Przywódca NRD Erich Honecker u schyłku lat 80-tych wraca do swojego marionetkowego i chylącego się ku spektakularnemu upadkowi państwa po jednej z wielu wypraw zagranicznych. Jest nieco zaniepokojony. Na lotnisku nie ma komitetu powitalnego, a na ulicach żywego ducha. Zagadka rozwiązuje się dopiero w momencie, gdy Honecker przejeżdża wzdłuż Muru Berlińskiego. Jest w nim wielka dziura, której towarzyszy napis:
Erich, jesteś ostatni, jak będziesz wychodził, zgaś światło.
To jeden z żartów (po więcej zapraszam na świetny blog nrdblog.cmosnet.pl), który dobrze oddawał nastroje we wschodniej części Niemiec w ówczesnym czasie. Pod koniec lat 80-tych wszyscy już wiedzieli, że sztuczny demolud na zachód od polskiej granicy trzęsie się w posadach i wkrótce wyzionie ducha.
—
3 października minęło dokładnie 28 lat od momentu, kiedy NRD przeszło do historii, ale czasami mam wrażenie, że żart o zgaszeniu światła niewiele stracił na aktualności. Szczególnie, jeśli wybierzemy się zaledwie kilka, kilkanaście lub kilkadziesiąt kilometrów za naszą zachodnią granicę. A tym razem właśnie taką, dość krótką, wycieczkę proponuję.

Bo wystarczy naprawdę tylko delikatnie wyściubić nos za legendarne (przede wszystkim za sprawą filmu Młode Wilki) przejście graniczne w Lubieszynie, żeby spostrzec, że zjednoczenie Niemiec w wielu aspektach było fikcją. Pompowanie najpierw miliardów marek, a potem euro w byłe NRD niewiele różni się od palenia pieniędzmi w kominku. Co prawda w większości miejsc asfalt faktycznie zastąpił kostkę brukową i przedwojenne sklawiszowane płyty z betonu, ale to tylko fasada pod którą kryją się: postępujące wyludnienie, starzenie społeczeństwa, bezrobocie większe niż u nas i nierzadko po prostu frustracja.
Jak to zwykle u mnie bywa, motywem przewodnim tego tekstu będzie piłka nożna. Jeżdżenie na mecze po przygranicznych miejscowościach pozwoliło mi na dokonanie dość dokładnej egzegezy tego, jak żyje się w byłej NRD, a przynajmniej na jej zapomnianych przez resztą kraju rubieżach. Przyznam szczerze, że pierwotnie w najbliższym czasie nie planowałem poruszać tego tematu na blogu, ale zmieniłem zdanie, ponieważ kilka osób prosiło mnie i wręcz nalegało na postukanie w klawiaturę o terenach tak nieodległych od Szczecina. Szczególnie, że należy nieco podgrzać atmosferę przed spektakularnym (miejmy nadzieję) powrotem na Bałkany, z którego przywiozę (też miejmy nadzieję) masę inspiracji na kolejne wpisy.
Tereny tuż za naszymi lokalnymi przejściami granicznymi, czyli powiaty Vorpommern-Greiswald i Uckermark są bardzo wdzięcznymi miejscami do przeprowadzenia takiej analizy, ponieważ tutaj nie da się niczego przypudrować. Statystyk, wskaźników i ogólnej rzeczywistości nie zamazują duże ośrodki miejskie. Do takowych (nie licząc Szczecina) trzeba dygać kawał drogi. Najbliżej jest Berlin (150 km) i Rostock (250 km). Przemysł na ogólnokrajową skalę ogranicza się najprawdopodobniej tylko do rafinerii w Schwedt.
Dlatego, jeśli do tej pory Niemcy kojarzyły się komuś tylko z Alexanderplatz w Berlinie, Oktoberfestem w Monachium, imponującymi autostradami, których łączna długość pozwoliłaby na wytyczenie trasy ze Szczecina do Władywostoku, czy leczeniem kaca w czasie oglądania noworocznego konkursu skoków narciarskich w Garmisch-Partenkirchen, to w tym przypadku może przeżyć lekki szok. Co tu dużo pisać – tuż za naszą granicą jest trochę jak w skansenie.

