w kierunku Rostocku, Hamburga i Rugii. Trasę możemy samochodem pokonać na dwa sposoby – czasowo wychodzi mniej więcej podobnie.
Pierwszy to klasyczna droga krajowa nr 109, która pozwoli nam lepiej poznać wyludnioną niemiecką prowincję. Jest krótsza (120 km), ale usłana nieoznakowanymi Blitzerami, które strzelają foty nawet wtedy, jeśli przekroczysz prędkość o 6 km/h. Ceny takiej zagranicznej sesji zaczynają się od 15 euro za jedno zdjęcie.
Druga droga – siłą rzeczy – jest dłuższa (140 km), ale prowadzi przez autostradę A20. Autostradę, która jest idealnym symbolem tego, że zjednoczenie Niemiec nie do końca się udało. Autobahn miał być flagowym produktem projektu pod tytułem: „Szybkie nadrabianie zaległości przez byłą NRD względem reszty kraju”, ale… koniec końców wyszły pewne niedociągnięcia.
Zresztą o końcu nie może być mowy, ponieważ pierwszy odcinek otwarto w 1997 roku, a do dzisiaj oddano do użytku… tylko 345 z planowanych 541 kilometrów. A20 to także przykład tego, że niemiecki nie zawsze znaczy solidny. Bo to fragment tej właśnie autostrady runął w zeszłym roku. Ktoś wpadł na pomysł dokonywania eksperymentów drogowych na torfowisku i za słabo umocnił grunt.

Ale A20 ma dwa wielkie atuty. Po pierwsze przeważnie jest puściutka, a po drugie przez prawie 300 kilometrów w zasadzie nie spotkacie na niej żadnych ograniczeń prędkości. To rekord Niemiec, dlatego na specjalistycznych forach często jest polecana jako idealna droga do testowania wszelakich szybkich zabawek bez konsekwencji. No chyba, że nagle znowu coś się zawali.
Trudna sztuka pisania
Jak już dojedziecie na miejsce i traficie na stadion miejscowego Greifswaldera FC, to wystarczy zaledwie kilka kroków za jego bramę i w oczy na pewno rzuci Wam się reprezentacyjna koszulka Toniego Kroosa, która wisi w centralnym punkcie klubowej restauracji. Jest zawieszona w taki sposób, że nie będziecie musieli wchodzić do środka, żeby bez problemu ją zauważyć. I to nawet wtedy, jeśli ktoś zapomni dokładnie umyć okien w knajpie. Jak się pewnie domyślacie – nie ma w tym przypadku.
Bo wielka gwiazda Realu Madryt urodziła się w Greifswaldzie i właśnie na tutejszym Volksstadionie stawiała pierwsze piłkarskie kroki.
– Dokładnie pamiętam ten moment. Miał sześć lat i stojąc za barierką obserwował zajęcia. Jego ojciec zapytał, czy może dołączyć do reszty trenujących dzieciaków. Okazało się, że radził sobie bardzo dobrze i zaproponowaliśmy mu, żeby został z nami na stałe. Był bardzo mały, a poza tym o dwa, trzy lata młodszy od reszty kolegów ze swojej grupy. Ale od razu było widać, że naturalnie porusza się po boisku i ma talent – wspominał po latach na łamach Agence France Presse jego pierwszy trener Wolfgang Toeller.

