O wypadzie do Bośni rozpisałem się tak obszernie, że pewnie ci, którzy dotrwali do ostatniego zdania, mogli się już poczuć nieco zmęczeni. Zapewniam jednak, że teraz będzie znacznie bardziej kompaktowo, ponieważ na Węgrzech spędziłem znacznie mniej czasu, a i Budapeszt – choć piękny – nie jest tak skomplikowanym miejscem na mapie Europy i nie trzeba rysować napakowanego backgroundu, żeby móc o nim w miarę sensownie napisać.
Miasto, co prawda – podobnie jak Mostar – dzieli się na dwie części przedzielone rzeką (Budę i Peszt), ale dzisiaj to już w zasadzie tylko podział, który ma pomóc w odnalezieniu się tłumnie przybywającym nad Dunaj turystom.
Wizytą w stolicy Węgier miałem zainaugurować europejskie puchary w tym sezonie, ale wszystko wskazywało na to, że będzie to inauguracja bardzo nieudana. Pierwotnie planowałem zaliczyć dwa mecze rewanżowe pierwszej rundy eliminacji do Ligi Europy. We wtorek 17 lipca Honved Budapeszt grał z macedońskim Rabotnickim Skopje, a w czwartek Ujpest podejmował u siebie Azerów z Neftczi Baku.
Ostatecznie plan nieco ewoluował, ponieważ zaliczenie w czwartek Ujpestu de facto uniemożliwiałoby wyjazd w piątek na ekstraklasową inaugurację Pogoni Szczecin do Legnicy, więc trzeba było znaleźć kompromis: w Budapeszcie zaliczyć tylko jedno spotkanie i dzięki temu zdążyć wrócić do Polski na pierwszy mecz Portowców w nowym sezonie.
Plan na papierze wyglądał całkiem nieźle, ale szybko okazało się, że najprawdopodobniej weźmie w łeb. Węgierski język – jak wiecie – do najłatwiejszych nie należy, ale mimo to udało mi się wygrzebać w internecie informację, że stadion będzie zamknięty przez UEFA, bo miejscowi fani nadal pokutują za karę nałożoną za występy w europejskich pucharach w… 2013 roku.
Honved w Europie nie gra nazbyt regularnie, a jeśli nawet, to odpada bardzo szybko, więc banicja nadal trwała. UEFA jest nieugięta i jak wiadomo – u niej grzechy się nie przedawniają, a karanie mniejszych klubów za jakieś głupoty jest sprawą nadrzędną. Najlepiej grajmy bez tych wstrętnych kibiców i wpuszczajmy fanów tylko na Camp Nou w Barcelonie oraz Santiago Bernabeu w Madrycie. Oczywiście pod krawatem, żeby byli mniej awanturujący się i przy okazji z nakazem siedzenia na tyłku. Tak, żeby nikt nikomu nie zasłaniał.
Po takiej informacji w teorii powinienem rozpakować plecak i zostać w domu, bo po co jechać na mecz, skoro nie będzie można na niego wejść. Ale nie byłbym sobą, gdybym jednak nie podjął wyzwania. Szczególnie, że ryzyko było niewielkie. Po pierwsze wyjątkowo i tak nie wybierałem się na mecz samolotem, a po drugie już kilka dni wcześniej byłem w Krakowie. Stąd do stolicy Węgier jest zaledwie 400 km, a bilet na Flixbusa kosztuje zawrotne 40 zł. Za takie pieniądze można pojechać gdziekolwiek i jak to się „ładnie” mówi – dla jaj. Po prostu, żeby nie siedzieć w domu przed kompem.
Budapeszt w środku słonecznego lipca jawił się jako całkiem znośna opcja. A już na pewno mniej absurdalna od zimowego wypadu na wioskę do Rumunii, żeby przy minusowej temperaturze oglądać mecz ligi rumuńskiej. A że taką akcję już mam za sobą, to nawet osoby z najbliższego otoczenia przestały się dziwić, że jadę na mecz, na który miałem nie wejść.
Gdyby zamiast stolicy Węgier na rozkładzie był np. Bełchatów albo Włocławek, to nie zastanawiałbym się nawet chwili i olał temat, ale tak to nie widziałem przeciwwskazań, żeby na chwilę nie odwiedzić naszych bratanków.