Jeszcze niedawno, w Szczecinie, na fali dekomunizacyjnego szaleństwa zastanawialiśmy się, czy nie trzeba przypadkiem zmienić nazwy ul. 26 Kwietnia na jakąś nieco bardziej patriotyczną i niekojarzącą się z Armią Czerwoną. Sąsiedzi podobnego problemu nie mają. W Locknitz (12 km od granicy) możecie pośmigać na przykład po Friedrich Engels Strasse, a tutejsze ulice mają też swoich patronów w osobach Karola Marksa czy Róży Luksemburg. Oczywiście ta miejscowość nie jest wyjątkiem, a tylko pierwszym (bo najbliższym od granicy) przykładem z brzegu, ponieważ Karl Marx Strasse są też w Schwedt, Pasewalku czy w wielu innych miastach. Można pojechać i sprawdzić, można po prostu wygooglować.
Nie zniknęły też tzw. Ampelmännchen, czyli sygnalizatory na przejściach dla pieszych stworzone tylko na potrzeby NRD w latach 60-tych. Jak czytamy na Wikipedii:
Człowieczek z NRD-owskich sygnalizatorów wyróżnia się zamaszystym ruchem, w odróżnieniu od człowieczków z RFN i innych krajów, które kroczą z powagą.
Po drugie czasem można odnieść wrażenie, że to właśnie tutaj Stanisław Bareja kręcił pierwszą scenę z Misia. Są wsie, są miasteczka, są zabudowania, ale czasem odnosi się wrażenie, że zaraz zza rogu wyskoczy milicjant z Misia i będzie instruował swoich kolegów po fachu, żeby zagęścili ruchy ze stawianiem wypchanych kukieł i manekinów:
Szybko, szybko, ustawcie ich tu w kolejce, musi być jakieś życie na osiedlu!
No bo tego życia to jak na lekarstwo. Wieczorami w miasteczkach nie widać żywego ducha na ulicach, a na wsiach postępujące wyludnienie bije po oczach przez 24 godziny na dobę. Po godz. 22 w pobliży granicy z Lubieszynem trudno znaleźć otwartą stację benzynową (i tak jest ich jak na lekarstwo), nie mówiąc już o otwartym sklepie.
To w tej chwili najmniej zaludniony region Niemiec z paradoksalnie największym bezrobociem. W województwie zachodniopomorskim we wrześniu 2018 roku bez zatrudnienia pozostawało 7,1% osób. Dla porównania w powiecie Uckermark 10,6, a w Vorpommern-Greifswald 8,4%. I tak jest znacznie lepiej, bo jakiś czas temu wskaźniki dobijały do piętnastki.
No i gdyby nie piłka nożna, to prawdopodobnie dałbym się przekonać, że chyba faktycznie wszyscy już stąd wyjechali. Ale regularnie odwiedzanie przygranicznych stadionów (choć określenie „stadion” to brutalne nadużycie) pozwoliło mi uknuć tezę, że jakieś życie się tu jednak toczy, choć gdyby nie Polacy, to trzeba by to nazwać zwykłym dogorywaniem.