– Wtedy jeszcze nie chodził do szkoły i nie potrafił pisać. Dlatego mama musiała trzymać jego rękę, żeby złożył parafkę pod pierwszymi dokumentami uprawniającymi go do gry w meczach – dodaje Hartmut Schmidt, który też prowadził Kroosa na początku jego piłkarskiej kariery.
Jak się pewnie domyślacie – przyszła gwiazda światowej piłki nie zabawiła zbyt długo w rodzinnym mieście i macierzystym klubie, ponieważ już w wieku 12 lat jego talent dostrzegła Hansa Rostock, która ściągnęła go do siebie. Potem był Bayern Monachium, reprezentacja Niemiec i Real Madryt, ale streszczanie górnej części CV tego piłkarza mija się z celem, ponieważ każdy średnio rozgarnięty fan futbolu zna je na wyrywki.
Mimo, że Kroos szybko opuścił heimat, to do dzisiaj jest wizytówką tego hanzeatyckiego miasta i w jego powojennej historii popularnością najprawdopodobniej ustępuje tylko pułkownikowi Rudolfowi Petershagenowi, który w 1945 roku nie pozwolił Rosjanom na zrównanie Greifswaldu i jego mieszkańców z ziemią.
Bo po Kroosie nie została tylko koszulka w stadionowej knajpie i wspomnienia pierwszych trenerów. Można pokusić się o stwierdzenie, że środkowy pomocnik po części wręcz uratował piłkę nożną w Greifswaldzie (choć oczywiście nie bezpośrednio).
W jaki sposób?
Otóż klub w 2014 roku otrzymał 60 tysięcy euro – jako część tortu z transferu piłkarza do Realu Madryt (Bayern zarobił 25 milionów, a Hansa 250 tys.). Wówczas włodarze z dumą chwalili się, że są w kontakcie z prawnikami Królewskich i wkrótce kasa wpadnie na ich konto.
Trudno im się dziwić. Wszak fajnie jest coś ponegocjować z Realem Madryt. Nawet gdyby chodziło o długopisy i choinki zapachowe.
Kwota była niby symboliczna, ale pozwoliła na nowe futbolowe otwarcie w mieście. W 2015 roku doszło do fuzji dogorywających Greifswaldera SV 04 (wcześniej SC) i Pommern Greifswald, w wyniku której powstał dzisiejszy Greifswalder FC.
Dwa lata temu planowano także powstanie… Toni Kroos Areny w miejscu zrujnowanego Stadionu im. Philippa Müllera, który był pierwotnym domem piłkarstwa w Greifswaldzie. Z planów nic jednak nie wyszło, a klub na stałe przeniósł się na miejski Volksstadion, gdzie jest oświetlenie, większe trybuny, nowa murawa i boiska treningowe.

O dobre imię rodziny w mieście dba teraz przede wszystkim 59-letni ojciec piłkarza – Roland Kroos, który ponad dwadzieścia lat temu przyprowadził go na pierwszy trening, a teraz jest… szkoleniowcem Greifswaldera. Radzi sobie znakomicie, ponieważ za jego kadencji zespół ma imponującą średnią 2,39 punktu na spotkanie!
Po latach posuchy miejscowi kibice w końcu mają sporo powodów do radości, a dostarczył ja właśnie papa Kroos. Objął posadę w zeszłym sezonie i w spektakularnym stylu wywalczył awans do NOFV-Oberligi Nord, czyli na piąty poziom rozgrywkowy. Jego zespół wygrał 25 z 30 meczów i strzelił prawie 100 bramek.
Po awansie Greifswalder spisuje się równie dobrze, ponieważ wszystko wskazuje na to, że może powalczyć o drugą promocję z rzędu. Na półmetku rozgrywek drużyna jest na wysokim, czwartym miejscu w ligowej tabeli. Bilans 10-3-2 jest naprawdę imponujący, a jednym problemem jest lider z berlińskiej dzielnicy Lichtenberg, który notuje kosmiczny sezon. Nie dość, że ani razu nie przegrał, to stracił zaledwie pięć goli. U siebie GFC urwało mu jednak punkt (remis 1:1), a mecz oglądało ponad 700 fanów.
My pod koniec listopada wybraliśmy się natomiast na mecz z solidnymi rezerwami Hansy Rostock. Jak się okazało – nie żałowaliśmy, bo być może było to najciekawsze spotkanie w całym sezonie północno-wschodniej Oberligi. A już bez wątpienia na takie miano zasługuje jego pierwsze 45 minut.
Jak myślicie, ile może kosztować bilet na mecz piątej ligi? Wbrew pozorom nie są to tanie rzeczy – przynajmniej z perspektywy polskiego portfela, ponieważ jeśli nie przysługują nam żadne zniżki, to w Greifswaldzie za wejściówkę zapłacimy 6 albo 8 euro.

