Trzymajcie się mocno, czas na wycieczkę do jednego z najbardziej zwariowanych miejsc na mapie Europy. Po wyprawie do Bośni i Hercegowiny głowa może rozboleć nie tylko od litrów wypitej rakiji i znakomitych lokalnych browarów, ale przede wszystkim od liczby wątków, jakie muszę poruszyć, żeby przynajmniej w części oddać to, jak bardzo szalony jest to kraj.
Nie wierzycie? Wystarczy, że na początek podam kilka przykładów.
1. Bośnia to kraj, który ma trzech prezydentów: Boszniaka, Chorwata oraz Serba i w związku z tym biurokrację rozrośniętą do granic absurdu. Trzech jest np. również prezesów federacji piłkarskiej, co komplikuje chociażby wybór selekcjonera reprezentacji narodowej. Cała trójka musi go przecież zaakceptować.
2. W Bośni są takie miejsca (i jest ich całkiem sporo), gdzie w czasie meczów reprezentacji narodowych lepiej chodzić w koszulce z Mandżukiciem albo Kolarovem na plecach. Uwierzcie, że w niektórych miejscowościach na terenie BiH nikt nie ściska kciuków za Edina Dżeko i spółkę. I nie trzeba ich szukać ze szkłem powiększającym na mapie, ponieważ takie „enklawy” stanowią być może nawet połowę powierzchni kraju.
3. Bośnia to kraj, w którym meczet i kościół często rozdziela wąska ulica, a dzwonnicy rywalizują z muezinami o to, kto donośniej „zaprosi” wiernych do modlitwy.
Trzy luźne przykłady, a już sami widzicie, że uporządkować to wszystko w zgrabną całość nie będzie łatwo. Ale zanim wybierzemy się na wyprawę po niemal całej Bośni, spróbujemy nieco nakreślić, jak „skonstruowany” jest ten kraj.
Bośnia i Hercegowina powstała w 1992 roku. Była jednym z „efektów” rozpadu Jugosławii, a ogłoszenie przez nią niepodległości przyczyną wybuchu wojny domowej, która trwała aż do końca 1995 roku. Kraj został zniszczony i zaminowany, a na mocy traktatu pokojowego z Dayton Bośnia stała się państwem federacyjnym. Dzisiaj zamieszkują ją trzy narody (w dużym uproszczeniu): Boszniacy (48%, muzułmanie), Serbowie (33%, prawosławni) i Chorwaci (15%, katolicy).
Kraj składa się też z trzech autonomicznych jednostek administracyjnych: chorwacko-bośniackiej Federacji Bośni i Hercegowiny, Republiki Serbskiej oraz zdemilitaryzowanego Dystryktu Brczko.
Republika Serbska (sama w sobie) to jedno z ciekawszych miejsc na mapie Europy. Poprzez nazwę i prawie taką samą flagę (brakuje tylko dwugłowego orła) często po prostu myli się ją ze „zwykłą” Serbią. Ale to osobny organizm autonomiczny na terenie Bośni i Hercegowiny zamieszkany w większości przez bośniackich Serbów (90%), którzy chętnie wróciliby pod opiekę Belgradu albo ogłosili niepodległość. Tutaj mieszkańcy na mundialu trzymali kciuki za Kolarova i spółkę oraz z pewnością głośno rzucali piczkami materinami, gdy Xhaka i Shaqiri po strzelonych golach pokazywali symbol albańskiego orła. Na ulicach miast na co dzień wiszą serbskie symbole narodowe, a na murach bez trudu można spotkać wizerunki lokalnych bohaterów minionej wojny. Wiele przejeżdżających samochodów ma też serbskie blachy, ponieważ masa rodzin ma tutaj swoich „ziomków”, których rozdzielił rozpad Jugosławii. Jesteśmy w Bośni, ale czujemy się jak gdzieś pod Belgradem.
Na podobną autonomię liczą bośniaccy Chorwaci, którzy swoją część kraju dzielą z Boszniakami. Dlatego jest im znacznie trudniej o wydzielenie „samodzielnego” terytorium. Są znacznie bardziej wymieszani i jest ich znacznie mniej niż Serbów. Najlepszym przykładem jest duże i słynne miasto Mostar (o którym później napiszę więcej, bo to niezwykle ciekawe miejsce), gdzie „rozkład sił” wynosi mniej więcej 50/50, a podział wyznacza rzeka Neretwa. Ale w wielu miejscowościach w południowej części kraju (czyli Hercegowinie) de facto i tak rządzą właśnie Chorwaci. Meczety są wypierane przez kościoły ze strzelistymi wieżami, a wszędzie widać flagi ze słynną biało-czerwoną szachownicą. Tutaj czujemy się jak gdzieś pod Dubrownikiem.
W Hercegowinie spotkacie takie obrazki (odnoszące się do chorwackich bohaterów narodowych) nawet na prowincji (fot. Metković News).

Uff… Dotrwaliście? Jeszcze nie zgubiliście wątku? Okej, to jedziemy dalej i zaczynamy właściwą relację z wyprawy, dzięki której będę mógł szerzej rozwijać kolejne wątki.
W Bośni po raz pierwszy na próbę zostaniecie wystawieni zaraz po wylądowaniu. Jeśli zdecydujecie się na lot tanimi liniami (WizzAir), to najprawdopodobniej wylądujecie na lotnisku w Tuzli. To jedno z największych miast w kraju, położone 120 km na północ od Sarajewa. Jeśli do tej pory rozbijaliście się po lotniskach w Berlinie, Paryżu czy Rzymie, to po przyziemieniu w Tuzli możecie wpaść w lekką panikę i czym prędzej czmychnąć do fioletowego samolotu z nadzieją na szybki powrót do domu.

