W 29. minucie Milan Pavkov uwalnia się spod opieki Georginio Wijnalduma. Rozpędza się dość nieporadnie, z gracją lokomotywy ze słynnego wiersza Juliana Tuwima. W końcu łapie jednak właściwy balans, biegnie w kierunku pola karnego rywala i… potężnym kropnięciem z dość pokaźnej odległości zdobywa drugą bramkę dla Crvenej zvezdy w konfrontacji z Liverpoolem. Leciwa Marakana wpada w szaleńczy amok radości i zupełnie nikomu nie przeszkadza, że na niektórych sektorach wystarczy zaledwie iskra, żeby doszło do komunikacyjnej katastrofy.
Emocje po drugim golu nieco opadają i stadion powoli dochodzi do siebie po momentach absolutnej ekstazy. Ja natomiast czuję, że w jednej z kieszeni robi mi się strasznie gorąco. Okazuje się, że to wariuje bateria w moim telefonie. Ponad 50 tys. ludzi chce się w jednym momencie podzielić ze światem tym, co właśnie przeżywają. Belgradzkie nadajniki telekomunikacyjne nie są w stanie tego wytrzymać, dlatego dochodzi do czasowych przeciążeń sieci komórkowych. Wiadomości i powiadomienia przychodzą falami, potem następuje kilka minut przerwy. Mój telefon nie wie, co się dzieje.