Przed wyjazdem wypełniłem też wniosek akredytacyjny na to spotkanie, żeby z tyłu głowy mieć świadomość, że coś jednak zrobiłem w sprawie wejścia na mecz, który jest zamknięty dla kibiców. Formularz wyglądał śmiesznie, szczególnie, jeśli założymy, że Liga Europy to już w miarę poważne rozgrywki. Był googlowski i zawierał pytania np. o miejsce urodzenia, a nie chociażby o aktualny adres (martwię się, bo liczyłem na świąteczne kartki). W polu redakcja wpisałem bez większego pomyślunku „DumaPomorza.pl”, bo i tak nie zakładałem powodzenia tej opcji, ale dla świętego spokoju poświęciłem 45 sekund na wypełnienie wszystkich pól i wysłanie wniosku. Nic mnie to nie kosztowało.
Jak już posadzicie tyłek we Flixbusie, to zaskakująco równa i wyremontowana Zakopianka spowoduje, że najprawdopodobniej zaśniecie i obudzicie się kilka godzin później. I przy okazji może Was spotkać niemiła niespodzianka, bo gdy wyjrzycie za okno, to możecie spostrzec, że swojsko brzmiące słowackie napisy powoli zastępuje enigmatyczny język węgierski. Pomyślicie sobie, że jest zajebiście, bo przespaliście całą podróż i zaczniecie się powoli przepychać w kierunku wyjścia – zakładając, że Budapeszt jest już gdzieś za horyzontem.
Ale nic z tych rzeczy, bo będziecie dopiero w południowej Słowacji, która dla nas – ludzi pochodzących z homogenicznej Polski – może być delikatnym szokiem. Na pewno nie tak ekstremalnym jak Bośnia, gdzie kościół od meczetu oddziela ulica, ale jednak możecie być uprzejmi zapytać: what the fuck?

Otóż na Słowacji żyje bardzo duża mniejszość węgierska, której liczebność można ocenić mniej więcej na pół miliona (cały kraj ma 5,5 mln ludzi). Madziarzy dominują w południowej części Słowacji i w niektórych miastach stanowią nawet po 70, 80% społeczeństwa. A jako, że jesteśmy w strefie Schengen, to choć do oficjalnej granicy z Węgrami będzie jeszcze kilkadziesiąt kilometrów, to już poczujemy się, jakbyśmy tam byli. Ciekawe doświadczenie.
Symbolem mniejszości węgierskiej na Słowacji jest klub piłkarski DAC Dunajska Streda, który jest solą w oku dla kibiców pozostałych drużyn w tym kraju. Tak, jak Zrinjski Mostar jest chorwackim klubem na terenie Bośni, tak samo DAC jest węgierskim klubem na terenie Słowacji. Dlatego podczas meczów czasem dochodzi do zadym z przyjezdnymi, a obie strony lubią się nawzajem prowokować machając na przemian flagami Węgier i Słowacji.
Ok. 80% mieszkańców miejscowości to Węgrzy, którzy uważają, że żyją w Dunaszerdahely, a nie Dunajskiej Stredzie. Na trybunach doping prowadzi się po węgiersku, jest masa madziarskich flag i innych emblematów, które jasno wskazują na to, do jakiego kraju czuje się tutaj przywiązanie. Na mecze DAC przyjeżdżają zresztą kibice z całych Węgier na czele z Viktorem Orbanem (który niczym Wiesław Wojnar grosza na klub nie skąpi), a sponsorem tytularnym nowego stadionu jest firma MOL, czyli węgierski gigant z branży przetwórstwa ropy naftowej i gazu ziemnego, który sporo kasy daje także m. in. na Videoton (zmieniono nawet nazwę klubu na MOL Vidi).
No dobra, ale jedźmy już do tej stolicy. Do Dunajskiej Stredy kiedyś wpadnę i zrobię na ten temat osobny tekst.
Flixbus kursuje na dwa dworce w Budapeszecie. Główny Népliget jest w centrum (Peszt), zaraz przy nowoczesnym stadionie Ferencvarosu, na którym reprezentacja rozgrywa większość spotkań międzynarodowych. Stąd nad Dunaj można w zasadzie przejść spacerem, bo to kilkanaście minut drogi.
Drugi to Kelenföld. Jest zlokalizowany w Budzie, ale absolutnie nie w jej ścisłym centrum, bo stąd na szeroko pojętą starówkę jest pięć kilometrów. Nie jest to dystans, który warto pokonać na nogach. Szczególnie, jeśli potem chce się doświadczyć ładnych widoków i powspinać się po górkach nad Dunajem.
Dla mnie maszyna losująca wytypowała Kelenföld już po raz drugi z rzędu, więc moim pierwszym widokiem w Budapeszcie po raz kolejny było rozciągające się po horyzont blokowisko.
Po zejściu z pokładu teoretycznie może ci się wydawać, że twoja sytuacja nie jest najbardziej komfortowa, bo po pierwsze wylądowałeś na totalnym zadupiu, a po drugie napisy na tablicach w języku węgierskim absolutnie nic ci nie powiedzą. Gdy widzisz znaki kierujące na vasútállomás, to nie wiesz, czy idziesz do kibla, do stacji metra, na dworzec, czy może prosto na jakiś placek węgierski.