Na stadionie meldujemy się nieco ponad godzinę przed pierwszym gwizdkiem i zgłaszamy miłemu stewardowi chęć nabycia biletów. Ten informuje nas, że musimy chwilę poczekać, ponieważ kasa będzie otwarta dokładnie 60 minut przed rozpoczęciem meczu. Po trybunach kręciło się już jednak kilkanaście osób, które posiadały karnety na cały sezon.
Steward postanowił nam umilić czas oczekiwania rozmową i gdy usłyszał, że jesteśmy z Polski, to ze zdziwieniem zapytał:
Ale to przyjechaliście jakoś tak przy okazji, bo chyba niespecjalnie tylko na ten mecz?
Gdy usłyszał, że sprowadza nas tu tylko i wyłączenie widowisko sportowe – z uznaniem pokiwał głową i ponaglił swojego kolegę, żeby czym prędzej zasiadł w biletowym okienku rodem ze starych stacji na dworcach PKP.
Postanowiliśmy się szarpnąć na droższe bilety po 8 euro, ponieważ gwarantowały miejsce na piętrowej trybunie pod dachem, a z nieba co chwilę siąpiło, więc nie było sensu ryzykować zmoknięcia, żeby zaoszczędzić dwa euro.
Nie ma futbolu bez alkoholu
Co ciekawe, mogę pochwalić się biletem numer 0001 z tego spotkania, a w pakiecie dostaliśmy jeszcze bardzo ładnie zrobiony program meczowy, co jak na piątą ligę jest godne podziwu i uznania. Liczący aż 20 stron periodyk okazał się kompendium wiedzy na temat gospodarzy i bardzo ułatwił oglądanie spotkanie.

Zamiast nudnych przedmeczowych rozmówek znaleźliśmy tam masę przydatnych informacji. Rywala przedstawiono krótko, ale treściwie, natomiast większość stron poświęcono zespołowi z Greifswaldu. Znalazło się miejsce dla całej kadry drużyny wraz ze zdjęciami i obszernymi statystykami każdego piłkarza, który został rozebrany niemalże na czynniki pierwsze. Była też tabela, terminarz, plakat i plan zimowych przygotowań. Wystarczyło kilka minut lektury i byliśmy gotowi do oglądania meczu niczym starzy wyjadacze, którzy nie opuścili żadnego spotkania w tym sezonie.
Uwagę zwracała też bardzo obszerna plansza z logotypami lokalnych sponsorów, którzy na wszelkie możliwe sposoby wspierają działalność klubu. Na płycie pojawiły się również dwa wypasione Mercedesy z jednego z lokalnych salonów tej marki. Nieźle jak na piątą ligę, co?

A to nie koniec takich drobnych smaczków, ponieważ w czasie wyjścia obu drużyn na boisko, sędzia nie targał piłki pod pachą z szatni, tylko zgarniał ją z takiego profesjonalnego podestu. Tak samo, jak np. w polskiej ekstraklasie.

W piątkowy i zimny wieczór Volksstadion zapełniał się powoli, ale klimat – jak to zwykle w Niemczech – był niepodrabialny. Na naszej piętrowej trybunie swoją kabinę miał DJ/spiker, który puszczał całkiem fajne, meczowe kawałki i umilał je informacjami na temat zbliżającego się spotkania.
Od początku prężnie działały też dwa stanowiska gastronomiczne, które miały wszystko, czego potrzeba na meczu piłki nożnej w Niemczech. W jednym sprzedawano napoje (przede wszystkim alkoholowe), na drugie składał się grill z absolutnie znakomitymi wurstami.
W powietrzu szybko zaczął się więc unosić meczowy zapach kiełbasy oraz… glühweina, czyli grzanego wina, które nieuchronnie przypominało o tym, że wielkimi krokami zbliżają się święta. Myślałem, że rozgrzewający napój zdominuje tego wieczoru trybuny, ponieważ było naprawdę zimno, ale… byłem w wielkim błędzie. Niemiecki kibic nie obędzie się bez piwa, więc złocisty napój i tak lał się hektolitrami. Nie brakowało klientów, którzy po obiekcie zasuwali z tekturowymi piwopakami i targali po sześć piw jednocześnie, żeby żadnemu kompanowi nie zaschło w gardle.
Kolejka nie zmalała także w trakcie samego meczu, co jasno wskazywało na to, że sporo osób przy piąteczku po prostu wpadło na stadion udanie rozpocząć pierwszą weekendową imprezę. Świadczyły o tym również reakcje po golach, które były tak niemrawe, że zagłuszał je tzw. torhymne (czyli krótki jingiel po tym, jak piłka zatrzepocze w sieci).