Osiem dych za Neymara w wersji na żywo
No dobra, ale chyba najlepiej będzie opowiedzieć całą historię z zachowaniem jej chronologii, co znacznie ułatwi prowadzenie w miarę sensownej narracji.
Żeby wejść na mecz, to przede wszystkim trzeba mieć bilet, który upoważni nas do przekroczenia bramek wejściowych na stadionie. Pewnie zastanawiacie się, po co klepię takie banalne zdanie, skoro to nie przewodnik w stylu „Mój pierwszy raz na widowisku piłkarskim”.
Otóż musicie wiedzieć, że zdobycie wejściówki na spotkanie Crvenej zvezdy w europejskich pucharach to nie lada wyzwanie. Szczególnie, jeśli jesteś w Polsce i możesz to zrobić tylko przez internet.
Kakva grupa… (co za grupa…) – tak lakoniczny, ale jakże wymowny komunikat pojawił się na oficjalnym profilu belgradzkiego klubu na Facebooku zaraz po losowaniu grup Ligi Mistrzów.
Czerwona gwiazda wróciła na najbardziej prestiżowy europejski salon po prawie trzech dekadach przerwy.
Stolicę Serbii szaleństwo ogarnęło zresztą już rok temu, kiedy w Lidze Europy czerwono-biali najpierw odprawili z kwitkiem w eliminacjach Spartę Praga oraz Krasnodar, a potem stoczyli niezwykle udaną kampanię w fazie grupowej z udziałem BATE Borysów, FC Koln i słynnego Arsenalu.
Skoro teraz los wrzucił Zvezdę do grupy marzeń z PSG, Liverpoolem, Napoli, to w klubowych gabinetach doskonale zdawali sobie sprawę, że bilety na Ligę Mistrzów będą prawdopodobnie najbardziej pożądanym towarem w południowej Europie. Dlatego postanowiono rozwiązać problem raz a porządnie, czyli – podobnie jak w zeszłym sezonie – sprzedawać wejściówki tylko w pakietach, od razu na wszystkie trzy mecze. Włodarze i tak wiedzieli, że na każdym spotkaniu będzie komplet widzów, więc można było zamknąć temat jednym, szybkim strzałem.
Zdecydowano, że otwarta sprzedaż zacznie się (i jak się później okazało także skończy) 11 września (we wtorek). Wydawało się, że skoro to środek tygodnia, to może na kasy nie zostanie przeprowadzone totalne oblężenie, bo ludzie będą w pracy. Ale oczywiście nic z tych rzeczy – dla mieszkańców Belgradu dzień pracujący nie był żadnym problemem, ponieważ najwyraźniej wszyscy wzięli wolne na żądanie, a młodzież zafundowała sobie wagary. Wszak powód był bardzo poważny.
Pod stadionem od samego rana ustawiały się kilometrowe kolejki, a przeszło 50 tys. pakietów rozeszło się… w trzy godziny. Oficjalna telewizja klubowa wrzucała obrazki uradowanych fanów, którzy z nieukrywaną dumą machali biletami na Ligę Mistrzów przed obiektywem. Podobne sceny widziałem do tej pory co najwyżej w słynnym serialu Alternatywy 4, kiedy lokatorzy w ogromnym napięciu czekali na werdykt, czy po wielu latach w końcu dostali upragnione mieszkanie w nowym budownictwie.
Idąc tropem tego serialu, niestety, istniała poważna obawa, że gdy kamera zostanie skierowana na nas, to poczujemy się jak Dionizy Cichocki. Czyli po prostu obejdziemy się smakiem – w tym przypadku – Ligi Mistrzów, negatywnie odpowiadając na pytanie dziennikarza:
Przepraszam bardzo, czy Pan jest zadowolony?
Bo wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że będziemy bardzo niezadowoleni. Co prawda istniała opcja internetowa, ale strona www była tak obciążona, że czas oczekiwania na dostanie się do systemu wynosił około czterech godzin. Potrzeba było cudu, żeby zgarnąć wejściówki drogą elektroniczną i gdy już wymyślaliśmy co bardziej absurdalne plany awaryjne, to w naszym przypadku… takowy cud właśnie nastąpił. Gdy klub ogłosił, że bilety zostały wyprzedane, to większość oczekujących ze smutkiem wylogowała się ze strony internetowej. System się więc podniósł i… wpuścił tych najbardziej cierpliwych.
Ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu okazało się, że zostało jeszcze kilkadziesiąt ochłapów w pobliżu sektora gości, więc jakimś cudem udało się zaklepać dwa upragnione pakiety na Ligę Mistrzów w Belgradzie. Szybko skumaliśmy, dlaczego włodarze Zvezdy postanowili załatwić sprawę w ten sposób, bo przeżywać taki armagedon przed każdym spotkaniem byłoby bardzo nieciekawie.
A tak? Raz, dwa i po bólu. Można było od razu liczyć pokaźne wpływy finansowe za trzykrotne wypełnienie Marakany do ostatniego krzesełka.
Najtańszy pakiet na trzy mecze Ligi Šampiona (którego staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami) kosztował 7500 dinarów. To mniej więcej 250 zł, czyli ok. 83 zł za jedno spotkanie. Trzeba przyznać, że to niezwykle atrakcyjna oferta za oglądanie na żywo Neymara, Kyliana Mbappe, Mohameda Salaha, Sadio Mane i innych gwiazd światowego futbolu. Choć oczywiście skłamałbym pisząc, że to oni przyciągnęli mnie do stolicy Serbii.
Podjęliśmy szybką decyzję, że ruszamy na Liverpool i PSG, a odpuszczamy pierwsze spotkanie z Napoli. Ale wejściówki na spotkanie z zespołem Arkadiusza Milika i Piotra Zielińskiego oczywiście się nie zmarnowały. Na biletach jest co prawda wypisane imię i nazwisko, ale na bramkach absolutnie nikt nie zwraca na to uwagi, więc lokalne fora internetowe rozgrzały się od ofert kupna i sprzedaży. My od razu skontaktowaliśmy się z naszym znajomym kibicem Zvezdy i rzuciliśmy temat, że mamy do sprzedania dwa bilety na starcie z Napoli. Oczywiście znalazły nabywców, a my opchnęliśmy je po cenie wyjściowej, czyli 2500 dinarów. To miły bonus, bo za 80 zł można naprawdę porządnie poszaleć przy rakiji i Jelenach.
Niecały miliard kontra niecałych 50 milionów
Zbliżał się 6 listopada, a przedmeczowe ciśnienie rosło z każdą godziną. W porannej prasówce polskie portale coraz częściej zastępowały doniesienia z Serbii, które jasno wskazywały na to, że zainteresowanie meczem z Liverpoolem jest gigantyczne.
Na tyle, że problemy z dostaniem się na stadion miały nawet lokalne media. Akredytacji na spotkanie z Anglikami nie dostał m. in. jeden z największych sportowych portali w kraju – butasport.rs, który od wielu lat obszernie pisze o losach serbskich sportowców. Redakcja możliwie skromnie wnioskowała o jeden pulpit w loży prasowej i jedną wejściówkę dla fotoreportera. Nieoczekiwanie spotkała się z odmową, a klub uzasadniał, że po prostu nie ma już wolnych miejsc (na trybunie prasowej są 334 stanowiska!). Pojawiły się spekulacje, że zaczęto tam upychać tych wszystkich, którzy mecz musieli zobaczyć (partnerzy itd.), a nie było już dla nich zwykłych biletów.
Crvena zvezda w poprzednich dwóch kolejkach Ligi Mistrzów bardzo boleśnie zebrała w papę (sorry, ale to najbardziej adekwatne określenie) na wyjazdach. Najpierw aż 1:6 od PSG, a potem 0:4 od Liverpoolu. Ale teraz zespół Jurgena Kloppa miał przyjechać na magiczną Marakanę, która w pierwszej serii gier pokazała już swoją moc. Piłkarze Vladana Milojevicia dostali wsparcie 50 tysięcy gardeł i zremisowali z Napoli 0:0.
Magia własnego obiektu była jednak jedynym atutem po stronie Czerwonej gwiazdy. Bukmacherzy przewidywali, że piłkarze Liverpoolu, wyceniani przez portal transfermarkt.de na ponad 900 milionów euro, po raz drugi rozniosą wartych nieco ponad cztery dyszki Serbów.
Serbia is forbidden country
Nastał dzień meczowy. Właściwą przygodę zaczynamy punktualnie o godzinie drugiej w nocy, ponieważ właśnie wtedy ze szczecińskiego dworca odjeżdża nasz bus na znane i lubiane lotnisko Berlin-Schönefeld. Lubiane przede wszystkim ze względu na sentyment, bo nasza relacja jest równie długa, jak więź pomiędzy Stefanem „Siarą” Siarzewskim a dyrektorem naczelnikiem Mieczysławem Kloniszem w filmie Kiler-ów 2-óch. Na powitanie z terminalem D zawsze pozostaje mi tylko rzucić cytatem:
Ileż to razy się spotykaliśmy. Jedenaście, dwanaście?
Bo tak naprawdę, to ciągle zastanawiam się, jak długo jeszcze będziemy czekali na otwarcie nowoczesnego portu Berlin-Brandenburg, ponieważ Schonefeld za każdym razem coraz bardziej trąci starością i DDR-em. Brud, smród i ubóstwo, a do tego pięć gniazdek na krzyż i w porywach trzynaście miejsc, żeby na chwilę posadzić tyłek.
Naprawdę to wstyd, że stolica dużego europejskiego kraju ma taki aerodrom. Szczególnie, że Tegel – choć wygląda nieco lepiej – to też lata świetności ma już dawno za sobą. Rozumiem, że w te dwa rupiecie nie opłaca się już inwestować, ale cytując towarzysza Jana Winnickiego z przytaczanego już dzisiaj kultowego Alternatywy 4:
Postarajcie się jakoś do cholery, przecież ludzie czekają!
Jako, że najkorzystniejszą ofertę tego dnia proponował Ryanair, to postanowiliśmy polecieć do Budapesztu, a dalszą część drogi pokonać wypożyczonym samochodem. Bez przeszkód i przede wszystkim w asyście pięknej pogody lądujemy w stolicy Węgier, która latem tak znakomicie mnie ugościła (odsyłam do jednego z poprzednich wpisów na blogu).
I tutaj pojawia się pierwszy zgrzyt. Udajemy się odebrać nasz zarezerwowany samochód, co wydaje się absolutną formalnością. Pan w wypożyczalni mocno nas jednak zaskakuje, bo o ile w ofercie dozwolone było przekraczanie granicy i takową opcję zaznaczyliśmy, to dostajemy brutalnie brzmiącą informację, że Serbia jest forbidden country i nie ma szans, żeby się w tamtym kierunku udać. Następuje konsternacja, ponieważ na stronie wypożyczalni żadnej listy zabronionych destynacji nie było, tymczasem na miejscu okazało się, że ich samochodami np. do Serbii czy Rumunii można co najwyżej pojechać na google maps.
Skoro na czarnej liście są nawet najbliżsi sąsiedzi, to pojawiło się kilerowskie pytanie:
To co wolno, jak nic nie wolno?
Na szukanie odpowiedzi nie było jednak na czasu, ponieważ najpierw trzeba było znaleźć inne auto, żeby wyprawy nie zakończyć już w Budapeszcie. Po raz pierwszy pojawił się delikatny stresik, ale na szczęście trwał tylko kilka minut. Okazało się, że w wypożyczalni obok żadnych problemów – mimo braku rezerwacji – nie było i wszystko poszło jak po maśle.
A gdy wypełniający papiery koleżka usłyszał, że za cel obieramy Belgrad, to uśmiechnął się pod nosem i tylko upewnił się w swoim przekonaniu, że jedziemy na mecz. Przy okazji życzył nam oczywiście dobrej zabawy.
Dostaliśmy odpicowane Renault Clio, które w środku pachniało jeszcze nowością, a na białej karoserii nie miało nawet pół rysy. Do pokonania mieliśmy 378 kilometrów, a półmetek trasy niemal idealnie wyznaczało przejście graniczne w Horgoszy. Sytuację znowu mieliśmy pod całkowitą kontrolą. Było ciepło, świeciło słońce, a im dalej odjeżdżaliśmy od Budapesztu, tym autostrada robiła się coraz luźniejsza i można było przetestować działanie tempomatu w Clio.
Jedynym „problemem” były krajobrazy za oknem. Pola i bezkresne równiny aż po sam horyzont. Okrutna monotonia bez nawet grama urozmaicenia czymkolwiek ciekawym. Na szczęście czas zajęliśmy sobie rozmyślaniem, czy nasz samochód z wypożyczalni ma w pakiecie wykupioną winietę, czy może jednak staliśmy się właśnie hojnymi mecenasami węgierskiego ministerstwa infrastruktury i nasze Clio jest pierwszoplanowym aktorem w oku każdej kamery na autostradzie. Ostatecznie okazało się, że jedziemy zgodnie z prawem, a po powrocie do Polski nie trzeba będzie blokować kart kredytowych.