Ale sytuacja trudna jest tylko z pozoru, ponieważ w Budapeszcie rozwiązaniem wszystkich (no może prawie wszystkich) problemów jest metro. Odnoszę wrażenie (może przesadzam), że mieszkańcy stolicy Węgier podziemną kolejkę traktują z taką samą estymą, jak Niemcy swoje autostrady. Jest nad tym jakaś aura wyjątkowości i wspólnego dobra, które należy szanować, i z którego należy być dumnym.
Pewnie dlatego, że tutejsze metro jest najstarszą koleją podziemną w kontynentalnej części Europy, a drugą na świecie! Pierwszą linię otwarto w 1896 roku. Mieszkańcy Budapesztu tę najstarszą nitkę nazywają „małym metrem”, bo ma zaledwie nieco ponad 4 kilometry długości i pokonuje się ją w 12 minut.
Ale poza nią funkcjonują jeszcze trzy dłuższe i znacznie młodsze linie. Dwie zostały wybudowane w latach 70-tych, a czwartą otwarto bardzo niedawno, bo w 2014 roku i to nią pojedziemy z Kelenfoldu do centrum.
Jako, że rozpiętość czasowa pomiędzy budową kolejnych nitek była dość duża, to każda ma swój charakter i jest zupełnie inna. Najstarsza ma oczywiście najbardziej zabytkowy i historyczny klimat, a jej stacje wyglądają na przykład tak:

Dwie linie wybudowane w latach 70-tych mają natomiast dość socrealistyczny krajobraz, a jeszcze do niedawna przejażdżka linią M3 mogła dostarczyć mocnych wrażeń. Jej stan w niektórych miejscach zagrażał bezpieczeństwu pasażerów. Zdarzały się pożary i awarie, które skutkowały na przykład godzinnymi postojami w tunelu. Współczuję osobom z klaustrofobią, które zaliczyły taką wycieczkę. W klimat idealnie wpisywały się stare radzieckie wagony, które razem z leciwą infrastrukturą dawały taki koncert, że rozmowa w metrze nie miała sensu, bo i tak nie było nic słychać. Aktualnie będąca w najgorszym stanie część linii M3 jest w remoncie, więc raczej nie uda się już poczuć tego specyficznego klimatu. Remont spowodował też, że odpuściłem sobie wycieczkę na stadion Ujpestu, bo to właśnie tam kończy się jej trasa, która jest modernizowana.
Wyglądało to mniej więcej tak:

Podróżowanie metrem w Budapeszcie jest dość drogą imprezą, ponieważ pojedynczy bilet kosztuje prawie pięć złotych. Inna sprawa, że biletowa kultura w stolicy Węgier jest znacznie inna niż u nas (zaryzykuję twierdzenie, że znacznie wyższa). Warszawskie metro kojarzy mi się raczej z „zasiekami”, bramkami i innymi tematami, które za wszelką cenę mają uniemożliwić wycieczkę gapowiczom. W Budapeszcie natomiast żadnych takich instalacji nie ma. Przy wejściu na każdy peron stoją po prostu dwie osoby z opaskami na ramieniu. W teorii pełnią funkcję kontrolną, w praktyce większość czasu upływa im na wzajemnych rozmowach, których nie przerywają nawet wtedy, kiedy ktoś macha im przed oczami sieciówką. Oczywiście nie fatygują się, żeby sprawdzić, czy kwit faktycznie należy do właściciela. Dla zwykłych śmiertelników po bokach ustawione są natomiast kasowniki. Przyznam, że potrzebowałem czasu, żeby się do tego przyzwyczaić, bo pomny rodzimych doświadczeń, po prostu czekałem aż jakieś bramki zagrodzą mi drogę, a tutaj po prostu dochodziłem na peron i musiałem się wracać, żeby odnaleźć kasownik. Bo oczywiście nienachalni kontrolerzy nie zamierzali weryfikować, czy jestem uprawiony do przejazdu. W akcji widziałem ich tylko raz, gdy pomagali kupować obcokrajowcom bilet w automacie.
No dobra – przyznam, że raz nie wróciłem się do kasownika, bo akurat podjechało metro i stwierdziłem, że po prostu do niego wsiądę. Mam nadzieję, że nie zrujnowałem węgierskiego budżetu.
Ale wracając do meritum.
Na Kelenfoldzie wsiadam w nowiutkie, odpicowane metro (linia M4), które momentami pachnie jeszcze świeżością i grzeję do centrum. Totalna beztroska i brak zobowiązań wobec tego wyjazdu powodują, że nie mam żadnego konkretnego planu i nie wiem nawet, na jakiej stacji mam wysiąść. Szybko lustruję tabliczkę z kolejnymi stacjami i dochodzę do wniosku, że jako Polak ewidentnie powinienem zasuwać na II. János Pál pápa tér (skwer Jana Pawła II), ale ostatecznie pragmatyzm wygrywa z patriotyzmem, ponieważ stwierdzam, że wyrzuciłbym się za daleko od ścisłego centrum.
Dlatego wysiadam znacznie wcześniej, na Móricz Zsigmond körtér i jestem pod słynnym wzgórzem Gellerta, z którego rozciąga się kapitalny widok na Budapeszt. Szybka kalkulacja utwierdza mnie w przekonaniu, że to jest dobry moment na to, żeby wspiąć się na samą górę. Po pierwsze jest wcześnie rano, więc nie zjawią się jeszcze hordy turystycznych owieczek, które nie ruszą się na 15 metrów bez licencjonowanego przewodnika, a po drugie słońce jest w takim położeniu, które gwarantuje dobre ujęcia z góry na najefektowniejsze części Budapesztu.