Uwaga będą strzelać
No dobra, ale czas coś napisać o samym meczu. Przy analizie kadry Greifswaldera od razu w oczy rzuciło nam się nazwisko Sebastiana Olszara. 36-letniego weterana, który przez wiele lat biegał po boiskach polskiej ekstraklasy i pierwszej ligi, a na koniec kariery postanowił zainkasować jeszcze kilka euro za naszą zachodnią granicą. Niestety, choć wedle statystyk gra dość regularnie, to tego dnia zabrakło go w kadrze meczowej.
Pełne 90 minut na środku obrony rozegrał natomiast 31-letni stoper Arkadiusz Czarnecki. To były zawodnik Stomilu Olsztyn, Pogoni Siedlce, Bytovii Bytów, Elany Toruń czy Sandecji Nowy Sącz. Reasumując – solidny pierwszoligowiec, który nie widział problemu, żeby przenieść się do piątej ligi niemieckiej. Sami wyciągnijcie wnioski, jak to świadczy o naszym rodzimym futbolu.
Ale papa Kroos, Olszar i Czarnecki, to niejedyne ciekawe nazwiska w kadrze drużyny z Greifswaldu. Na boisku czaruje bowiem… 20-letni ofensywny pomocnik rodem z Osaki – Ryo Miyazaki. Jest nieco chaotyczny, niezbyt skuteczny (tylko jeden gol), ale świetnie wyszkolony technicznie i przebojowy, dzięki czemu kibice dostają czasem powiew efektownego, niekonwencjonalnego futbolu.
Na tym lista inostranców się nie kończy, ponieważ w GFC grają też: Brazylijczyk Nauhan, Fatlind Memaj z Kosowa, Petterson Appiah z Ghany oraz mający korzenie w Beninie Charbel Chougourou.

Pierwsza połowa meczu z rezerwami Hansy była absolutnie szalona i naprawdę żałuję, że w internecie nie ma skrótu z tego spotkania. Otóż po 14 minutach meczu gospodarze prowadzili aż 3:0. Wydawało się, że w sumie można się już pakować i wracać do domu, bo jest po frytkach i Greifswalder po prostu rozjedzie swoich przeciwników.
Ale… goście nie poddali się i po 35. minutach było już 3:3. Na trybunach totalna konsternacja i nawet na oficjalnym profilu klubu na Facebooku pojawiło się wymowne zdanie:
Was ist denn hier los?! (Co tu się dzieje?!)
A to i tak nie był jeszcze koniec emocji w pierwszej części spotkania, ponieważ gospodarze zdołali się podnieść po skutecznym szturmie Hansy i tuż przed zejściem do szatni znowu wyszli na prowadzenie. Było 4:3 i kibice w końcu porządnie ryknęli z radości.
Facebook donosił:
Sieben Tore in 45 Minuten. Unfassbar! Gleich geht’s weiter! (Siedem goli w 45 minut. Nieprawdopodobne! Niech to trwa!)
Poza tym warto dodać, że gole były naprawdę przedniej urody, a dziadek siedzący za nami najprawdopodobniej tłumaczył swojemu koledze, że jedno z trafień było podobne do gola… Zwonimira Kożulja w meczu Pogoni Szczecin z Legią Warszawa.
Serio – w Greifswaldzie na trybunach mówili o Pogoni Stettin, co pokazuje, jak duży rynek do zagospodarowania ma nasz klub tuż za zachodnią granicą, gdzie od wielu lat jest totalna piłkarska pustynia.
Leją po całości
W przerwie trzeba było nieco ochłonąć. Głód goli i emocji został już co prawda zaspokojony z nawiązką, ale nie można było sobie odmówić degustacji tradycyjnego wursta. Cena to standardowe 2,5 euro i jeśli miałbym podawać przykłady bezbłędnie zainwestowanej gotówki, to niemiecka kiełba ze stadionu zawsze będzie miała miejsce w moim prywatnym TOP10.