Przed godz. 13 dojechaliśmy do przejścia granicznego. Zakładaliśmy, że może nam tu chwilę zejść, tymczasem wszystko poszło błyskawicznie. Ani Węgrzy, ani Serbowie nie zadawali żadnych pytań, niczego nie sprawdzali, tylko po prostu bez słowa nas puścili. To była miła odmiana, bo gdy rok temu jechaliśmy na spotkanie z FC Koln i los w busie skojarzył nas z kibicami z Niemiec, to na granicy rumuńsko-serbskiej przetrzepali nas bardzo ostro. Grzebanie w bagażach, szukanie pirotechniki czy nawet pokazywanie kwitów z Bookingu, że mamy zaklepany nocleg.
Pierwszy gwizdek na Marakanie miał rozbrzmieć o godz. 18:55.
A u nas dopiero dochodziła godz. 13 i byliśmy już po serbskiej stronie. Do mety mieliśmy zaledwie 200 kilometrów połatanej, momentami dziurawej, ale jednak pustawej autostrady do Belgradu. Zatrzymujemy się na pierwszej stacji benzynowej, żeby za 10 zł kupić kartę z kilkoma gigabajtami serbskiego mobilnego internetu, ponieważ 1 MB w roamingu poza UE kosztuje… 31,76 zł. To już zabawa nie naszą kieszeń, skoro za wysłanie fotki na Twittera trzeba by pewnie zabulić ze stówę.
Także, jeśli opuszczacie teren evropskiego sajuza, to pilnujcie się, żeby przypadkiem z nudów nie odświeżyć sobie tablicy na Facebooku. To bolesne.
Ledwo wrzuciłem sobie drugą kartę SIM do telefonu, a Messenger już zafundował mi całą serię wibracji. To nasi znajomi z Belgradu zaczęli z niepokojem dopytywać, gdzie jesteśmy. Uspokajaliśmy, że wszystko mamy pod kontrolą.
– Dwie godziny przed meczem to trochę za późno. Zróbcie wszystko, żeby być znacznie wcześniej i pod żadnym pozorem nie jedźcie samochodem w okolice stadionu. Przed spotkaniem z Napoli przez dwie godziny przejechałem dwa kilometry – pisał nasz znajomy kibic Zvezdy.
Zapas czasowy mimo wszystko wydawał się spory, więc stwierdziliśmy, że po drodze wpadniemy jeszcze do Nowego Sadu. To trzecie pod względem liczby ludności miasto w Serbii (340 tys. mieszkańców) i stolica autonomicznego okręgu Wojwodina. To okręg niezwykle nudny krajobrazowo (również bezkresne równiny), ale niezwykle ciekawy etnicznie i kulturowo. Formalnie tak naprawdę nie leży na Bałkanach, a jest częścią Wielkiej Niziny Węgierskiej.
Wojwodina to aż około 25 mniejszości narodowych i etnicznych. Status języka urzędowego poza serbskim posiadają też: chorwacki, rumuński, rusiński, węgierski, słowacki i czeski. Najwięcej jest tutaj zdecydowanie Węgrów, którzy stanowią ponad 10% populacji. To najbogatszy i najbardziej europejski region Serbii (słynący z dość wydajnego rolnictwa), w którym co jakiś czas po cichu wspomina się o niepodległości, ale na dzisiaj są to głosy zdecydowanie będące w mniejszości. Wojwodina jest raczej przykładem na to, że na terenie byłej Jugosławii wiele narodów może jednak ze sobą współżyć w pokojowy sposób. Przewodniczącym regionalnego parlamentu jest Istvan Pasztor. Serbski polityk mniejszości węgierskiej.
W Nowym Sadzie od razu poczuliśmy jednak, że jesteśmy w Serbii, bo przywitała nas cała plejada bałkańskich zwyczajów. Najpierw gościu zatrzymał się na ślimaku wyprowadzającym samochody z autostrady, ponieważ… zadzwonił mu telefon. Z jednej strony fajnie, że nie chciał odbierać prowadząc, ale z drugiej – stworzył trzy razy większe zagrożenie. A potem im dalej w las, tym większa klasyka gatunku. Rowerzyści jadący pod prąd, parkowanie na pasach zieleni, piesi przebiegający tuż przed twoją maską.