Gdyby nie Polacy, to większość tutejszych zespołów piłkarskich przestałaby istnieć, a liczba pustostanów byłaby porażająca. Tuż za naszą zachodnią granicą można osiedlić się za grosze, a i tak wjeżdżając do Pasewalku od strony Szczecina sugeruję zwrócić uwagę na blokowisko ulokowane na suburbiach. Typowa wielka płyta, znana u nas jako tzw. zemsta Gierka, choć tam ciągle w dużej mierze nieotynkowana. Spora część mieszkań na najwyższych piętrach jest opuszczona. Widać okna bez firanek i gołe ściany. U nas mieszkańcy często psioczą, że projektanci w tamtych czasach nie przewidzieli wzrostu liczby samochodów i jest notoryczny problem z parkowaniem. W Pasewalku można parkować tirem. W poprzek.
No dobra, ale czas w końcu napisać parę zdań o piłce nożnej, za sprawą której ten tekst w ogóle powstał (jak zresztą wszystkie tutaj). Żeby się nie pogubić zacznę od najniższych klas rozgrywkowych, bo to one najlepiej oddają sedno sprawy.
Aha, i uwierzcie, że wyjaśnić wszystko z sensem naprawdę nie jest łatwo.
Powiat Vorpommern-Greiswald należy do landu Meklemburgia-Pomorze Przednie. Najniższym poziomem rozgrywkowym jest tutaj Kreisliga, która w opisywanym przeze mnie powiecie dzieli się aż na cztery grupy! To efekt wielu – chyba nie do końca przemyślanych – reform, które rok po roku dzieliły rozgrywki na coraz więcej podgrupek.
Po pierwsze wpieniało to zespoły, które mimo awansów i tak zostawały w tej samej lidze. Wiecie jak to jest – zajmujecie pierwsze miejsce, strzelają korki od szampanów, a tu nagle przychodzi kwit, że robicie wypad z baru. Po drugie reformy – wybaczcie określenie – tak zasrały system rozgrywek, że ja po wielu latach nadal nie ustaliłem jeszcze, który to dokładnie poziom ligowy.
– Jedenasty, dwunasty, trzynasty – nawet zawodnicy nie są nam w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Polaków raczej średnio obchodzi to, w której dokładnie lidze grają.
Nas najbardziej interesuje czwarta grupa Kreisligi, która w wyniku reform dostaje najbardziej po tyłku i gdyby nie zawodnicy z naszego kraju, to po prostu zniknęłaby z futbolowej mapy Niemiec. Nie można jednak zapomnieć o jednym istotnym plusie. Rozdrobnienie doprowadziło do tego, że mecze wszystkich drużyn w tej grupie można obskoczyć na… rowerze. Bo jeśli na dwóch kółkach poruszacie się nieco szybciej niż w tylko w tempie mocno spacerowym, to na 1/3 stadionów w tej lidze dotrzecie z Bezrzecza (patrzę ze swojej perspektywy) w mniej niż godzinę.
Zresztą spójrzcie na mapkę, która najlepiej pozwoli zobrazować całą sytuację:

Większość klubów ma swoje siedziby przy dwóch najważniejszych szlakach komunikacyjnych w tym regionie, a więc drogach krajowych: B104 i B113. Wzdłuż obu praktycznie na całej długości poprowadzone są eleganckie, puste i asfaltowe szosy rowerowe, które sprawiają, że jazda po nich to prawdziwa przyjemność.
W Blankensee, Plowen i Grambow zameldujemy się rowerem w mniej niż godzinę. Najdalsze eskapady to Penkun i Zusedom, ale spokojnie można pokonać tę trasę w dwie godziny. Przy aktualnej pogodzie w grę wchodzi raczej tylko samochód, ale tutaj o odległościach nie ma się już co rozpisywać. Dotarcie na każdy z obiektów w tej lidze zajmie nam maksymalnie kilkadziesiąt minut.
Ci najbardziej spostrzegawczy już zdążyli pewnie zauważyć, że coś tu nie gra, bo na mapce zaznaczonych jest tylko dziewięć klubów. A dziewiątka to przecież liczba nieparzysta.

Jak widzicie na załączonym obrazku – pomyłki nie ma. W czwartej grupie Kreisligi w tym sezonie występuje tylko dziewięć zespołów, więc siłą rzeczy co kolejkę jedna drużyna musi pauzować. To jednak stały punkt programu. W czasie poprzednich rozgrywek do rywalizacji przystąpiło 11 klubów, a dwa lata wcześniej… 13.
Dlaczego jest taki bajzel i dlaczego względem poprzedniego sezonu zniknęły dwa zespoły?
Ot, właśnie uroki ciągłych reorganizacji i wyludnienia. Po pierwsze z rozgrywek wycofał się Boocker SV. To klub, który w minionych rozgrywkach finiszował na ostatnim miejscu w ligowej tabeli. W 20 meczach uzbierał zawrotną liczbę pięciu punktów i dał sobie wbić spektakularną liczbę 113 bramek. To oznacza, że rywale ładowali zespołowi z Boock średnio niemal po sześć goli na spotkanie.
Zapytacie skąd taka nagła depresja? Ano w Boockerze po prostu nie było komu grać. Zespół miał poważne problemy ze skompletowaniem jedenastu ludzi do grania, więc przyjeżdżał na mecze w osiem, dziewięć osób. Oczywiście zbierał oklep za oklepem i rywale tylko kontrolowali, czy tyłki maruderów równo puchną. Braki kadrowe nie zawsze mogły być jednak jedynym usprawiedliwieniem, bo drużynie z Boock zdarzało się wyjść na boisko w jedenastu (nawet z ławką rezerwowych) i wyłapać 0:10 od FRV Plowen. Po sezonie stwierdzono, że czas odpocząć i wycofano się z rozgrywek.
I tak – pomimo tego, że z tej ligi się nie spada – jednemu klubowi trzeba było powiedzieć Auf wiedersehen przynajmniej do przyszłego roku. Warto pamiętać, że jego przyszłość nie zależy od boomu demograficznego, bo takowy nie nadejdzie, tylko od tego, czy komuś z Polski będzie chciało się pofatygować na pokopanie piłki w nieodległym Boock.