Aktualnie wygląda to tak, jak na zdjęciach, ale nawet po remoncie nie będzie o wiele lepiej. Jest – jakby to ująć – kameralnie. Po przylocie czekaliśmy aż wręczą wszystkim pasażerom kaski budowlane, bo zanim wbito nam pieczątkę do paszportów, to na tym placu budowy swoje trzeba było odstać. Na lotnisku brak wyświetlaczy, taśm bagażowych, czy innych takich wynalazków. Bagaże leżą na kupie, a pilnuje ich kilku dziadków, którzy siedzą na rozwalających się krzesełkach i mają gdzieś, czy wszystko z nimi w porządku.
Totalny oldschool, głębokie lata 80, może nawet 70-te. W terminalu kilkanaście budek wypożyczalni samochodów. Boksy z tektury, a w środku tylko komputer, skaner oraz szufladka z kluczykami i dowodami rejestracyjnymi. Panowie wszystko po angielsku jednak kumają, więc nie ma żadnych problemów. Do tego – jak to Bałkanach – wszędzie musi być jeszcze kafana. Także między pasażerami i ich bagażami co chwilę przeciska się kelner, który na tacy niesie komuś mocną bośniacką kawę. Oczywiście w białej koszuli i z nienagannym zaczesem. No klimat jest absolutnie niepodrabialny.
Dlatego nie dziwcie się legendarnej historii, która mówi o tym, że jeden z turystów myślał, że kupił bilety do francuskiej Tuluzy, a wylądował w Tuzli. Różnica niby niewielka, ale ów jegomość musiał być w niezłym szoku. My w szoku nie byliśmy, bo doskonale wiedzieliśmy, na co się piszemy. Zaliczyłem albo zobaczyłem tak wiele bałkańskich lotnisk wyglądających jak Carrefour Express, że przestałem się już nawet zastanawiać, czy i tym razem zdążymy odbić się od ziemi na ekstremalnie krótkim pasie startowym.
Z Tuzli do Sarajewa niby tylko 120 kilometrów, ale nawet samochodem trzeba tłuc się 2,5 godziny. Wąskie drogi, góry, serpentyny, wszędzie ograniczenie do 80 km/h, wyprzedzanie możliwe zaledwie na dosłownie kilkunastu metrach, a przed tobą tiry, które dogorywają na kolejnych morderczych podjazdach. Nie jest lekko, ale wszystko rekompensują kapitalne widoki. Zatrzymywanie się na eksplorowanie natury nie zawsze jest jednak mądrym pomysłem. Gdy droga (jeden z głównych szlaków w kraju!) prowadzi przez las, to po bokach nie trudno dostrzec tabliczki z napisem Pazi mine! (Uwaga miny!). Na bośniackiej ziemi ciągle jest ponad 100 tys. min. Zaminowane jest najprawdopodobniej ponad 2 proc. powierzchni kraju. Ładunki są stopniowo likwidowane, ale do całkowitego rozwiązania problemu jeszcze daleko. Szczególnie, że kilka lat temu kraj nawiedziła powódź, więc część min gdzieś sobie „popłynęła” i nie wszystkie ich lokalizacje są dokładnie znane. No, raczej nie jest to raj dla grzybiarzy, a powiedzenie „emocje jak na grzybach” traci tutaj sens bezapelacyjnie. Szczególnie jeśli nóż może służyć Ci nie tylko do oskrobania podgrzybka, ale też np. rozbrojenia miny.
fot. University od Missouri

Jesteśmy w Sarajewie. Sprowadził nas tutaj mecz ostatniej kolejki ligi bośniackiej, a więc derby pomiędzy Żeljeznicarem a FK. Najpierw ruszamy na stadion tych pierwszych, żeby kupić bilety na jutrzejsze spotkanie (z ówczesnej perspektywy czasowej). To oznacza, że na dzień dobry nie zobaczymy widoków z pocztówek, a obrazki, które niektórych mogłoby zmotywować do szybkiej ewakuacji z bośniackiej stolicy.
Docieramy do dzielnicy „Grbavica” (tak samo nazywa się stadion „Żeljo”). Parkujemy na wielkim blokowisku, które rozciąga się po horyzont. Klimat niby podobny do tego znanego z polskich osiedli, ale jest jednak znacznie bardziej ponuro. Nie dość, że bloki w ogóle nie są otynkowane, to jeszcze mają widoczne ślady po pociskach. I to nie jest tak, że gdzieś o tym przeczytałem i na siłę lustrowałem ściany, bo to wszystko po prostu samo rzuca ci się w oczy. Wobec takich widoków nie przechodzi się obojętnie. To wszystko w towarzystwie wszechobecnych grafów sławiących lokalny klub oraz huku petardy gdzieś w tle. Miejsce bardziej zmuszało do refleksji niż rozłożenia leżaka i wypoczynku. Nieopodal biegnie zresztą słynna ul. Zmaja od Bosne (Smoka z Bośni) bardziej znana jako Aleja Snajperów. Znajdziecie o niej masę artykułów w internecie. To tędy prowadziła droga do lotniska i jedynego ujęcia wody w mieście. Korzystali z tego snajperzy, którzy usadawiali się na najwyższych piętrach tutejszych wieżowców i z reguły nie mieli litości.

Stadion Grbavica oficjalnie może pomieścić ponad 16 tys. widzów, ale sprawia wrażenie bardzo kameralnego (a zarazem klimatycznego). Każda trybuna jest dosłownie z innej „parafii”. Najsłynniejsze są te za bramkami. Jedna (główna) jest zadaszona, choć dach sprawia wrażenie mocno zardzewiałego. Druga to klasyczny, oldschoolowy łuk, na którym zasiadają Manijaci, czyli najbardziej fanatyczni kibice Żeljo. Stadion w 1992 roku został podpalony, był też zaminowany. Ciągle widać po nim trudy tamtych czasów, ale nie może być inaczej, skoro jeździły po nim czołgi.