Suburbia miasta są mocno zaniedbane, natomiast centrum, choć miejscami ciągle mocno zakurzone i pamiętające bombardowania NATO z 1999 roku, może się coraz bardziej podobać i tętni życiem. Sporo inwestycji, masa młodych ludzi na ulicach, kilka klimatycznych i zielonych skwerów. Nowy Sad to ważny ośrodek akademicki i stolica hipsterów oraz wielu innych subkultur, które w konserwatywnej Serbii nie wszędzie się rozwinęły.
Styl zabudowania starówki prawie w ogóle nie przypomina Bałkanów. Bardziej Węgry, czy nawet niektóre polskie stare miasta. Na centralnym placu znajduje się klasyczny ratusz i przede wszystkim katolicki kościół mariacki, którego strzelista wieża góruje nad całą okolicą. Jest środek dnia pracującego, ale jak to w Serbii – absolutnie pełen luzik i brak stresu. Mieszkańcy korzystają z tego, że na początku listopada słupki rtęci dobijają do 20 stopni i oblegają wszystkie kawiarnie oraz restauracje. Jest wręcz tłoczono i gdyby zapytać nas, jaki to dzień tygodnia, to bez wahania stwierdzilibyśmy, że zapewne jakaś sierpniowa sobota albo niedziela i to być może połączona ze świętem narodowym.

Ale to po prostu klasyczna Serbia. Tutaj czas płynie powoli, a biesiadowanie po kafanach jest najważniejszą częścią dnia. Nie ma się co przepracowywać.
Walka z czasem
Trzeba przyznać, że beztroski klimat Nowego Sadu udzielił nam się chyba za bardzo. Konsumując klasyczne Ćevapčići uświadomiliśmy sobie, że do pierwszego gwizdka zostały nieco ponad trzy godziny, a my mieliśmy jeszcze niecałe 100 kilometrów do pokonania. Z tyłu głowy cały czas miałem co prawda ostrzeżenia od znajomych, ale nie biliśmy na alarm. W tym momencie niedoczas był tylko delikatny i gdy wróciliśmy na autostradę, to kilometry połykaliśmy naprawdę w dobrym tempie. Na rogatkach stolicy Serbii zameldowaliśmy się kilka minut przed 17 i wydawało się, że sytuacja jest opanowana. Mieliśmy szybko przemknąć na drugą stronę Sawy, zostawić samochód gdzieś na uboczu i spokojnie spacerem dojść na Marakanę.
Wraz z przekroczeniem tabliczki „Belgrad” zaczął się jednak mały koszmar. Stolica Serbii po prostu stała.
Szybki rzut na google maps i konsternacja, bo absolutnie wszystkie drogi (autostrada, główne aleje, czy nawet osiedlowe uliczki) świecą się na czerwono. Jeden wielki korkowy labirynt, z którego nie można było uciec. Nie mieliśmy wyjścia, musieliśmy stać się członkami tego orszaku, który wywołał totalny chaos komunikacyjny i po prostu powoli przemieszać się w kierunku stadionu. Uciekał nam czas, a szybkie rozeznanie w terenie pozwoliło jednoznacznie stwierdzić, że większość sprawców zamieszania podąża do tego samego miejsca, co my. Najpierw mijamy stłuczkę kilku samochodów, z których wysiadają kibice w czerwono-białych barwach. Już wiemy, że oni spotkania na pewno nie zobaczą. Zaraz potem mija nas załadowany po sufit bus na słowackich blachach. Nie ulegało wątpliwości, że goście nie przyjechali tutaj zwiedzać muzeum Nikoli Tesli.
W radiu co chwilę łączenia ze stadionem, który zdaje się już kipieć emocjami, a nasze wszystkie czasowe bufory bezpieczeństwa już dawno przeszły do historii niczym Jugosławia. Po przekroczeniu Sawy podejmujemy jedną słuszną decyzję. Zostawiamy samochód i resztę drogi (prawie trzy kilometry) postanawiamy pokonać na nogach. Przy okazji błogosławimy fakt, że znajdujemy się na Bałkanach, gdzie obowiązuje tzw. luźny, południowy styl parkowania. Idziemy za przykładem innych kibiców i zostawiamy auto w jakiejś bocznej osiedlowej uliczce. Pół jezdni jest zablokowane, ale nikomu to nie przeszkadza, jeśli tylko da się jakoś przecisnąć. Nikt nawet nie pomyśli o tym, żeby uraczyć cię odholowaniem, założeniem blokady na koło czy biletem na myjnię, bo skoro ch***o parkujesz, to teraz zdrapujesz. Belgrad wciąż jest miastem, gdzie rządzą samochody, a nie rowerzyści i piesi. Coś w stylu: mój podjazd jest Twoim parkingiem przyjacielu.
Do pierwszego gwizdka została niecała godzina. Jesteśmy przekonani, że sytuacja znowu jest pod pełną kontrolą. Droga do celu jest nam doskonale znana, zagęścimy ruchy i zaraz będziemy na stadionie. Po drodze, jak za każdym razem w Serbii, zwracamy uwagę na pracę policji i wojska, które mają zapewnić bezpieczeństwo. Szczególnie, że trasa prowadzi przez… stadion Partizana. Służby sprawiają wrażenie wyjątkowo spokojnych. Dwójkowe patrole co kilkadziesiąt metrów, które nie wyglądają na postawione w stan najwyższej gotowości. Jedni ucinają sobie pogawędki, inni nawet grzebią w telefonie. Nie ma mowy o mandatach za sikanie w plenerze, do pewnego momentu dozwolone jest maszerowanie sobie z otwartym piwkiem w ręku (przed spotkaniem z FC Koln policjant… poprosił, żebyśmy łaskawie je dopili w danym miejscu i zostawili puszki na chodniku). Nie istnieje też instytucja czerwonego światła dla pieszych.