Do widzenia wraz z końcem poprzednich rozgrywek powiedzieli też piłkarze SV Grun-Weiss Nadrensee. To zespół złożony w całości z Polaków (potem napiszę o nim więcej), który zajął pierwsze miejsce i co za tym idzie – awansował wyżej. Teoretycznie miejsce „zielono-białych” powinna zająć drużyna, która spadła, ale nie było takiej możliwości.
Podzielenie Kreisligi na cztery grupy sprawiło, że akurat do tej po prostu nie było komu spaść ze względu na – używając górnolotnego pojęcia – klucz geograficzny. Żaden spadkowicz – i w ogóle żadna drużyna – nie były z tego regionu. Co gorsza – w tym sezonie też nikt nie zleci, bo poza Grun-Weiss, ten okręg nie ma w Kreisoberlidze żadnego przedstawiciela, a chłopaki z Nadrensee walczą o kolejny awans.
To oznacza, że za rok czwarta grupa przygranicznej Kreisligi najprawdopodobniej skurczy się do ośmiu zespołów, bo znowu nie będzie komu zastąpić drużyny, która awansuje. Pozostaje liczyć, że być może reaktywuje się Boocker SV i modlić, żeby łyżki nie odłożyła np. Fortuna Zerrenthin, która ma zero punktów i chyba też odechciewa jej się grać.
Ale to jeszcze nie koniec prztyczków w niemiecki system organizacji rozgrywek piłkarskich, który niewiele ma wspólnego z ordnungiem.
Po pierwsze okrojenie ligi do dziewięciu drużyn spowodowało, że czwarta grupa Kreisligi zakończyła rundę jesienną w… miniony weekend po rozegraniu zawrotnej liczby ośmiu kolejek. Rozgrywki zostaną wznowione 17 marca, a Eintracht Krackow, który będzie pauzował w pierwszej wiosennej serii gier, po raz pierwszy na poważnie kopnie piłkę w okolicach 1 kwietnia.
Po drugie ewentualny awans oznacza szok i potężny ból głowy dla osoby, która odpowiada za zbieranie kasy na paliwo. W rozdrobnionej na cztery grupy Kreislidze grają zespoły, które mają do siebie kilkanaście minut drogi, więc całą rundę można obskoczyć busem ze święcącą się kontrolką rezerwy. Awans o zaledwie jedną klasę rozgrywkową oznacza natomiast dyganie na przykład na ponad stukilometrowe wyprawy do Greifswaldu czy na wyspę Uznam.
Maks Paradys z Seksmisji stwierdziłby pewnie, że:
Ja tu widzę niezły burdel!
Czwarta grupa Kreisligi (ale nie tylko ona) najprawdopodobniej funkcjonuje tylko dlatego, że jest blisko granicy, a w regionie osiedla się coraz więcej Polaków. Bez nich większość drużyn najprawdopodobniej podzieliłaby los Boockera SV.
Flagowym przykładem jest oczywiście Grun-Weiss Nadrensee, w którym grają tylko Polacy, ale praktycznie w każdym lokalnym klubie jest szeroka reprezentacja naszych rodaków. Dlatego trudno się dziwić, że jednym z pierwszych słów, jakie słyszy się po przybyciu na stadion w Kreislidze jest swojska i wykrzyczana z żalem ku*rwa. Bo podanie nie doszło do adresata albo to Hans czy inny Dieter zagrał niedokładnie.
Pod obiektami roi się od samochodów z rejestracjami ZS i ZPL, a między ławkami ganiają polskie dzieciaki, które chcą pokibicować tacie czy wujkowi.
W tym regionie zostali praktycznie już tylko sami emeryci, więc znalezienie w małych, wyludnionych miejscowościach jedenastu zdrowych chłopa do regularnego grania w lidze graniczy z cudem. Jeśli już, to po boiskach szlajają się (trudno nazwać to bieganiem) panowie z lekką nadwagą w wieku 35-40, którzy w przerwie umilają sobie czas papierosem.