Ruszam więc do góry. Przyznam, że choć góra Gellerta jest miejscem turystycznym, to w wielu częściach ciągle jest dzika. Dziesiątki porośniętych uliczek (nierzadko ślepych) przypominają istny labirynt, w którym piekielnie trudno się odnaleźć. Co jakiś czas z gąszczu krzaków wyłania się jednak ławeczka z kapitalnym widokiem na Dunaj i starą część miasta. Zakamarków jest tak dużo, że podejrzewam, iż nawet rodowici mieszkańcy stolicy mogliby się tutaj zgubić.
Po kilkunastu minutach wędrówki przestaje się już dziwić, dlaczego w minionych wiekach miejsce uznawane było za niebezpieczne, a mieszkańcy uznawali, że to tutaj spotykają się wszystkie lokalne czarownice. Jest bardzo klimatycznie i dziko. Jedyne, co denerwuje, to sporo śmieci, ale posprzątanie takiego labiryntu faktycznie jest zadaniem arcytrudnym.
Lekko zdyszany docieram na górę i zakładam, że będę jednym z pierwszych tego dnia na szczycie, ale jestem w wielkim błędzie. Na górze jest już ciasnawo, bo całe grupy dotachały się na szczyt autokarami, ponieważ z drugiej, mniej stromej strony szczytu poprowadzona jest elegancka asfaltowa droga, którą wieńczy parking dla tych dużych pojazdów. No cóż, pozostaje mi co najwyżej świadomość bycia moralnym zwycięzcą i zdobywcą góry, ale przynajmniej nie zawodzę się, co do pleneru zdjęciowego, ponieważ widok jest naprawdę kapitalny i niezmącony przez świecące w twarz słońce.

Na szczycie znajduje się cytadela z XIX wieku, którą zbudowali Austriacy. Miała pełnić funkcję straszaka, gdyby Węgrom znowu wpadły do głowy pomysły wywołania buntu przeciw Habsburgom, jak miało to miejsce podczas Wiosny Ludów. Co ciekawe, konstrukcja już wtedy uznawana była za przestarzałą. Poza cytadelą na szczycie zobaczymy jeszcze słynny pomnik tzw. kobiety z liściem, czyli po prostu Pomnik Wolności. Pierwotnie miał upamiętniać żołnierzy Armii Czerwonej, ale gdy czasy słusznie minione stały się czasami słusznie minionymi, czerwoną gwiazdę zdemontowano i stwierdzono, że pomnik będzie upamiętniał każdego, kto poległ za Węgry. Z daleka jeszcze się jakoś broni, natomiast z bliska to paskudztwo wysokiej klasy, ale i tak jest pod ciągłym ostrzałem fotograficznym.
Z góry schodzę już znacznie prostszą drogą, ale nim zdążyłem na dobre opuścić teren cytadeli, to zaczepił mnie jeszcze jakiś gość z rodzinką i zapytał, czy… na cytadelę to idzie się tędy, choć widział ją kilkadziesiąt metrów za moimi plecami. Poczułem się jak Marian Dziędziel w filmie „Czas Surferów”, który stojąc na parkingu przy Tesco został zapytany przez „Kozioła”, gdzie tu jest supermarket. Chciało się odpowiedzieć:
Tak. Ten jeden, jedyny pieprzony budynek, to właśnie superm…. cytadela.
Następnie zaliczam jeszcze kilka co istotniejszych punktów na mapie miasta, ale ich opisy pozwolę sobie oszczędzić, bo tekstów w stylu „co warto zwiedzić w Budapeszcie” jest w internecie pewnie około czterystu tysięcy, więc każdy zainteresowany świetnie sobie z tym poradzi. Zresztą szybko zaczął doskwierać upał, więc trzeba było się schować w cieniu w celu certyfikacji lokalnych wyrobów piwowarskich.
Beztroskie posiedzenie w pubach na terenie Pesztu i nieco tropikalna aura sprawiają, że coraz bardziej rozważam sens jechania na stadion Honvedu, skoro i tak na 99% na niego nie wejdę. Szczególnie, że dzielnica Kispest jest bardzo daleko i to już całkiem konkretna eskapada. Może nie na drugi koniec miasta, ale na pewno na jego południowo-wschodnie rubieże. Niech świadczy o tym fakt, że Kispest w granicach stolicy Węgier znalazł się dopiero w 1950 roku. Dosłowne tłumaczenie tej nazwy to Mały Peszt.
Bardzo ważny jest też fakt, że na swój wysłany wniosek akredytacyjny nie dostałem ŻADNEJ ODPOWIEDZI, co nie pozostawiało mi złudzeń, że ta opcja też nie przejdzie. Oczywiście zaskoczony nie byłem, bo po co mieli wpuszczać „dziennikarza” totalnie niezwiązanego z żadnym z zespołów.
Ostatecznie stwierdzam jednak, że skoro już tu jestem, to wypada mi przynajmniej odbić się od bramy wejściowej i poszukać jakiejś dziury w płocie przez którą będzie coś widać. Zanim wsiadam do metra to zaliczam jeszcze stadion Groupama Arena, a więc zlokalizowany w ścisłym centrum obiekt Ferencvarosu Budapeszt i miejsce, gdzie większość spotkań rozgrywa reprezentacja Węgier. Został otwarty w 2014 roku, kosztował prawie 200 milionów złotych i może pomieścić tylko nieco ponad 22 tys. kibiców. Malutko, prawda?