Akurat ta ostatnia kwestia wryła mi się w pamięć nadzwyczaj dobrze, bo to było moje pierwsze doświadczenie związane z Serbią. Nabyte kilka lat temu, kilkadziesiąt minut po wylądowaniu w Niszu. Zbliżamy się do przejścia dla pieszych. Świeci się światło czerwone, grupa kilku osób stoi na chodniku, a wśród nich policjant na służbie. Na drodze ruch jak diabli, ale widzę, że większość ludzi mimo wszystko rusza na czerwonym. Myślę sobie, co oni najlepszego odstawiają – przecież obok stoi policjant. Ale ku mojemu zaskoczeniu stróż prawa poszedł w ich ślady i też spokojnie przeszedł sobie na drugą stronę jezdni. Od tamtej pory nie mam już wątpliwości, że w tym kraju sygnalizacja świetlna dla pieszych istnieje tylko teoretycznie i korzystają z niej co najwyżej matki z dziećmi.
Służby dość liberalnie – przynajmniej takie mam doświadczenia – zachowują się też na samych stadionach. Teoretycznie pirotechnika jest oczywiście zabroniona, ale praktycznie… Praktycznie jest tak, że zarówno na Zveździe, jak i Partizanie przed większością spotkań na bieżnię wjeżdża straż pożarna i w okolicach młynów polewa najbliższą okolicę wodą. Oczywiście po to, żeby szybciej gasły race, które zostaną rzucone w kierunku murawy.
Skoro już piszę o takich sprawach, to wystrzelam się z jeszcze jednej anegdoty. Podczas jednego z derbowych spotkań na stadionie Partizana, Crvena zvezda w drugiej połowie standardowo postanowiła spalić zdobyte barwy rywala zza miedzy. Część eksponatów wylądowała oczywiście na płocie, ale reszta zaczęła również płonąć gdzieś w środku sektora. Sytuacja prawdopodobnie delikatnie wymknęła się spod kontroli, ponieważ przy okazji zajęło się też kilka plastikowych krzesełek. No i zrobiło się małe ognisko, które płonęło przez kilkadziesiąt minut do końcowego gwizdka. W innym kraju od razu wjechałaby straż pożarna, kibice zostali wyproszeni, a mecz być może nawet przerwany. A tutaj wszystko spokojnie dograno do końca, fani na luziku poszli do domu i służby dopiero potem bez stresu przyszły dogasić ogień.
Neka bude borba neprestana!
Bezstresowo nie było jednak w naszym przypadku, gdy już znaleźliśmy się pod stadionem Zvezdy. Wokół tłumy. Kwitnie handel szalikami na prowizorycznych stolikach, mijamy kilku koników, którzy próbują znaleźć desperatów na upragnioną wejściówkę. Do meczu zostało jakieś pół godziny i kolejki do poszczególnych bramek nie wydawały się jakieś gigantyczne. Większość fanów dawno była na stadionie, więc zakładaliśmy, że to już koniec problemów.

Takowe niestety się pojawiły, ponieważ nasz sektor zlokalizowany był z drugiej strony stadionu i miał ogromne problemy z przepustowością. Zaledwie dwie albo trzy bramki wejściowe (już dokładnie nie pamiętam) miały wpuścić na obiekt kilkanaście tysięcy ludzi na dwa duże sektory przeznaczone dla kibiców gospodarzy oraz przy okazji… pokaźną grupę przybyszy z Liverpoolu do klatki gości.
Gdy zobaczyliśmy takowy obrazek, to miny nieco nam zrzedły, ponieważ pół godziny mogło okazać się niewystarczające do tego, żeby dostać się na stadion na pierwszy gwizdek.

Kibicowska kolejka zaczęła się denerwować. Słychać było okrzyki:
Pusti nas! (wpuśćcie nas!)
Pojawiły się spekulacje, że stoimy tak długo, ponieważ w tym momencie nadal wpuszczani są Anglicy. Okazało się jednak, że oni już dawno są ulokowani w swoim sektorze, a przyczyną zatoru jest to, że do tego wąziutkiego gate’a nacierały po prostu gigantyczne kolejki… z obu stron. Wojsko stworzyło więc dwa kordony i wpuszczało do bramek po kilkanaście osób najpierw z jednej, a potem z drugiej strony. I tak do wyczerpania zapasów.
Ścisk w tym wąskim gardle był niemiłosierny i nawet, gdy już zajęliśmy pole position do kołowrotków wejściowych, to nie zelżał nawet na moment. Fani napierali z taką siłą, że stewardzi byli totalnie bezradni i nie mogli przeprowadzić obowiązkowej kontroli bezpieczeństwa, czyli standardowego trzepanka pod kątem posiadania niebezpiecznych narzędzi, pirotechniki i innych przedmiotów z zakazanej listy. Ochrona tylko bezradnie rozkładała ręce i czym prędzej usuwała się z drogi. Ja zostałem poklepany po plecach, ale bardziej w takim stylu, jakby ktoś życzył mi dobrej zabawy, a nie sprawdzał, czy przypadkiem nie mam ze sobą kompletu noży kuchennych.
Na całe szczęście los nam wyjątkowo sprzyjał i zielone światełko na bramce zapaliło się w momencie, kiedy piłkarze wychodzili na boisko. Uff, zdążyliśmy i od tego momentu już faktycznie nic nie mogło umniejszać naszemu szczęściu.
Marakana dudniła ogłuszającym dopingiem ponad 50 tysięcy gardeł. Wtedy po raz pierwszy na dobre uświadamiasz sobie, że warto było tłuc się taki kawał drogi do Belgradu.
Na dzień dobry została zaprezentowana efektowna foliada w srebrno-czerwonych barwach, która swoim rozmachem obejmowała cały stadion, ponieważ każdy kibic musiał podnieść przyczepioną do krzesełka folię. Z całości wyłonił się napis:
Neka bude borba neprestana. Neka bude što biti ne može.
W luźnej translacji można przetłumaczyć to zdanie na coś w stylu: „Niech walka nigdy nie ustaje. Niech niemożliwe nie istnieje„. To cytat z powieści Petara Petrovicia-Njegosa pod tytułem Gorski vijenac – jednego z najważniejszych dzieł serbskiej literatury.
Delije wydrukowali też kilkadziesiąt tysięcy ulotek informacyjnych, żeby choreografia udała się bez przeszkód, a niedzielni kibice załapali tekst nowej przyśpiewki: „Igra Zvezda danas pravi lom, za nas ona već je šampion”.