Trudno się więc dziwić, że dwudziestoparolatkowie z Polski, nierzadko z przeszłością w wielu mniej lub bardziej poważnych zespołach ze Szczecina i okolic, są w Kreislidze towarem absolutnie pierwszej potrzeby. Sam miałem przynajmniej dwie propozycje, żeby pokopać u naszych sąsiadów.
Jedna z takich sytuacji wydarzyła się tego lata w Plowen, a więc jednej z poważniejszych drużyn w stawce. W zeszłym roku zespół walkę o awans przegrał tylko z polskim Nadrensee, a teraz będzie przez kilka miesięcy zimował na fotelu lidera. Wpadłem na jeden z przedsezonowych sparingów, a na trybunach było może z 15 osób. Grono na tyle hermetyczne, że szkoleniowiec przywitał się praktycznie ze wszystkimi kibicami. W takim tłumie trudno było się nie wyróżnić.
Mecz już trwał, ale trener ani myślał, żeby go oglądać, ponieważ zobaczył we mnie potencjalnego kandydata do gry w swojej drużynie. Naprawdę niezłym angielskim zapytał mnie, co tutaj robię i zaczął namawiać do tego, żeby zostać nowym zawodnikiem FRV Plowen.
– Cześć, jestem Ulf. Jeśli jesteś zainteresowany tym, żeby u nas grać, to będziesz bardzo mile widziany. Mamy tutaj kilku Polaków, w przerwie podejdź do [tutaj padło imię zawodnika, którego nie pamiętam] i on ci wszystko wytłumaczy – zagadał.
Coach do tematu podszedł bardzo poważnie. Zaraz dostałem jego numer telefonu i nawet wydrukowaną rozpiskę z dokładnym terminarzem całego sezonu. Oczywiście nie przeszkadzało mu to, że nigdy nie widział mnie z piłką przy nodze. Do grania mogłem wejść z marszu, na czczo, nawet rąk nie umyć.

Oferta była oczywiście bardzo interesująca, ale mimo wszystko wolałem pozostać w roli kibica. Bo mecze czwartej grupy Kreisligi to bardzo ciekawe wydarzenia. Na tyle, że są… biletowane. Co prawda nie byłem jeszcze na wszystkich stadionach, ale na tych, na których się pojawiłem – zawsze była pobierana symboliczna opłata: 1, 1,5 euro.
W zależności od stadionu zapłacić trzeba albo zaraz przy samym wejściu, albo już w trakcie spotkania. Gdy mecz się zacznie, to starszy pan (zawsze jest to osoba w podeszłym wieku) robi rundkę wokół obiektu i zbiera od każdego na tacę. W zamian dostajemy taki symboliczny kwitek, który prawie na każdym stadionie zawsze wygląda tak samo (ewentualnie różni się tylko kolorem).

Na początku człowiek nie był przyzwyczajony do tego, że na rozgrywki takiego szczebla trzeba przyjeżdżać z euraczami, ale na szczęście w Kreislidze czasami można się jakoś wywinąć od becelowania.
Najprościej jest po prostu wytłumaczyć, że jest się z Polski i nie posiada się lokalnej waluty (ale nie dlatego, że jest się biednym). Można też wykiwać staruszków i okrążać stadion razem z nimi, trzymając bezpieczny dystans.
Kiedyś na meczu w Penkun zostaliśmy wzięci za Francuzów z zapewne urokliwej miejscowości Fors nieopodal Bordeaux, która jest miastem partnerskim. Akurat w tym czasie przebywali w Niemczech z wizytą i brali udział w turnieju młodzieżowym. Potem zostali na stadionie, żeby obejrzeć mecz miejscowego Penkunera. Wtedy, już jako zaprawieni w bojach groundhopperzy, byliśmy finansowo przygotowani na udźwignięcie tego tematu, ale obsługa tak długo ociągała się z wykonaniem swojej rundy honorowej, że byliśmy przekonani, że już nikt nie przyjdzie. Środki przeznaczyliśmy więc na wursta, a gdy kontrol jednak przyszła, to nie zamierzaliśmy się silić na wyjaśnienia, że jedyne co mamy wspólnego z Francją to fakt, że przyjechaliśmy tutaj Citroenem.
Trudniej wymigać się w większych miastach (Locknitz, Pasewalk), gdzie rozgrywki są już nieco poważniejsze i obsługa ścignie cię nawet w przerwie. W górę idą też oczywiście ceny biletów.
Generalnie warto podkreślić, że – jakkolwiek to brzmi – dochody z dnia meczowego nawet w takiej Kreislidze to całkiem niezły biznes. Po pierwsze na spotkania chodzi po kilkadziesiąt osób, co siłą rzeczy oznacza zarobek nawet kilkuset euro (przy pomyślnych wiatrach) tylko z samych biletów z jednego spotkania. Po drugie praktycznie na każdym obiekcie znajduje się bar, restauracja albo przynajmniej budka gastronomiczna.