– Do „Ostatniej paróweczki”, proszę panią.
– Eee… To już dla mnie nie starczy.
Jak nie trudno policzyć – pojawienie się na meczu niemieckiej piątej ligi z budżetem mniejszym niż 10 euro, to faux pas, które może spowodować, że nie przekroczymy nawet bram stadionu. Ale wrażenia i klimat są absolutnie niezapomniane, więc raz na jakiś czas można „zaszaleć” i skoczyć do kantoru po zachodnią walutę, która sprawi, że niemieckie stadiony staną przed nami otworem z całym dobrodziejstwem ich inwentarza.
Warto też zaznaczyć, że Niemcy znaleźli sposób na rozwiązanie odwiecznego problemu z sosami. W Greifswaldzie każdy kibic dostaje odpowiedzialne zadanie i sam decyduje, jak bardzo zapaćka swojego wursta keczupem i musztardą. Niby mała rzecz, a cieszy, bo chyba nie ma nic gorszego niż uczucie, że coś kapie na twoje jedyne spodnie.

Jak widać – kubeł musztardy jest naprawdę pokaźny i od razu na myśl przychodzi kultowa scena z Pulp Fiction, w której Vincent Vega opowiada o tym, że w Europie ludzie jedzą Royale z serem, a frytki maczają w majonezie.
Sam widziałem. K***a, leją po całości.
Tylko, że tutaj zamiast kanapki z McDonald’s jest bułka z kiełbasą, a zamiast majonezu musztarda. Ale poza tym – jak najbardziej – też leją po całości i obowiązuje system metryczny.
Okazało się, że na drugą połowę amunicji żadnej z drużyn już nie wystarczyło i mecz zakończył się wynikiem 4:3 dla gospodarzy. Poziom całego spotkania mógł się jednak podobać i na boisku było widać sporo jakość piłkarskiej (poza kilkoma klopsami w defensywie, które potwierdza końcowy wynik).
Oba zespoły grały szybko, składnie i przede wszystkim po ziemi. Nie było irytujących z polskich boisk tzw. zagrań na jaja, które uniemożliwiają dobre przyjęcie piłki i utrzymanie wysokiego tempa akcji. Jeśli już pojawiały się długie przerzuty, to zaskakująco często były przemyślane i celne. Doszliśmy do wniosku, że zarówno GFC, jak i Hansa II bez problemu poradziłyby sobie w polskiej drugiej lidze.
Spotkanie oglądało 356 kibiców, co jest wynikiem tylko nieco niższym niż średnia z całego sezonu, która wynosi 410 widzów na mecz. Volksstadion to archaiczny, ale bardzo przestronny i wielofunkcyjny obiekt z bieżnią, który może pomieścić osiem tysięcy osób, więc te kilka stówek nie robiło na nim zbyt dużego wrażenia. Szczególnie, że większość fanów rozproszyła się po promenadzie pod klubowym budynkiem, żeby mieć blisko po piwko, a reszta stanęła z drugiej strony stadionu na betonowym nasypie bez krzesełek.