O odpalaniu jakiejkolwiek pirotechniki nie było mowy. Zvezda jest u piłkarskiej centrali na cenzurowanym i wystarczyłaby jedna raca, żeby kolejne spotkania w europejskich pucharach oglądać w telewizji a Marakanę zamknąć na cztery spusty.
Czy można stąd zadzwonić na miasto?
Jak już widzisz i czujesz to wszystko na żywo, to automatycznie i bezgranicznie dajesz się porwać tej atmosferze, ale…
… ale najpierw trzeba było jednak wywalczyć sobie jakieś dogodne miejsce do oglądania meczu (wiem, że brzmi to kuriozalnie w przypadku wizyty na stadionie, gdzie toczą się rozgrywki Ligi Mistrzów). O krzesełkach nie było co marzyć, jeśli nie przyszło się na stadion dwie godziny przed spotkaniem. Jedyne schody na sektorze są natomiast zapchane setkami ludzi, a z tyłu nacierają na ciebie kolejne dziesiątki osób. Czujesz się jak w delikatnym potrzasku i zastanawiasz, czy przypadkiem na stadionie nie ma delikatnego nadkompletu publiczności.

Jako pragmatyk wykorzystuję fakt, że znajduję się zaraz przy sektorze gości. Postanawiam zostać na samej górze schodów i nieco przytulić się do płotu oddzielającego nas od fanów Liverpoolu. Co prawda kawałek narożnika nieco zasłania mi siatka ochronna, ale mam wokół siebie trochę wolnej przestrzeni i – jakkolwiek to brzmi – pełną swobodę ruchów. Teraz wyobraźcie sobie, jaki tam był tłok : )
Przyznam, że przez pierwsze kilkanaście minut rozglądałem się przede wszystkim po trybunach, ale kątem oka widziałem, że na boisku gospodarze radzą sobie zaskakująco dobrze. Wręcz dominują nad wielkim Liverpoolem i – zgodnie z apelem kibiców – borba faktycznie jest neprestana. Stadion nakręcał się z każdą kolejną akcją, a w 22. minucie eksplodował z radości.
Marko Marin dośrodkował z rzutu rożnego, w polu karnym najwyżej wyskoczył Milan Pavkov i Zvezda prowadziła 1:0. Publiczność jeszcze nie zdążyła na dobre ostygnąć po pierwszym amoku radości, a niesamowity Pavkov przyładował po raz drugi. Była w tym jakaś magia, bo wysoki napastnik gospodarzy do rajdu życia zbierał się strasznie pokracznie i wydawało się, że zupełnie nic z tego nie będzie. Jakimś cudem dostał się jednak przed pole karne, potężnie kropnął i… futbolówka znowu zatrzepotała w sieci. Trener Vladan Milojević wyglądał nie tylko na szczęśliwego, ale przede wszystkim na totalnie skonsternowanego, natomiast Pavkov sprawiał wrażenie gościa poddanego jakiemuś seansowi spirytystycznemu. Nie do końca wiedział, co właśnie zrobił. Nawet niespecjalnie był w stanie okazywać radość.
W drugiej połowie Liverpool ruszył do ataku, a Zvezda miała kłopoty, żeby wyjść własnej połowy. I choć gospodarze przez trzy kwadranse praktycznie tylko się bronili, to trudno napisać, że była to obrona rozpaczliwa. Anglicy cały czas nacierali, ale konkretnych okazji stworzyli sobie jak na lekarstwo. A nawet jeśli udało im się dojść do sytuacji strzeleckiej, to na drodze stawał rewelacyjny Milan Borjan. Bramkarz Zvezdy przez te kilkadziesiąt minut zapracował w Belgradzie na status półboga.
Crvena zvezda grała bardzo mądrze w defensywie i miała dwunastego obrońcę w postaci 50 tys. gardeł, które na wszelkie sposoby próbowały wybić Liverpool z rytmu. Trzeba otwarcie napisać, że tego dnia Marakana po prostu ugotowała Salaha i spółkę.
Po końcowym gwizdku stadion oczywiście eksplodował po raz trzeci. Czerwono-biali odnieśli największe zwycięstwo od 1991 roku, kiedy sięgnęli po Puchar Mistrzów, a na sztandarach nieśli słynne hasło Srbija do Tokija.
Choć mecz oficjalnie się zakończył, to kibice, a w szczególności zasiadający na Severze (trybunie północnej) Delije, zafundowali sobie dogrywkę, która trwała przez dobrych kilkadziesiąt minut. Z najbardziej fanatycznej części stadionu nikt ani myślał się ruszać. Dalej dudniły głośne śpiewy, powiewały flagi – generalnie zabawa trwała na całego. To był wieczór, który zasługiwał na specjalną oprawę i nie można było po prostu pójść sobie do domu.

Przez dłuższą chwilę obserwowaliśmy to wszystko z perspektywy naszego sektora, ale spektakl przerwała nam komenda:
Momci, ajmo! (Chłopcy, chodźcie!)
To wojskowy prosił nas, żeby powoli ewakuować się w kierunku wyjścia, ponieważ chciano wypuścić z klatki gości kibiców Liverpoolu, a w tej strefie Marakany był tylko jeden, wspólny gate i najpierw trzeba było go wyczyścić z fanów Zvezdy.
A propos sektora gości, to była prowizorka naprawdę wysokiej klasy. Sektory buforowe nie istniały. Kibiców Zvezdy od fanów Liverpoolu oddzielał tylko płot oraz dość wysoka siatka, która została na nim specjalnie na tę okazję zamontowana. I ja przy tym płocie właśnie sobie stanąłem, toteż miałem idealny pogląd na to, co działo się u grupy z Wielkiej Brytanii. Czasami coś tam krzyknęli, sporadycznie coś zaśpiewali, ale przede wszystkim z dość zasępionymi minami oglądali boiskowe popisy swoich pupili.