Bo dla Niemców dzień meczowy to święto i nie ma znaczenia, że to piłka totalnie amatorska. Spotkania lokalnej drużyny to najważniejsze wydarzenia w miesiącu.
– Mecz to jedyny moment, że raz na dwa tygodnie coś się tutaj dzieje. Można nawet stwierdzić, że to jedyna okazja, żeby zejść z pola. To takie małe festyny, z fajnym klimatem i nieco inną kulturą niż nasza – tłumaczył nam kiedyś polski zawodnik Tantowera SV z Kreisklasse w powiecie Uckermark.
Wyludnione na co dzień wioski w niedzielne poranki i wczesne popołudnia ożywają. Na kameralne obiekty przyjeżdżają piłkarze obu drużyn, a miejsca na trybunach zajmują starzy bauerowie, którzy po pierwsze mogą nieco zrelaksować się po tygodniu pracy albo umilić sobie monotonny czas emerytury.
Część z nich żywo interesuje się tym, co dzieje się na boisku i dopinguje zespoły, reszta zamyka się w otwieranych raz na dwa tygodnie knajpach. Dyskutują z sąsiadami i piją alkohol. Na niektórych stadionach dostępne jest tylko piwo, na innych bary są znacznie lepiej zaopatrzone, a z głośników leci muzyka.
Jedna z bardziej imprezowych atmosfer panuje na obiekcie w Rossow, gdzie znajduje się nawet duża sala bankietowa, którą żartobliwie nazywamy Silver Vipem. Tutaj naprawdę jest od czego nabawić się kopfschmerzu.
– Zweimal Ramazzotti – wołał będący już na lekkim rauszu Niemiec, gdy po raz pierwszy tam zawitaliśmy.
Myślałem, że po prostu jest melomanem i lubi – pod wpływem będąc – posłuchać sobie największych hitów włoskiego piosenkarza, ale okazało się, że zamawiał drinka z likierem o takiej właśnie nazwie.

Przyznacie sami, że jak na okolice jakiejś dwunastej ligi, standardy bywają imponujące. Na obiekt swobodnie można też przyjść ze swoim piwem, a dziadkowie-kontrolerzy proszą tylko, żeby to nie była glasflasche.
—
Teraz czas napisać się jeszcze parę słów o najniższej lidze w drugim z przygranicznych powiatów, czyli – Uckermark. Ten region administracyjnie należy już do Brandenburgii, a więc innego landu, który ma swój system rozgrywkowy. Trzeba przyznać, że nieco poważniejszy i lepiej zorganizowany, ponieważ tutaj najniższym szczeblem jest Kreisklasa podzielona tylko na dwie grupy.
Nas interesuje grupa A.
Po pierwsze gra w niej 12 zespołów, co oznacza, że nikt nie musi co kolejkę pauzować, a runda jesienna potrwa do połowy listopada. Po drugie jest komu spaść z ligi wyżej, a po trzecie odległości pomiędzy zespołami są już znacznie bardziej okazałe. To oznacza, że niektórych stadionów nie da się obskoczyć na rowerze.