Obiekt i jego otoczka idealnie wpisują się więc w klimat doświadczonej wojną dzielnicy Grbavica, gdzie cały czas czujesz ciężar świeżej historii. Najbardziej na wyobraźnie działa fakt, że tutaj o trudnej przeszłości nie opowiadają 90-letni dziadkowie ubrani w mundury z odznaczeniami, a twoi rówieśnicy.
![DSC_0143[1]](https://przewodnikponrd.blog/wp-content/uploads/2018/07/dsc_01431.jpg?w=5984&h=3376)
„A onda Zeljin, stadion gledam vidim ponos tvoj zivot cu dati, al’ tebe nedam jer ti si zivot mój.”
(A potem patrzę na stadion Żeljo i widzę twoją dumę. Tobie oddam moje życie, ale nigdy się nie poddawaj, bo moim życiem jesteś ty.)
Jeśli w utworze padają takie słowa, to chyba nie trudno się dziwić, że piosenka od razu stała się hymnem klubowym, a jej słowa zna każdy kibic. Jest grana przed każdym meczem, a Vojicić, który wrócił już na Bałkany, w czasie ważniejszych spotkań wychodzi na murawę z mikrofonem i śpiewa ją razem z fanami.
No, ale wróćmy pod stadion, gdzie spotkały nas pierwsze trudności (najpierw ze znalezieniem miejsca, gdzie w wejściówkę można się zaopatrzyć).
Bilety kupujemy dopiero za drugim podejściem, ponieważ okazuje się, że w klubowym sklepie nie można płacić kartą. Za 20 marek (40 zł) kupujemy wejściówki na środkową trybunę (zadaszoną), z której miał być najlepszy widok na boisko i pozostałe trybuny. W klubie zostaliśmy przyjęci bardzo ciepło przez miłą panią ekspedientkę oraz konkretnie zbudowanego gościa, który wydzielał bilety. Gdy dowiedzieli się, że jesteśmy z Polski, to chcieli coś pogadać (my również), ale ich angielski był na tyle lichy, że dalsze próby podjęcia konkretnego dialogu na niewiele się zdały. Udało się tylko uzyskać informacje, że jutro nie ma co spodziewać się szalonej frekwencji, a pani uśmiechnęła się, że skoro jesteśmy z Polski, to pewnie coś understand w tutejszym języku.
Co do frekwencji – mieliśmy takie przeczucia. Po pierwsze świadczyła o tym sytuacja w tabeli, a po drugie fakt, że w klubowym sklepie nie zastaliśmy nikogo poza nami. A przed oczami mieliśmy dość świeże obrazki z męczarni przed hitowymi meczami w Belgradzie, kiedy zdarzało nam się stać w kolejce przez kilkadziesiąt minut. I to na kilka dni przed spotkaniem.
Oba sarajewskie kluby znowu zawaliły walkę o mistrza i po raz trzeci z rzędu musiały uznać wyższość Zrinjskiego Mostar. A to dla stołecznych drużyn duży policzek. Później wytłumaczę dlaczego, bo i piękny Mostar przyjdzie nam odwiedzić.
W każdym razie nadchodzi dzień meczowy i znowu ruszamy na stadion „Grbavica”. Nie nastawiamy się na wielkie piłkarskie święto, ale po cichu mamy nadzieję, że – choć gra toczy się o pietruszkę – to kibice obu drużyn zmobilizują się i udowodnią, że Sarajevski Derbi, to jedno z największych piłkarskich świąt na Bałkanach. Znowu parkujemy na blokowisku pod stadionem. Wokół kręci się sporo osób w barwach, jest trochę policji, ale w powietrzu nie czuć wielkiego ciśnienia.
Generalnie mecz miał się odbyć dzień później (w niedzielę), razem ze wszystkimi spotkaniami ostatniej kolejki. Ale w niedzielę do Sarajewa zawitał prezydent Turcji Recep Erdogan, więc miejscowe służby stwierdziły, że nie ogarną dwóch tak dużych imprez w jeden dzień. W związku z tym, długo nie było wiadomo, kiedy dokładnie odbędzie się mecz i doszło do kuriozalnej sytuacji. Na biletach i plakatach widniała łamana data 19/20 maja.
Na trybunie meldujemy się około godziny przed meczem. Na obiekcie jest jeszcze pustawo, ale w swoim sektorze są już Manijaci, którzy montują nagłośnienie, wieszają fany, rozkładają flagi na krzesełkach.
Co na początku rzuca się w oczy? „Żeljo”, to klub niezwykle rodzinny, który mocno integruje lokalną społeczność. Na naszych biletach nie ma wypisanego miejsca i rzędu, który powinniśmy zająć, ale wcale nie oznacza to, że możemy sobie usiąść, gdzie tylko nam się żywnie podoba. ¾ miejsc na naszej trybunie jest zajętych dla karnetowiczów, a każdy z nich ma wypisane swoje imię i nazwisko na krzesełku (pozdrawiamy RODO!). Z danych na oficjalnej stronie wynika, że klub sprzedał kilka tysięcy stałych abonamentów, co jest świetnym wynikiem. Nasza trybuna posiada swój klimat. Nadają go właśnie ci karnetowcy, którzy na stadion przychodzą chwilę przed meczem, zajmują swoje miejsce i witają się z dziesiątką kolegów wokół swojego krzesełka. Każdy się tutaj zna, więc klubowe hasło Budi Żeljo (Bądź Żeljo) jest tutaj jak najbardziej na miejscu.