Fani Crvenej zvezdy od razu zagłuszali ich gwizdami, parę razy ryknęli F*ck you Liverpool, a w przerwie zaczęli skandować imię i nazwisko Nemanji Maticia. Reprezentant Serbii jest piłkarzem Manchesteru United i kilka dni wcześniej zrobiło się o nim głośno praktycznie w całej piłkarskiej Europie. Z okazji zbliżającego się Dnia Pamięci (na część poległych żołnierzy Wspólnoty Brytyjskiej we wszystkich wojnach) brytyjskie drużyny wyszły na ligowe boiska w specjalnych koszulkach z nadrukowanym czerwonym makiem, który jest symbolem tego święta. Matić odmówił, ponieważ stwierdził, że Anglia jest członkiem NATO, które w 1999 roku bombardowało Serbię i pozostawiło w głowie dwunastoletniego wówczas zawodnika traumatyczne przeżycia.
W pełni zdaję sobie sprawę, dlaczego ludzie noszą czerwone maki. Całkowicie szanuję każdego, kto tak postępuje. Współczuję każdemu, kto stracił kogoś w wyniku konfliktu. Jednakże dla mnie to tylko przypomnienie o ataku, którego doświadczyłem na własnej skórze, gdy byłem dwunastoletnim, przestraszonym chłopcem żyjącym w Vrelo, podczas bombardowania Serbii w 1999 roku – napisał na swoim Instagramie Matić, który jednocześnie został bohaterem w swojej ojczyźnie.

Jako ciekawostkę można też dodać, że gdy na długo po spotkaniu na stadionie byli już tylko kibice Liverpoolu i Delije, to Anglicy standardowo na pożegnanie odśpiewali swoją kultową piosenkę You’ll never walk alone. I dostali od Serbów nieśmiałe oklaski.
Po końcowym gwizdku sektor gości nagrodził natomiast brawami… podopiecznych Vladana Milojevicia.
W trakcie meczu atmosfera na linii kibice Zvezdy – sektor gości nie była więc nawet jakoś specjalnie napięta i w pierwszych minutach nikt nawet nie pilnował fanów z Liverpoolu. W pewnym momencie jakiś chyba pijany Angol zaczął się jednak wspinać na balkon, na którym siedzieli niepełnosprawni kibice z miasta Beatlesów. Nie wiadomo po co, ale nikt go tam nie chciał, więc stewardzi u góry zablokowali mu przejście, a kumple na dole zaczęli go z powrotem ściągać na zwykły sektor.
To uświadomiło miejscowym służbom, że może jednak warto jakoś zabezpieczyć całe przedsięwzięcie i na sektor wjechało kilkudziesięciu wojskowych, którzy ustawili się wzdłuż płotu okalającego strefę dla fanów Liverpoolu. Jak możecie sobie wyobrazić – zrobiło się jeszcze ciaśniej (nie widziałem, że jest to jeszcze możliwe), ale jakoś nikt specjalnie nie był tym zaaferowany, bo wszyscy byli w amoku po pierwszym golu dla Zvezdy.

Poza tym trzeba przyznać, że wojskowi nie wjechali na sektor jak do obory i robili wszystko, żeby nie stratować tłumu. Przede mną stał gość z dwójką małych dzieci, który tylko rzucił do pierwszego żołnierza:
Pazi, dete. (Uważajcie na dzieci).
I potem każdy kolejny przedstawiciel służb mundurowych przekazywał podobną informację swojemu koledze, więc całą operację udało się przeprowadzić możliwie bezboleśnie.
A ja – jak już pisałem we wstępie – w pewnym momencie pierwszej połowy poczułem ciepło w kieszeni. Wariował mój telefon, ponieważ lokalne nadajniki nie wytrzymywały obłożenia i następowały czasowe przeciążenia sieci komórkowych. Wykonanie jakiegokolwiek połączenia (nie tylko ze względu na ogłuszający doping) przez długie momenty najprawdopodobniej było niemożliwe. Skłoniło mnie to do pewnych przemyśleń. Kiedy – zgodnie ze swoją pragmatyczną postawą – zająłem już bezpieczne miejsce na górze trybuny, które dawało mi pełną swobodę ruchów oraz możliwość ewakuacji w każdym momencie, to zacząłem się zastanawiać, jak niewiele dzieli pewne części stadionu od komunikacyjnej katastrofy. Na dole tłum, ciągi komunikacyjne nie istnieją (bo wszyscy na nich stoją), komórki nawalają. Jeśli jesteś gdzieś w środku sektora, to nie masz szans, żeby szybko uciec. Nie chciałem nawet myśleć, co by się stało, gdyby ktoś kilkanaście rzędów niżej np. zasłabł.
Serbowie taką organizacją spotkań igrają z ogniem, jednak kibice zdawali się w ogóle tym nie przejmować. Mecz był dla nich tak wyjątkowym przeżyciem, że prawdopodobnie byliśmy jedynymi osobami w najbliższej okolicy, które zwracały uwagę na to, że warunki, jak na Ligę Mistrzów, są totalnie spartańskie. Oni po prostu z beztroską radością cieszyli się z tego, że mogą oglądać ten mecz. Nawet, gdy mieli pod opieką dwójkę małych dzieciaków.