W zasadzie rzut beretem od granicy są tylko zespoły Blau-Weiss Gartz II, Schwarz-Weiss Casekow i Tantower SV. O tej drużynie wspominałem zresztą już wcześniej za sprawą dyskusji z jednym z jej polskich piłkarzy. Poniekąd czuję się nieco winny, że idzie jej tak słabo, ponieważ z Tantow też miałem propozycję kontraktową i kto wie, czy ze mną w składzie nie byłoby ciut lepiej. Tu też nikomu nie przeszkadzało, że zamiast z piłką przy nodze, widzieli nas tylko z piwem w ręku.
W Uckermark klimat rozgrywek wygląda dokładnie tak samo jak w Vorpommern-Greifswald. Po prostu gdzieś musiała przebiegać granica pomiędzy landami.
– Po niemiecku nie mówię nic poza Klose i Podolski – śmiał się zawodnik Tantowera. – Pracuję w Berlinie, wynajmuję w Tantow mieszkanie za kilkaset euro. Treningi odbywają się raz w tygodniu, ale przychodzi na nie po pięć osób. Ja nawet nie wiem, co oni tam trenują, pojawiam się na samych meczach. Tu chodzi przede wszystkim o klimat i zabawę. My nic nie zarabiamy, do przodu nie są pewnie też osoby, które stawiają budkę z piwem. Po prostu ma się coś dziać. Przynajmniej raz na dwa tygodnie.
Po meczach wjeżdża piwo, a Polacy integrują się z Niemcami. Zarówno tymi, z którymi dzielą szatnię, jak i tymi, którzy przychodzą im kibicować. Czy można wyobrazić sobie lepszy sposób na integrację między narodami?

—
Flagowy produkt relacji polsko-niemieckich, to oczywiście klub SV Grun-Weiss Nadrensee, o którym Canal+ przyjechał nawet nakręcić reportaż.
Nadrensee to naprawdę miejscowość na końcu świata, w której piłka nożna nie przetrwałaby, gdyby nie piłkarze z Polski. Dzisiaj klub przeżywa złoty okres. W zeszłym sezonie w końcu udało awansować się z czwartej grupy Kreisligi do Kreisoberligi, a w tej „zielono-biali” zdają się nie zatrzymywać, ponieważ po dziewięciu kolejkach znajdują się na trzecim miejscu i być może powalczą o kolejny awans.
Reszta historii jest dokładnie wytłumaczona w załączonym reportażu. Klub prowadzi dwujęzyczny profil na Facebooku, wypuścił nawet serię dedykowanych gadżetów do kibicowania.
—
No dobra, ale zapytacie pewnie, czy gdzieś w pobliżu naszej granicy jest szansa na zobaczenie jakiejś poważnej piłki. Teoretycznie jest, choć zależy, co rozumiecie pod pojęciem poważnej piłki.
Najwyżej notowanym zespołem w okolicy jest Torgelower FC Greif, a więc drużyna, której zdarzało się rozgrywać mecze sparingowe nawet z Pogonią Szczecin. Aktualnie barwy klubu reprezentują takie postaci jak Maciej Ropiejko, Marcin Juszczak czy Mateusz Sobolczyk. Dla większości kibiców Pogoni nie są to nazwiska anonimowe.
Z Lubieszyna do Torgelow jest 45 kilometrów. Miasteczko liczy 10 tys. mieszkańców i jedyne z czego słynie, to aquapark.
Torgelower FC Greif zajmuje aktualnie 10. miejsce w Oberlidze Nord. To piąty poziom rozgrywkowy, który bezsprzecznie stawia ten zespół w roli regionalnego potentata. Na co dzień mierzy się m. in. z drużynami z Berlina czy rezerwami Hansy Rostock. Takie atrakcje mają swoją cenę, dlatego bilet na spotkania Torgelowera kosztuje sześć euro, a wursta zjemy za 2,5. Na mecze chodzi po 200 osób, jest spiker, często przyjeżdżają kibice drużyn przeciwnych.
To już całkiem poważne granie, które potrwa aż do 8 grudnia.
—
Ciekawym miejscem na mapie jest też Pasewalk, który ma dwie drużyny i – co za tym idzie – dwa stadiony. Oddalone od siebie zaledwie o kilkanaście metrów i znajdujące się przy jednej ulicy.
Pommern Pasewalk gra w najniższej klasie rozgrywkowej, czyli Kreislidze (z tym, że w trzeciej grupie). Na meczach tej drużyny istnieje nawet namiastka ruchu kibicowskiego, ponieważ wieszanych jest sporo flag. Klimat jest lewicowy, o czym świadczą treści na flagach w stylu: Love football, hate racism.