![DSC_0114[1]](https://przewodnikponrd.blog/wp-content/uploads/2018/07/dsc_01141.jpg?w=5984&h=3376)
Przed nami siedziała natomiast cała grupa w koszulkach Zajko Zeby. Okazało się, że 35-letni rozgrywający tego dnia kończył karierę i na trybunach pojawiła się liczna rodzina oraz znajomi. Wszyscy ubrani jednakowo. Pożegnanie urodzonego w Sarajewie piłkarza (i zasłużonego dla „Żeljo”) też potwierdziło, jak rodzinny jest to klub. Przed meczem na telebimie widniał wizerunek Zeby z podpisem hvala! (dziękujemy!), a gdy oba zespoły pojawiły się na murawie, to kapitana zespołu pożegnał zarząd klubu oraz kibice, którzy skandowali imię i nazwisko Zeby. Spotkanie rozpoczęło się zresztą z delikatnym poślizgiem, ponieważ pomocnik musiał jeszcze podbiec pod sektor Manijaków i z nimi pożegnać się „indywidualnie”.
Na boisku było sporo ex-ekstraklasowych akcentów. Przede wszystkim właśnie w barwach gospodarzy, ponieważ trenerem jest były zawodnik Pogoni – Admir Adżem, po boisku biegał Vojo Ubiparip (strzelił gola), a na ławce siedział Stojan Vranjes. Piłkarsko było przyzwoicie, choć wszystkie gole padły w pierwszej połowie. Najpierw na prowadzenie 2:0 wyszli gospodarze, potem w 37. minucie kontaktowego gola dorzucili goście i już do końca spotkania trwało przeciąganie liny, czy ktoś popełni jeszcze błąd. FK w doliczonym czasie gry miało znakomitą szansę na wyrównanie, ale napastnik gości z bliska główkował w słupek.
Kibicowsko momenty też były, ale nieoczekiwanie okazało się, że znacznie lepszy mecz pod tym względem przyszło nam zobaczyć dzień później w Mostarze. Na trybunach zaledwie 4050 kibiców, a więc liczba marniutka, jednak na kameralnej Grbavicy pustki aż tak nie rzucały się w oczy.
Manijaci przygotowali okolicznościową oprawę z flagami na kijach i długim transparentem (oczywiście na temat miłości do klubu), który składał się z dwóch części. Z pewnością liczyli jednak na lepszą frekwencję na derbach, ponieważ na kilkanaście minut przed pierwszym gwizdkiem skapnęli się, że ludzi będzie niemnożko i w pośpiechu zaczęli zabierać porozkładane na skraju sektora flagi bliżej środka, żeby było nimi komu machać. Oflagowanie też pozostawiało wiele do życzenia, choć uwagę na pewno przykuwała flaga „Raja iz Saraj’va”, która jasno wskazywała na to, że znajdujemy się w muzułmańskim towarzystwie. Raja to oczywiście słowo z języka arabskiego, które Boszniacy zaadaptowali na własnym gruncie jako wyraz oznaczający grupę przyjaciół. Dalsze tłumaczenie jest więc chyba zbędne.
No dobra, ale zapytacie pewnie, co z tymi momentami. Ano był w zasadzie jeden – w okolicach 10. minuty, kiedy „Żeljo” wyszli na prowadzenie. Manijaci postanowili pójść all in i odpalili chyba wszystko, co mieli przygotowane. Race, flary, świece w kolorach niebieskim i pomarańczowym. Naprawdę przez chwilę zrobiło się konkretnie, a w powietrzu zaczął unosić się zapach pirotechniki.

Ale okazało się, że to było wszystko, na co było tego dnia stać fanów gospodarzy. Potem sporadycznie w sektorze paliły się jeszcze pojedyncze race, ale wielkiego szału już nie było. Manijaci ograniczyli się do jednego, ale konkretnego pokazu. Wokalnie też szału nie było, ale sektor, jeśli chodzi o akustykę jest fatalnie zlokalizowany (coś jak na Pogoni) i potrzeba by naprawdę konkretnej liczby, żeby go rozbujać.
Jeszcze gorzej zaprezentowali się goście, którzy totalnie odpuścili te derby. Kibice FK bilety na sektor gości kupowali na własną rękę, nie było żadnego zorganizowanego przemarszu na mecz, a słynna grupa Horde Zla oficjalnie w ogóle nie zaznaczyła swojej obecności na spotkaniu. W sektorze FK nie wisiała żadna flaga, nie było żadnego zorganizowanego dopingu, a grupa fanów była porozrzucana dosłownie po całym sektorze bez ładu i składu. Ożywili się w zasadzie tylko po strzelonym golu, kiedy kilkunastu fanów zbiegło pod płot, żeby zmobilizować zawodników do dalszej walki.
Po jakimś czasie znalazłem informację, że Horde Zla w tym czasie prowadziła bojkot i nie pojawiała się w zorganizowanej grupie na żadnych meczach. Dotyczyło to też pojedynków derbowych.
Reasumując – nie były to porywające derby. Szczególnie, jeśli wcześniej kilka razy odwiedziło się Belgrad i w grudniu stało się kilkanaście metrów od sektora Partizana, na którym odbywał się słynny „remanent”, a Patryk Vega mógłby tam kręcić kolejną część „Nowych porządków”.
No cóż – jest to przynajmniej powód, żeby tutaj wrócić, w momencie, kiedy derby będą już na tzw. pełnej.