A na tegorocznych mistrzostwach świata los skojarzył w grupie Serbów ze Szwajcarami. W bezpośrednim spotkaniu jedną z bramek strzelił właśnie Shaqiri i zdobytego gola celebrował w niezwykle prowokacyjny sposób – układające ręce w znak albańskiego, dwugłowego orła. Dyrektor sportowy Crvenej zvezdy Zoran Terzić przestrzegał piłkarza Liverpoolu przed przyjazdem do Belgradu i w Anglii sprawę chyba faktycznie gruntownie przeanalizowali, ponieważ filigranowy pomocnik został w domu.
Terzić zabrał głos w tej sprawie także z własnych pobudek, ponieważ wiedział, że przyjazd Shaqiriego podburzy trybuny w Belgradzie. A klub nie mógł pozwolić sobie na żadne ekscesy, ponieważ jest w UEFA na cenzurowanym i piłkarskiej centrali wystarczy głupi pretekst do tego, żeby zamknąć Marakanę na grudniowe spotkanie z PSG.
Ulica Pavkova
Na szczęście – zamiast politycznych i pozaboiskowych ekscesów – było to czysto sportowe święto. Bohaterem został oczywiście Milan Pavkov, który strzelił Liverpoolowi dwie bramki i na zawsze zapisał się w historii klubu. Już w trakcie spotkania fani spontanicznie wymyślili piosenkę na jego cześć i po stadionie niosło się głośne:
Hej Pavkov, skoči daj gol glavom! (Hej Pavkov, skocz i strzel gola głową!)
Na tym Pavkomania absolutnie się nie skończyła, ponieważ kilka dni później w Zlatiborze na zachodzie kraju został patronem jednej z ulic, a o kolejną – oczywiście bardziej w formie żartu – starał się zastępca prezydenta Belgradu
Święto jest tylko kilka razy w roku
Pewnie zastanawiacie się, dlaczego Belgrad ogarnia aż takie szaleństwo. Pewnie znacznie większe niż w momencie, gdy do elity awansowała Legia Warszawa i grała z Realem Madryt czy Borussią Dortmund.
Dla polskich zespołów wojaże po Starym Kontynencie (tudzież Kaukazie) są miłym bonusem (albo pocałunkiem śmierci), ale prawdziwa młócka toczy się na ligowych boiskach. Poziom ekstraklasy jest jaki jest i choć ostatnio monopol na mistrzostwa ma drużyna z Warszawy, to trudno napisać, że po tytuły sięga z łatwością. Ta liga ma swoje klasyki, jest ładnie opakowana, a piłkarze biegają po nowoczesnych i czasami nawet wypełnionych stadionach. To produkt kulawy, ale wzbudzający emocje.
Takowych nie ma w lidze serbskiej. Zvezda jeździ w większości po pastwiskach albo stadionach zlokalizowanych na dachach centrów handlowych (polecam sprawdzić obiekt Vożdovaca Belgrad) i po prostu leje kolejnych maruderów. Nie ma w tym grama emocji, a fani Crvenej zvezdy w zasadzie już mogą mrozić szampany z myślą o świętowaniu kolejnego tytułu. W 16 meczach drużyna Vladana Milojevicia zdobyła 46 punktów (15 zwycięstw, jeden remis). Strzeliła 43 gole, straciła 8.

Remis – jak nie trudno się domyślić – padł w konfrontacji z Partizanem Belgrad, ale na dłuższą metę rywalizacja derbowych rywali już dawno przestała być wyrównana. Crno-beli nie dość, że są pogrążeni w kryzysie sportowym, to jeszcze mają totalny rozgardiasz na trybunach. Skonfliktowane są trzy grupy kibiców, które na meczach trzeba oddzielać pilnie strzeżonymi strefami buforowymi.
Partizan gra dzisiaj w innej, niższej lidze niż Zvezda. Transfermarkt.de kadrę zespołu z ul. Humskiej wycenia na nieco ponad 21 mln euro, natomiast Czerwonej gwiazdy na prawie 44. To przepaść, która jest nie do odrobienia w najbliższych latach.
Dlatego w czasie ligowych spotkań Marakana świeci pustkami. Sześć tysięcy ludzi na takim kolosie wygląda jeszcze bardziej komicznie niż grudniowa frekwencja na stadionie we Wrocławiu. Bilety na mecze kosztują grosze, a na drugą połowę nierzadko można wchodzić za darmo. Nie ma jednak sposobu, żeby przyciągnąć widzów na trybuny, ponieważ Zvezda w lidze gra tak naprawdę sparingi. Wrzuca każdemu rywalowi przynajmniej trójkę, a piłkarze po kolejnych golach nawet specjalnie się nie cieszą. To, że wygrają jest oczywiste, dlatego liga na co dzień interesuje absolutnie tylko najwierniejszych fanatyków, którzy w weekendy cierpią na nadmiar wolnego czasu. Nawet dość zaangażowani kibice Zvezdy swego czasu dziwili się nam, że chcemy oglądać jakiś podrzędny ligowy paździerz z Radnickim Nisz. Skończyło się totalnie gładkim 3:0, a rywal większą liczbą piłkarzy wyszedł z własnej połowy tylko w momencie, gdy w przerwie następowała zmiana stron.
Dlatego mecze w europejskich pucharach to jedyne poważne spotkania w trakcie sezonu (oczywiście poza derbami z Partizanem). A jeśli na dodatek po latach posuchy losujesz takie firmy jak PSG, Liverpool czy Napoli, to wiesz, że Belgrad po prostu oszaleje.
Zvezdo, pamiętaj o mnie w święta : )
Na koniec zdobędę się jeszcze na krótki apel w kierunku władz Crvenej zvezdy. Otóż pozwolę sobie zauważyć, że gdy tylko przyjeżdżam na mecze do Belgradu, to piłkarze z czerwoną gwiazdą na piersi zawsze wygrywają. I nie chodzi tutaj o jakieś ligowe spotkania z lokalnymi maruderami, tylko mecze, które naprawdę zapisują się w historii klubu.
Rok temu Zvezda w ostatniej kolejce fazy grupowej Ligi Europy pokonała u siebie FC Koln 1:0 i po raz pierwszy od lat zagrała na wiosnę w europejskich pucharach. Tym razem przyjechałem dopilnować spotkania w Lidze Mistrzów i też z zadania wywiązałem się wzorowo. Pewne 2:0 z Liverpoolem i mecz, który określa się mianem największej wiktorii Crvenej zvezdy od momentu zdobycia Pucharu Mistrzów w 1991 roku.
Także, drodzy panowie włodarze, gdyby zostało Wam kilka dinarów nadwyżki po tej złotej jesieni w europejskich pucharach, to chętnie przyjmę swoją dolę za pełnienie roli niezawodnego talizmanu. Wtedy będę przyjeżdżał jeszcze częściej i co za tym idzie – nie trzeba będzie martwić się o wyniki.
To taka transakcja win-win, nieprawdaż?

Dodaj komentarz