Stadion faktycznie jest ładny, nowoczesny, ale na kimś z Polski nie zrobi absolutnie żadnego wrażenia. Na szybko można go porównać na przykład z obiektem Motoru Lublin, może Widzewa Łódź (oczywiście budapesztański jest trochę większy i bardziej efektowny). Dodatkowo wydaje się, że dość słabo zagospodarowany jest teren wokół stadionu. Wszystko otoczone płotem, dużo betonu, pomnik Alberta Floriana i w zasadzie tyle. Podobno stadion zyskuje wieczorem, kiedy jest podświetlony na zielono. Żeby nie było, że tylko kręcę nosem, to arenę doceniła UEFA, ponieważ w przyszłym roku odbędzie się tu finał Ligi Mistrzyń.
Fradi to najbardziej utytułowany węgierski klub, który aż 29 razy sięgał po mistrzostwo kraju. W tym sezonie też grał w Lidze Europy, ale zmagania zakończył już na I rundzie, ponieważ okazał się gorszy od Maccabi Tel Aviv. To tutaj gra m. in. znany z polskich boisk Gergo Lovrencsics.
Robię parę zdjęć i ruszam w kierunku dzielnicy Kispest. I przy okazji znowu wychodzi moje beztroskie podejście do tego wypadu oraz iluzoryczne szanse na wejście na mecz. Widzę, że linia metra M3 kończy się na stacji Kobanya-Kispest, więc nie sprawdzając nawet mapy stwierdzam, że to się świetnie składa i to będzie najlepsza opcja na podróż. Pojadę do końca, a potem podejdę sobie kawałeczek na stadion. Myślałem nawet, że mam aż za dużo czasu, bo do pierwszego gwizdka było 1,5 godziny.
Wesół wysiadam na końcowej stacji i najpierw muszę się uporać z wyjściem na ulicę, ponieważ dworzec połączony jest z dużym centrum handlowym, z którego naprawdę trudno się wydostać, bo jego konstrukcja jest dość skomplikowana. Ta sztuka w końcu mi się udaje, więc odpalam mapę, żeby zlokalizować stadion. I tutaj google maps mocno mnie zaskakuje. Kispest to kawał dzielnicy, więc na obiekt mam ponad trzy kilometry spaceru, a to grubo ponad 40 minut wędrówki.
Jestem na siebie zły, ale nie pozostaje mi nic innego, jak przespacerować się po suburbiach Budapesztu. Nie jest to wielkie przeżycie, ponieważ dzielnia wygląda na typową sypialnię. Najpierw blokowisko, a potem labirynt miliona uliczek z domkami jednorodzinnymi (raczej nie skalanych dotykiem Carringtonów), z których każda wygląda dokładnie tak samo. Zresztą sami zobaczcie, jak Kispest prezentuje się z góry:

Klimat jest wiejski, a o tym, że jesteśmy w Budapeszcie przypominało mi tylko przecinanie głównych arterii oraz oryginalny Lidl, który był najciekawszą rzeczą, jaką spotkałem na swojej drodze.

Po prawie godzinnym spacerze w końcu docieram do celu. Do pierwszego gwizdka zostało około 20 minut. Wokół mocno naruszonego zębem czasu stadionu im. Józsefa Bozsika (legendy klubu i kadry Węgier, która urodziła się w Kispeszcie i spędziła w Honvedzie całą karierę) oczywiście pustki, ale widzę, że ochrona szarpie się z jakimś groundhopperem z Niemiec, który za wszelką cenę chce wejść na mecz, bo przejechał tutaj szmat drogi. Przekrzykiwanie się, wymachiwanie rękami i generalnie irytacja wśród ochroniarzy, którzy na zamkniętym meczu liczyli na bezproblemowe odbębnienie dniówki.
Szamotanina wisi w powietrzu, a ja mam dwie możliwości. Oddalić się w bliżej nieokreślonym kierunku i nie niepokoić podrażnionych ochroniarzy albo przekroczyć bramę i zobaczyć, co się wydarzy. Jako, że Niemiec jest na tyle hardy, że służby nie zdążyły go jeszcze oprawić oraz mając świadomość, jak długą drogę tutaj pokonałem, wybieram opcję numer dwa. Najwyżej mnie też wyniosą.