Na meczu była też m. in. spora grupa groundhopperów z Niemiec, którzy lecieli z nami dzień wcześniej samolotem i po ich minach było widać, że czuli niedosyt. Po końcowym gwizdku żadnego większego świętowania wygranych derbów nie było. Szczególnie, że oba sarajewskie teamy znowu muszą oglądać plecy Zrinjskiego. To podwójny powód do wstydu, ponieważ po pierwsze – mistrz Bośni to klub chorwacki, a po drugie – w dwa stołeczne zespoły pompowany jest duży kapitał turecki (szczególnie w FK) i nie przynosi to żadnych efektów. „Żeljo” sponsoruje bank Ziraat, a FK – Turkish Airlines.

Turcy są zresztą mocno obecni w Bośni i traktuje się ich jako najbliższego sojusznika (stąd takie tłumy na spotkaniu z Erdoganem). Kraj próbuje odnaleźć się w trudnych sąsiedzkich realiach, gdzie Serbia kuma się z Rosją, a Chorwacja z Unią Europejską. Bośnia ma poczucie posiadania silnego sojusznika, a Turcja znalazła islamski przyczółek w Europie, którego tak bardzo potrzebowała.
Wpływy muzułmańskie można też zauważyć na innych płaszczyznach. Od 2011 roku nadaje Al Jazeera Balkans, która siedzibę ma oczywiście w Sarajewie.
Po meczu przyszedł czas na zwiedzanie bośniackiej stolicy, która zdecydowanie jest jednym z najciekawszych miast w Europie.
Sarajewo po pierwsze jest niesamowicie i przepięknie położone w wąskiej kotlinie pomiędzy górami, co w czasie wojny doprowadziło do zagłady miasta, ponieważ nie dało się z niego uciec.

Po drugie nie dość, że nie przypomina stolicy europejskiego kraju, to w ogóle nie przypomina dużego miasta. Nie licząc kilku wieżowców i blokowisk, dominuje niska, często jednorodzinna zabudowa. Dzięki temu jeszcze większe wrażenie robią dziesiątki minaretów, które wystają zza każdego rogu. Wszak każdy wierny musi być w „zasięgu” nawołującego do modlitwy muezina. Malownicze pagórki, wąskie drogi i… grymas na twarzy. Za każdym razem kiedy nasza Dacia Sandero przejechała podwoziem po jakimś progu albo ledwo zbierała się pod prawie pionową górkę. Piekielnie wąską, ale oczywiście dwukierunkową. Teraz wyobraźcie sobie, co się dzieje przy ewentualnej mijance albo konieczności zatrzymania samochodu. Zapach spalonego sprzęgła jest tam tak powszechny, jak rosół na stole każdej polskiej rodziny w niedzielę.
![DSC_0011[1]](https://przewodnikponrd.blog/wp-content/uploads/2018/07/dsc_00111.jpg?w=5984&h=3376)
![DSC_0034[1]](https://przewodnikponrd.blog/wp-content/uploads/2018/07/dsc_00341.jpg?w=5984&h=3376)
Jeśli chcecie pozwiedzać coś, co widać po wklepaniu nazwy „Sarajewo” w google grafika, to na pewno traficie na Baščaršiję, czyli coś w rodzaju naszej starówki. To bazar z wielowiekową tradycją położony w centralnym punkcie miasta. To tutaj koncentruje się główny ruch turystyczny. Jest tłoczno (ale bez przesady) i mimo wszystko czuć specyficzny oraz przede wszystkim naturalny klimat tego miejsca (azjatycki, orientalny). Nie ma wpieniającej w Polsce szyldozy, którą zapaćkamy każde najładniejsze miejsce w naszym kraju, niewielu jest irytujących naganiaczy, a ceny są absolutnie na każdą kieszeń. W sercu Baščaršiji regularnie opychaliśmy się burkiem (najsłynniejszą bośniacką potrawą, którą sugeruję wygooglować, bo słaby jestem z opisywania kulinarnych doznań) i zostawialiśmy w knajpie zawrotne sumy nieco ponad 10 zł.

O tym, że chamskie zbijanie hajsu na turystach, jak czynią to Janusze biznesu w Zakopanem czy innej mekce polskiego plażingu, nie jest tam celem nadrzędnym, niech świadczy jeden przykład.
Gdy byliśmy w Bośni, to akurat trwał Ramadan. Choć kraj jest świecki, a 8 na 10 dziewczyn wbija się w dżinsy zamiast hidżabu, to jednak trzeba przyznać, że święty miesiąc święcą (z delikatnymi odstępstwami, ale mimo wszystko). W wielu knajpach byliśmy odprawiani z kwitkiem, gdy chcieliśmy napić się piwa. Oferowano nam wodę albo kawę, ale najbardziej dochodowy punkt z menu był niedostępny i już. Przecież nic wielkiego by się nie stało, gdyby niewierni napili się piwka, ale zasady gospodarzy poszczególnych knajp były ważniejsze. Na szczęście w centrum znajdowało się kilka enklaw, w których alkohol lał się strumieniami i mimo, że były wciśnięte w wąskie uliczki, to łatwo było je dostrzec, ponieważ słychać było głośne rozmowy i język angielski.
Generalnie Ramadan nie nastręczał nam zbyt wiele problemów, choć czasem widać było, że Boszniacy odczuwają trudy tego, że przez cały dzień nie mogą nic zjeść. Życie w stolicy płynęło wolno i nieśpiesznie. Najgorszą robotę mają kelnerzy, którzy musieli patrzeć, jak zamawiamy żarcie i popijamy je Sarajevskiem w czasie pory obiadowej. Poza jednym przypadkiem nikt nie śmiał nam jednak zwrócić uwagi, że coś jest nie halo. Gdy jeden z nas jadł loda, to kilkadziesiąt metrów biegł za nami młody chłopak, który chciał tylko zakomunikować, że: no ice cream, is Ramadan!