Jedyne, do czego można się przyczepić, to straszna ciemnica, która panowała na trybunach. Wynikało to z tego, że jupitery postawiono tuż przy samym boisku i nie obejmują one swoim zasięgiem niczego więcej poza murawą.
Po rundzie jesiennej można z całą pewnością stwierdzić, że zespół papy Kroosa świetnie zaadaptował się w wyższej klasie rozgrywkowej i ma przed sobą bardzo ciekawą przyszłość.
W NOFV-Oberlidze Nord gra 16 zespołów. Aż siedem jest z Berlina, sześć z Meklemburgii-Pomorza Przedniego, dwa z północnej Brandenburgii i jeden z Saksonii-Anhalt. Ze Szczecina najbliżej jest na mecze opisywanego przeze mnie w jednym z poprzednich tekstów Torgelowera SV Greif, TSG Neustrelitz oraz właśnie Greifswaldera FC.
Warto wpaść nie tylko na mecz
Na koniec wypada napisać coś o samym mieście, które można określić mianem jednego z cudów północno-wschodnich Niemiec i jest to cud – jakkolwiek to brzmi – wielopłaszczyznowy.

Background tego regionu nieco nakreśliłem Wam w moim ostatnim tekście o piłce nożnej na peryferiach byłej NRD (dziękuję za ciepłe przyjęcie). Generalnie Meklemburgia i Pomorze Przednie to teren mocno wyludniony, gdzie społeczeństwo starzeje się w zastraszającym tempie, a po godz. 22 (szczególnie przy granicy) można spokojnie zwijać asfalt i wyłączać zasilanie.
Greifswald jest natomiast jedną z tych oaz, w których życie tętni, a na ulicach pojawia się masa młodych ludzi. Dzieje się tak przede wszystkim za sprawą uniwersytetu. I wbrew pozorom nie jest to żadna podrzędna szkoła wyższa, a uczelnia z wielkimi tradycjami założona w… 1456 roku, co czyni ją drugą najstarszą w basenie Morza Bałtyckiego.
Aktualnie studiuje na niej ponad 10 tys. osób, co – jak nie trudno policzyć – ma istotny wpływ na życie w mieście, gdzie na stałe zameldowanych jest 50 tys. mieszkańców. Do tego trzeba też doliczyć studentów, którzy do Greifswaldu przyjeżdżają w ramach wymian i współpracy. A takowa istnieje np. ze szczecińskim Pomorskim Uniwersytetem Medycznym.

Jedyną kontrowersją jest fakt, że do 2017 roku (choć decyzja o anulowaniu patronatu nie jest prawomocna) patronem uczelni był Ernst Moritz Arndt. Z jednej strony pochodzący z nieodległej Rugii ceniony literat, ale z drugiej osoba często oskarżana o antysemityzm.
Greifswald to też jedno z nielicznych większych miast na Pomorzu, które nie ucierpiało w czasie II Wojny Światowej. W czasie gdy Szczecin, Rostock czy Kołobrzeg zamieniały się w gruzy, tutejsza zabudowa pozostała nienaruszona. To przede wszystkim zasługa wspomnianego na początku tego tekstu kombatanta ze Stalingradu – pułkownika Rudolfa Petershagena, który 30 kwietnia 1945 roku stwierdził, że nie ma sensu stawiać bezsensownego oporu na kilkanaście dni przed ostateczną kapitulacją i bez walki oddał miasto w ręce Rosjan. SS chciało go rozstrzelać za dezercję, ale wdzięczni mieszkańcy na to nie pozwolili. Petershagen po wojnie doczekał się alei swojego imienia w samym centrum Greifswaldu.
Dzięki temu do dzisiaj można podziwiać piękną hanzeatycką starówkę, która nie musiała być odbudowywana od podstaw i jest ulubionym miejscem spacerów mieszkańców regionu. To jednak nie jedyna atrakcja w mieście, ponieważ Greifswald ma też bezpośredni dostęp do morza w dzielnicy Eldena, gdzie znajdują się: marina, plaża oraz masa klimatycznych tawern z niemieckimi piwami. To wszystko zrobione ze smakiem i w pełnym ładzie architektonicznym, co powoduje, że Greifswald może być też ciekawą alternatywą dla osób, które latem będą zmęczone tłumami i jarmarczną przaśnością polskiego wybrzeża.


Dodaj komentarz