Na wyniki meczów raczej nikt nie zwraca tutaj uwagi. Spotkania są okazją do imprezy, wypicia piwa i pogadania o życiu. Najlepiej świadczy o tym fakt, że zaraz obok szatni jest pokój, który pełni rolę baru i zarazem stanowiska do obsługi tablicy wyników. Koleżka nalewa piwo, a w międzyczasie wystawia rękę za okno, żeby ręcznie zmienić cyfry na prowizorycznym telebimie.
Drugi klub – Pasewalker FV jest nieco bardziej profesjonalny i gra w nieco wyższej lidze – II Landesklasse. Bilety są droższe, ale klimat nieco słabszy, ponieważ nie widać tutaj żadnych oznak ruchu kibicowskiego. Najciekawszymi wydarzeniami sezonu są derby z Pommern Locknitz.

—
Na koniec jeszcze parę zdań o Penkunerze SV Rot-Weiss. Rezerwy tej drużyny grają na co dzień w najniższej Kreislidze, o której zdążyłem się już szeroko rozpisać. Pierwszy zespół jest oczywiście notowany nieco wyżej i występuje w Landeslidze. To oznacza, że po pierwsze jeździ na mecze po całej Meklemburgii, a po drugie dostaje czasem ciekawe bonusy w postaci atrakcyjnych rywali w regionalnym Pucharze Niemiec.
No i w zeszłym roku ten bonus trafił się naprawdę konkretny. W ćwierćfinale Penkuner SV wylosował Hansę Rostock. To klub, który choć gra tylko w 3. lidze, to jest traktowany w całej Meklemburgii jak Barcelona albo Real Madryt. Hansie kibicują tutaj absolutnie wszyscy i już pierwsze przystanki oraz śmietniki za granicą w Lubieszynie są poobklejane vlepkami tego klubu.
O fenomenie Hansy kiedyś popełnię osobny tekst, ale w czasie tamtego meczu w Penkun zapanowało szaleństwo. Na stadionie pojawiło się 2,5 tys. ludzi (więcej niż mieszka w tej miejscowości). Brakowało trybun, więc wokół boiska postawiono rzędy palet, a murawę otoczono… barierkami drogowymi. Kibice byli ubrani w barwy obu zespołów. Z jednej strony wspierali lokalną drużynę, a z drugiej są przecież fanami Hansy i tak rzadko mają ją okazję zobaczyć na żywo.

Zespół z Rostocku wygrał 4:0, a jedną z bramek strzelił Soufian Benyamina. Nigdy później i nigdy wcześniej w Penkun nie widziałem już takich tłumów. Na co dzień to totalnie wyludniona mieścina. Kiedyś w niedzielne popołudnie robiliśmy eksperyment na miejscowym rynku i czekaliśmy aż w końcu na horyzoncie pojawi się jakaś osoba. Przez kilkanaście minut nikt nie zaszczycił nas swoją obecnością.

—
Podsumowanie?
Przyznam, że zanim osobiście zacząłem regularnie przekraczać granicę, to nie miałem zbyt dobrych skojarzeń z przygranicznym rejonem. Dekadę temu głośno było o akcji partii NPD, która Polaków witała plakatami o treści Polen-Invasion Stoppen i Kriminelle Auslander Raus!. Zdarzały się też przypadki napaści na Polaków osiedlających się w przygranicznych miejscowościach, a oddalone o godzinę drogi od granicy Anklam przez wiele lat uznawane było za nieoficjalną stolicę neonazistów oraz matecznik partii NPD, która promuje ideologię narodowego socjalizmu, i której jeden z frontmenów porównywał Rudolfa Hessa do Gandhiego.
Dzisiaj, gdy mogę podzielić się własnymi doświadczeniami, to moje odczucia są zupełnie inne. Polacy coraz liczniej osiedlają się za naszą zachodnią granicą i choć nadal zauważalne są pewne różnice w porównaniu do mentalności Niemców (np. jeśli chodzi o to, kiedy można kosić trawę i czy powinno się sprzątać chodnik przed własnym domem), to oba narody potrafią żyć w symbiozie. I chyba już nikt nie ma wątpliwości, że bez naszych rodaków ten region wyglądałby znacznie bardziej ponuro i mógłby już totalnie opustoszeć.
A piłka? Piłka jest bardzo ważna. Miejscowym pomaga zapomnieć o tym, że realia zjednoczenia Niemiec nie są tak kolorowe jak zapowiadano oraz przede wszystkim zintegrować się z Polakami. A żaden polityk i żadna konferencja międzynarodowa nie zrobią tego tak dobrze, jak mecz piłkarski i zdrowa, sportowa rywalizacja na boisku.


Dodaj komentarz