Przy okazji jeszcze jedno ciekawe spostrzeżenie. W czasie Ramadanu prawdziwe życie zaczyna się po zmroku i wtedy też na ulice Sarajewa wychodziły tysiące młodych Boszniaków. Bawili się w dość oryginalny sposób, bo jako, że w tym czasie spożywanie alkoholu jest niemożliwe, to siedzieli przy wodzie i masowo palili sziszę. To był dla nas zupełnie nowy sposób imprezowania, który nieco kontrastował z weekendowym upijaniem się Perłą na szczecińskich bulwarach.
Jeśli jesteście w Sarajewie, to koniecznie trzeba też odwiedzić centrum olimpijskie, a raczej to, co z niego zostało. Przed ZIO w 1984 roku wszystko powstało od podstaw na wzgórzach wokół miasta i choć sama impreza była wielkim sukcesem organizacyjnym, to dzisiaj wszystkie obiekty popadły w ruinę. Dobiła ja przede wszystkim wojna domowa. Nieprawdopodobne wrażenie robi tor bobslejowy oraz kompleks skoczni narciarskich, pod którymi dzisiaj wypasa się owce i których odjazd zamienił się w plac zabaw dla dzieci. Ruiny są dostępne dla turystów i można je eksplorować zupełnie za darmo oraz wejść dosłownie wszędzie. I tak nie odwiedza ich zbyt wiele osób, a trafić na skocznie to już w ogóle wielka sztuka, bo trzeba ostro pokręcić się po górskich drogach. Spacer rynną toru bobslejowego, a może fotka na rozbiegu skoczni? Zapraszamy do Sarajewa. Możesz robić, co tylko żywnie ci się podoba. Gdyby takie atrakcje były np. w Chorwacji, to z pewnością wejście kosztowałoby jakieś 10 euraczy.

![DSC_0193[1]](https://przewodnikponrd.blog/wp-content/uploads/2018/07/dsc_01931.jpg?w=5984&h=3376)
![DSC_0175[1]](https://przewodnikponrd.blog/wp-content/uploads/2018/07/dsc_01751.jpg?w=5984&h=3376)
![DSC_0274[1]](https://przewodnikponrd.blog/wp-content/uploads/2018/07/dsc_02741.jpg?w=5984&h=3376)
Mostar liczy ponad 100 tys. mieszkańców i jest jedną z trzech głównych wizytówek Bośni obok Sarajewa i sanktuarium w Medziugorie. Słynie przede wszystkim z mostu, od którego zresztą wzięła się nazwa miejscowości. Słowo mostari można przetłumaczyć jako „strażnicy mostu”. Stary Most został zbudowany w drugiej połowie XVI wieku. Był symbolem pojednania katolików z muzułmanami oraz prawosławnymi. Boszniacy, Chorwaci i Serbowie żyli tutaj pokojowo oczywiście do momentu rozpoczęcia wojny domowej. A potem zaczęła się jazda.
Mostar był tak wymieszany narodowościowo, że po prostu musiał mocno ucierpieć w czasie tego konfliktu. Najpierw Chorwaci i Bośniacy walczyli z Serbami, a potem między sobą. Zniszczono masę zabytków na czele ze słynnym mostem, który rozwalili Chorwaci. Odbudowano go dopiero w 2004 roku, a w mieście po wojnie jeszcze długo nie było bezpiecznie. Mostar znalazł się w granicach nowego państwa Bośni i Hercegowiny, ale Chorwaci ani myśleli się stąd wyprowadzać. Dzisiaj sytuacja wygląda tak, że miasto jest podzielone na dwie w miarę równe części: muzułmańską i chorwacką. Podział jest bardzo jasny, ponieważ granicę w większości wyznacza rzeka Neretwa.
![DSC_0259[1]](https://przewodnikponrd.blog/wp-content/uploads/2018/07/dsc_02591.jpg?w=5984&h=3376)
To stąd pochodzi nowy piłkarz Pogoni Szczecin Zvonimir Kozulj i dlatego choć urodził się w Bośni, to uważa się za stuprocentowego Chorwata.
Boszniacy po swojej stronie mają większą część starówki ze meczetami i ewidentnie islamskim klimatem, a Chorwaci u siebie stworzyli sobie całkiem sympatyczną enklawę, która z wyglądu przypomina przedmieścia Splitu. W centrach handlowych z głośników leci słynna chorwacka piosenkarka Nina Badrić, a w knajpach leją się hektolitry dwóch najsłynniejszych chorwackich browarów: Ożujska i Karlovacka.
A, i nie dziwcie się, jak w centrum handlowym poczujecie, że coś się pali. Nie trzeba dzwonić po straż albo wciskać jakichś guzików alarmowych. Na Bałkanach można palić wszędzie, więc zajarać można także w kawiarni w środku centrum handlowego. Skoro palą wszyscy, to po co się ograniczać?
Także nie dziwicie się takim scenom, który działy się w Mostarze po tym, jak Chorwaci ograli Rosjan na mundialu.
Historyczne rany są wciąż otwarte i obie nacje nadal nie potrafią żyć w stuprocentowej zgodzie. Bośniaccy Chorwaci ciągle domagają się stworzenia osobnej federacji, która działałaby na takich samych prawach, jak Republika Serbska, ale jest to trudne do wykonania, ponieważ jak pisałem na początku – jest ich mniej niż Serbów i są mocniej wymieszani z Boszniakami. A Mostar jest tego najlepszym przykładem.