Do jednego z pilnujących rzucam, że być może mam akredytację i podbijam do starszej pani, która siedzi przy prowizorycznym stoliku. Ma ze sobą listę osób upoważnionych do wejścia na mecz. Niezbyt długą, bo mieści się na jednej kartce A4, ale jej lustrowanie i tak jest niezwykle trudnym zadaniem. Po pierwsze robię to do góry nogami, po drugie nie jest ułożona alfabetycznie, po trzecie muszę odnaleźć siebie wśród masy węgierskich nazwisk napisanych drobnym druczkiem, a po czwarte robię to bez żadnej nadziei na sukces.
I w sumie już mam sobie pójść, ale… nagle widzę, że chyba jednak jestem na liście. Odwracam kartkę i faktycznie – jak byk napisane moje imię i nazwisko. Mogę wchodzić! Pani zdziwiona, że ja jestem zdziwiony. Rzuca tylko do mnie, żebym pokazał ID (dowód osobisty), zakłada opaskę na rękę, wręcza bilet i zaprasza na mecz.
Jestem w lekkim szoku, więc w myślach chwalę siebie za determinację oraz nie szczędzę ciepłych słów przyjaźni polsko-węgierskiej.

Na bilecie mam niby jakieś przydzielone miejsce na loży prasowej, ale widzę, że jest tam dość ciasno, więc nie mam zamiaru pojawić się wśród żurnalistów. Obiekt przypomina nieco stadion Ruchu Chorzów. Jest główna, zadaszona trybuna, a na resztę stadionu składają się niskie, gołe trybunki. Kameralnie, klimatycznie i bardzo, bardzo oldschoolowo. U nas w kraju nie ma już takich aren.
Do mojej dyspozycji jest cała trybuna główna, po której mogę chodzić wzdłuż i wszerz. Poza dziennikarzami wokół mnie siedzi jeszcze kilku oficjeli, vipów, członków zarządu i piłkarzy, którzy prawdopodobnie nie znaleźli się w kadrze meczowej. Korzystam z okazji i lustruję każdy zakątek klimatycznej trybuny. Postanawiam nawet wypróbować cierpliwość stewardów i dostać się na płytę murawy, która od krzesełek była oddzielona tylko żywopłotem. Przeszedłem obok nich, zszedłem po schodach i czekałem na reakcję. Niewzruszeni nawet na sekundę nie przerwali rozmowy.

Do wyboru miałem tyle krzesełek, że jeszcze nie zdążyłem się zdecydować, gdzie usiądę, a z głośników zaczął rozbrzmiewać idealnie wpisujący się w klimat tego miejsca hymn Honvedu.
Zespół z Budapesztu zaczynał rewanżowy mecz I rundy Ligi Europy z Rabotnickim Skopje. Faworytem nie był, ponieważ pierwsze spotkanie w stolicy Macedonii przegrał 1:2 i istniała poważna obawa, że załapię się na szybkie pożegnanie zespołu z Kispestu z europejskimi pucharami.
Rozbrzmiał pierwszy gwizdek, a zza płotu po drugiej stronie boiska zaczął wydobywać się dym. To kibice Honvedu odpalili świece dymne w kolorach czarnym i czerwonym (barwy klubu). Okazało się, że zorganizowali pod stadionem strefę kibica i – mimo zakazu – postanowili wspierać swoich piłkarzy. Było słychać doping, było piro. No czego chcieć więcej?

Co ciekawe, wysoki betonowy płot (zwieńczony drutem kolczastym) uniemożliwiał oglądanie spotkania na żywo, więc na kilka ujęć prosto z boiska załapało się tylko parę co sprawniejszych osób, które wspięły się na górę i przez chwilę mogły cieszyć się widowiskiem. Reszta mecz oglądała na telewizorze, który został ustawiony na kilku paletach.
To był świetny przykład dobrej organizacji wśród kibiców i okazja do wspólnej integracji mieszkańców Kispestu. Całości pilnowała oczywiście z oddali policja, ale nie miała powodów do interweniowania.
Zabawa w swojskiej Fan Zonie była wyborna, ponieważ Honved nieoczekiwanie zagrał koncertowo i już po kwadransie prowadził 2:0 po golach Filipa Holendera. Straty z Macedonii zostały błyskawicznie odrobione i gospodarze kwestię awansu mieli w swoich rękach.
Ciekawostką była też kontuzja sędziego głównego, który musiał zostać zniesiony z boiska na noszach.