Mimo wszystko – są podejmowane próby pojednania się. Np. w 2014 roku powstała piosenka z okazji piłkarskich mistrzostw świata, na które pojechały i Chorwacja, i Bośnia. Muzycy paradowali w koszulkach obu reprezentacji i zachęcali do kibicowania zarówno Vatrenim, jak i Zmajevim (czyli Smokom – to przydomek Bośniaków).
„Zemljo moja jedina, od Poljuda do Koševa, znaj da tebe volim ja!”
(Ziemio (kraju) moja jedyna, od Poljuda (stadion Hajduka Split) do Koseva (stadion FK Sarajewo), wiedz, że kocham ciebie ja!)
Tyle o piłce reprezentacyjnej, ponieważ do Mostaru sprowadził nas mecz ostatniej kolejki ligi bośniackiej. Miejscowy Zrinjski po raz trzeci z rzędu sięgnął po mistrzostwo kraju, a mecz z FK Krupa był już tylko formalnością i okazją do zrobienia wielkiej imprezy oraz fetowania tytułu.
Przyjechaliśmy tutaj trochę z braku laku, ale okazało się, że to miejsce doprawdy kapitalne i na długo zostające w pamięci. Pod stadion podjeżdżamy na około 1,5 godziny przed meczem. W pubach wokół obiektu jest już sporo kibiców, którzy chowają się przed upałem pod parasolami i gaszą pragnienie zimnym piwem. Tutaj są sami katolicy, Ramadanu nikt nie obchodzi. Muzyka, gwar – czuć święto. Czujemy się absolutnie jak gdzieś w Chorwacji. Jeśli ktoś nie ma na sobie klubowej koszulki, to paraduje w trykocie kadry z Mandzukiciem, Modriciem czy Rakiticiem na plecach. Obiekt znajduje się zresztą przy ulicy Stjepana Radicia, a więc chorwackiego bohatera narodowego, a pod obiektem wita nas logo klubu – ze słynną szachownicą i napisem Hrvatski Sportski Klub.
![DSC_0207[1]](https://przewodnikponrd.blog/wp-content/uploads/2018/07/dsc_02071.jpg?w=5984&h=3376)
Przez pomyłkę wchodzimy na obiekt główną bramą zamiast wejściem dla normalnych kibiców (nikt nie śmiał nam zwrócić uwagi). Wszak byliśmy tu pierwszy raz w życiu, więc poszliśmy tam, gdzie było otwarte. Skapnęliśmy się dopiero w momencie, gdy dotarliśmy…. na murawę. Obok nas na rozgrzewkę wychodził jeden z bramkarzy, a oficjele w garniturach wnosili właśnie mistrzowski puchar do siedziby klubu. Myślicie, że ktoś zwrócił na nas uwagę albo kazał sobie pójść? Nieniepokojony steward spokojnie popijał wodę, a gdybym chciał sobie zrobić zdjęcie z tym pucharem, to pewnie oficjel dałby mi go potrzymać i zapytał, którym przyciskiem cyka się fotkę.
![DSC_0211[1]](https://przewodnikponrd.blog/wp-content/uploads/2018/07/dsc_02111.jpg?w=5984&h=3376)
Stadion składa się z dwóch części. Jednej wielkiej dwupoziomowej trybuny oraz wygrodzonej po drugiej stronie klatki bez miejsc siedzących. To miejsce zajmowane przez ultrasów Zrinjskiego. Nie ma mowy, żeby dostał się tam ktoś przypadkowy.
My znaleźliśmy się oczywiście na normalnej trybunie i kusiło nas, żeby obejrzeć mecz z drugiego piętra, z którego jest taki widok:
![DSC_0218[1]](https://przewodnikponrd.blog/wp-content/uploads/2018/07/dsc_02181.jpg?w=5984&h=3376)
Stwierdziliśmy, że skoro na tym stadionie ludzie są naprawdę wolni, to lecimy na dach i stamtąd obejrzymy oprawę. Oczywiście – nie było z tym żadnego problemu. Steward, ochroniarz, ktokolwiek? Człowieku, zapomnij i rób co chcesz. Po dachu łaziły małe dzieci (pod opieką ojców), siedzieli na nim goście z piwkiem w ręku, a my nie mogliśmy się nadziwić, że jednak można.
Na trybunach totalna fiesta i spontan. Serpentyny, kartoniady, balony, pirotechnika. Race były odpalane co chwilę i nikt nawet nie pomyślałby, żeby się maskować czy przebierać. Chcesz odpalić, to odpalaj. Na boisko rzadko zwracaliśmy uwagę, ponieważ porwała nas atmosfera tego miejsca, ale Zrinjski przejechał się walcem po rywalu i wygrał 4:0.
Po kilkunastu minutach na dachu zajmujemy miejsca na krzesełkach górnej trybuny i próbujemy złapać gościa, który sprzedaje piwo. Ma jednak tyle zamówień, że jest to niemożliwe. Ciągle macha ręką, że najpierw musi skoczyć gdzie indziej. Na górnej trybunie publika dość specyficzna. Z tego miejsca bowiem trudno się ekscytować każdą akcją na boisku, bo nie zawsze wszystko widać. Wokół nas sporo gości w okolicach 30-stki. Każdy z nich albo w koszulce Zrinjskiego, albo reprezentacji Chorwacji, albo nawet jakichś mocno patriotycznych ciuchach, na których występują katolickie krzyże w asyście czołgów.
Jeden z takich koleżków, gdy usłyszał polski język, to odwrócił się do nas i rzucił krótkie Đe si? Gdy mówimy mu, że jesteśmy z Polski, to unosi kciuk do góry i wymienia: Legia Warszawa, Lech Poznań, Wisła Kraków, dziękuję, proszę bardzo. Otrzymując z naszej strony aprobatę, że poradził sobie bardzo dobrze, zadowolony wraca do oglądania meczu.