Mimo wieczora upał dalej doskwierał, więc w przerwie udaję się na poszukiwania wodopoju. Oczywiście przez nikogo nieniepokojony docieram do sali dla VIP-ów z pełnym cateringiem. Przy okazji zwiedzam sobie też skromną strefę wywiadów i okolice szatni oraz pomieszczeń kontroli dopingowej/sędziów. Wszystko mocno kontrastuje mi z tym, co na co dzień widzę w Ekstraklasie, nawet na stadionie Pogoni. Z jednej strony leciwość wszystkiego wokół nieco konsternuje, ale z drugiej strony ma to niepowtarzalny klimat. A przecież właśnie dlatego jeżdżę w takie miejsca, a nie wymuskane Old Traffordy czy inne Allianz Areny.

Chwilę spóźniony wracam na trybuny i nie mogę odnaleźć mojego krzesełka, które tak skrupulatnie wyczyściłem sobie przed meczem. Ostatecznie przypominam sobie, że w plecaku mam darmową gazetę, którą dostałem rano pod wzgórzem Gellerta i starym, kibicowskim zwyczajem rozwiązuję krzesełkowy problem.
W drugiej połowie Honved dorzuca dwie bramki, a w roli głównej występuje Danilo. 31-letni Brazylijczyk do Europy trafił ponad 10 lat temu za sprawą… Antoniego Ptaka. Tak, tak – zaczynał w Pogoni Szczecin w sezonie 2007/2008 i był jednym z nielicznych przybyszów z Kraju Kawy, którzy potrafili grać w piłkę i – co za tym idzie – zostali w Europie. Przez dekadę zaliczył kilka niezłych klubów (Zoria Ługańsk, Spartak Trnawa, FC Sion, Kubań Krasondar, Aktobe). Ostatnio był zarobić w Tajlandii i Emiratach, a rok temu po raz drugi trafił do Honvedu.
Splotło się to wszystko w całkiem ładną karierę, w czasie której Danilo zwiedził pół świata i pewnie ustawił się na kilkadziesiąt ładnych lat. W meczu z Rabotnickim potwierdził, że wciąż umie pograć na niezłym poziomie. Najpierw wywalczył karnego i go wykorzystał, a potem postawił efektowną kropkę nad „i” wieńcząc celnym strzałem świetną indywidualną akcję.
Skrót meczu poniżej:
Gdy Danilo pewnie wykorzystał rzut karny i zrobiło się 3:0, to sympatycy Honvedu wiedzieli, że już nic nie odbierze im awansu. Na płocie pojawiło się więc kilku kibiców, którzy odpalili race. Wcześniej wrzuciłem zresztą filmik, jak wyglądała ta sytuacja z perspektywy fanów w ich kameralnej strefie oglądania meczu.

Honved pewnie wygrał 4:0 i awansował dalej. To była miła niespodzianka, ponieważ raczej nie był faworytem tego dwumeczu. Szczególnie po pierwszym spotkaniu.
Po końcowym gwizdku dość szybko zawijam się ze stadionu, ponieważ udaje mi się ustalić, że linia M3 prawdopodobnie kursuje tylko do 20:30, a muszę wrócić do centrum, żeby nie zostać w stolicy Węgier na noc. Tym razem wykazuje się większą odpowiedzialnością i dzięki świetnej stronie internetowej wiem, że pod samą stację metra podjadę tramwajem.
Po drodze fotografuję jeszcze grafitti, które przedstawia trofeum za zdobycie mistrzostwa kraju oraz Puchar Węgier. Kibice przy każdym z nich dopisują lata, w których udało się coś dorzucić do klubowej gabloty. A trochę tego było, ponieważ Honved 14 razy świętował mistrzostwo, a siedmiokrotnie sięgał po krajowy puchar.

Teoretycznie mogłoby się więc wydawać, że zespół z Kispestu jest hegemonem na Węgrzech, ale u naszych bratanków historia rodzimego futbolu jest nieco inna niż w Polsce. Honved jest „dopiero” na czwartym miejscu, jeśli chodzi o liczbę mistrzowskich tytułów. Wyprzedzają go inne kluby z Budapesztu. Ferencvaros ma ich 29, MTK 23, a Ujpest 20.
Warto do tego dodać, że sześciokrotnie mistrzem kraju był też stołeczny Vasas. Tak ogromna liczba klubów w Budapeszcie oraz słaby poziom piłkarski powodują, że frekwencja na meczach nie powala, a o ekspansje kibicowską trudno, ponieważ praktycznie każda duża dzielnica ma swój klub, który nierzadko gra zresztą w najwyższej klasie rozgrywkowej.
Honved w trwającym sezonie wygrał cztery z pięciu ligowych spotkań, ale frekwencja na stadionie nie przekracza dwóch tysięcy (2007 osób było w ten weekend na przegranym 0:3 meczu z MOL Vidi).
Ferencavors nowoczesny obiekt zapełnia tylko na europejskie puchary i derby, Ujpest (nie licząc przyjazdu Sevilli w LE) kręci się koło trzech tysięcy. Podobnie zresztą wygląda sytuacja na meczach MTK, które dopiero wróciło do najwyższej klasy rozgrywkowej.
Gdy opuszczam stadion, to widzę, że biegnie za mną Niemiec, który przed meczem szarpał się z ochroną i rozkminił, że byłem tu w podobnym celu, co on. Pyta skąd jestem (z uznaniem kiwa głową, gdy słyszy, że aus Stettin) i jak udało mi się dostać na trybuny. Sam narzeka, że on mógł oglądać spotkanie tylko przez jakąś małą dziurę w płocie i nawet do końca nie wiedział, jaki jest wynik. W swoją opowieść był tak zaangażowany, że na koniec zapomniał, że rozmawialiśmy po angielsku i rzucił tak soczyste scheisse, jakiego jeszcze w życiu nie słyszałem.

Dodał, że poza nim na mecz wybrało się jeszcze trzech innych groundhopperów z Niemiec, ale nie wie, czy udało im się dostać na stadion, czy może udali się w okolice „strefy kibica”. Przy okazji wyjął też gruby plik biletów z meczów na całym świecie, żeby się pochwalić. Ja swoje bilety też zbieram, ale idę za przykładem Stanisława Barei i chowam je w okładkę w domu, żeby dłużej „służyły”, więc zastanawiałem się, po co on wozi je ze sobą na wszystkie wyprawy. Muszę jednak przyznać, że jego zbiór wywarł na mnie duże wrażenie i od razu wiedziałem, że nie mam do czynienia z jakimś leszczem, tylko gościem, który coś już w życiu widział. Pod tym kątem wożenie ze sobą tych wszystkich wejściówek ma więc jakiś sens, bo jak ktoś taki pomacha Ci przed oczami grubym plikiem wejściówek, to od razu masz do takiego koleżki szacuneczek.
Pogawędka była bardzo miła i pewnie mogłaby się nawet zamienić w jakieś grubsze posiedzenie, ale musiałem zasuwać na ostatni tramwaj, który mógł mi umożliwić powrót do centrum.

Jadę z grupą kilku kibiców Honvedu, którzy byli najszybsi i zdążyli przetransportować się ze „strefy kibica” na przystanek. Widać było, że nie są to przypadkowi ludzie i choć frekwencja na meczach ich drużyny z reguły nie przekracza dwóch tysięcy, to w tym przypadku ewidentnie liczy się jakość a nie ilość. Większość fanów się zna, wszyscy ubrani są w klubowe, casualowe ciuchy: bluzy, koszulki, czapki. Raczej nie są to osoby, które odpuszczają mecz Honvedu, jeśli równolegle w TV-ku leci Barca czy inny Menczester.
Kilka osób w barwach jedzie ze mną aż Népliget i mimo, że to już teren Ferencvarosu – nie wyglądają na zaniepokojone. Każdy spokojnie wysiada z metra i udaje się w swoją stronę. Rywalizacja pomiędzy Ferencvarosem a Honvedem oczywiście istnieje, ale nie ma porównania z ciśnieniem na linii Ferencvaros – Ujpest. To to spotkanie uważane jest za najważniejsze na Węgrzech, ponieważ to właśnie te dwa kluby mają największe rzesze kibiców w kraju i stolicy oraz najwięcej tytułów na koncie.

Ja resztę wieczoru wykorzystuję na ponowną certyfikację obiektu Fradich i obejrzenie (oczywiście nie na żywo) meczu Videotonu z… FC Dudelange w Lidze Mistrzów. Węgrzy ograli Luksemburczyków 2:1 i awansowali dalej. Któż się wtedy spodziewał, że ten na wpół amatorski zespół za kilka tygodni spuści manto Legii Warszawa w Lidze Europy.
Zresztą ten wątek luksemburski warto jeszcze pociągnąć, ponieważ choć Videoton poradził sobie z przeszkodą z tego malutkiego państewka, to gorzej poszło… Honvedowi. Tak, tak – w kolejnej rundzie zespół z Kispestu zakończył rywalizację w Lidze Europy na dwumeczu z Progresem Niederkorn. U siebie (już z udziałem kibiców) wygrał co prawda 1:0, ale to było za mało. W rewanżu Luksemburczycy ograli Węgrów 2:0 i kompromitacja stała się faktem.
Jak więc widać – Legio, nie jesteś sama!
Wyjazd uznaję za bardzo udany. Nie może być inaczej skoro wchodzę na mecz, na który nie miałem prawa wejść, a przy okazji oglądam cztery bramki i namiastkę spontanicznej kibicowskiej atmosfery.
Aktualizacja (26.09):
Okazało się, że miałem niebywałe szczęście, ponieważ klimatyczny stadion Honvedu niedługo przejdzie do historii. Zostanie wyburzony. Żegnano się efektownie:

Dodaj komentarz