![DSC_0238[1]](https://przewodnikponrd.blog/wp-content/uploads/2018/07/dsc_02381.jpg?w=5984&h=3376)
A sam zwrot Đe si? warto zapamiętać, ponieważ w takich luźnych pogawędkach z ludźmi na Bałkanach, możemy go bardzo często usłyszeć na powitanie. Dosłownie oznacza on pytanie „gdzie jesteś?” i oczywiście stosuje się go w takiej formie, ale używa się go też na powitanie w ramach „cześć, co słychać?”. Wiem, że brzmi to trochę dziwnie, ale jeśli zwrócimy uwagę na fakt, że my też coraz częściej zmieniamy pytanie „co słychać? na „co tam?”, to też możemy mieć problem z wytłumaczeniem tego obcokrajowcowi. No bo tam, czyli gdzie? No chyba nie u mnie?
Ale z tym Đe si? to każdy prędzej czy później się połapie. Czytałem nawet taką historię na jednej z facebookowych grup, że ktoś z Polski studiował w Czarnogórze i był zaskoczony, że współlokator codziennie na powitanie rzucał Đe si?, a przecież doskonale wiedział, że jego kolega siedzi w pokoju, bo go widział. Każda forma nauki jest dobra : )
W końcówce meczu znowu schodzimy na dach, a na stadionie świętowanie mistrzostwa trwa już na całego. Pirotechnika odpalana jest również na tym piknikowym sektorze, a kibice już sposobią się, żeby po końcowym gwizdku wbiec na murawę, co oczywiście niechybnie czynią. Co ciekawe, już w trakcie meczu po murawie walało się sporo serpentyn, ale nikt nie zwracał na to uwagi. Czasami po prostu zaplątał się w nie jakiś piłkarz, ale czy jest to tak bardzo ważne?
![DSC_0246[1]](https://przewodnikponrd.blog/wp-content/uploads/2018/07/dsc_02461.jpg?w=5984&h=3376)
Po końcowym gwizdku na murawie trwa wielkie świętowanie, ale my powoli opuszczamy obiekt, bo stanęliśmy samochodem w takim miejscu, że gdybyśmy wyszli z całym tłumem (było 8 tysięcy ludzi), to nie wyjechalibyśmy przez kilkadziesiąt minut. Zawijamy się jeszcze szybko na starówkę, żeby coś zjeść. Jako, że ta część miasta jest już muzułmańska, to żadnych śladów po tym, że Zrinjski je šampion oczywiście nie ma.
Ta część Mostaru ma swój klub – Velez, który za czasów Jugosławii należał do szerokiej bałkańskiej czołówki i miał liczną rzeszę kibiców. W jego herbie widnieje zresztą czerwona gwiazda i przed 1989 rokiem nikt związany z tym zespołem nie ukrywał swoich sympatii związanych z marszałkiem Tito. Warto zresztą pamiętać, że zanim doszło do wojny, to Jugosławia (zwłaszcza za czasów życia Tity) miała się bardzo dobrze, a na wielu stadionach można było spotkać transparenty podkreślające przywiązanie do Jugosławii.
Teraz Velez tuła się po drugiej lidze bośniackiej i swoje mecze rozgrywa kawałek za Mostarem, bo w mieście nie ma swojego domu. Dlaczego? Otóż w skrócie było tak. Po II wojnie światowej Zrinjski został zdelegalizowany jako klub nacjonalistów chorwackich i reaktywowany dopiero w 1992 roku! Gdy wojna w Bośni się zakończyła, to stadion miejski znalazł się po chorwackiej stronie Mostaru i Velez został z niego wyrzucony, a jego miejsce zajął reaktywowany Zrinjski. Velez w jednym momencie dostał więc kilka ciosów i w zasadzie do dzisiaj się nie podniósł, a Zrinjski szybko powetował sobie lata niebytu.
Tak więc w okolicach Starego Mostu mistrzostwa nikt nie świętował, ale i tak było bardzo miło. Bo choć miejsce jest wybitnie turystyczne, to i tak nie brakuje tam tradycyjnej bałkańskiej gościnności. Gdy opuszczaliśmy jedną ze słynniejszych knajp w mieście, to zauważyliśmy, że dostępne jest unikalne i miejscowe piwo Mostarsko, którego nie było w menu. I choć dyskutowaliśmy o tym po polsku, to jedna z właścicielek szybko skumała o czym rozmawiamy i błyskawicznie wręczyła nam za free butelkę na drogę. Tak po prostu.
Jak już jesteście w okolicy, to warto też wpaść w takie miejsce, które nazywa się wodospad Kravica. Naprawdę wygląda to kapitalnie, a wejście kosztuje tyle co dwa hot dogi na Orlenie.
![DSC_0293[1]](https://przewodnikponrd.blog/wp-content/uploads/2018/07/dsc_02931.jpg?w=5984&h=3376)
W prostym tłumaczeniu chodzi o to, że napastników jest wielu, ale Hase był jeden. Hase to przydomek Asima Ferhatovicia – czyli najwybitniejszego napastnika w historii klubu. Jest on również patronem Stadionu Olimpijskiego i obiektem kultu, ponieważ na jego temat powstawały piosenki, a jego postać dla fanów FK jest absolutnie wyjątkowa.
![DSC_0313[1]](https://przewodnikponrd.blog/wp-content/uploads/2018/07/dsc_03131.jpg?w=5984&h=3376)
Luzik na planie towarzyszył też chłopakom z wypożyczalni, którzy nie mieli żadnego problemu z tym, że auto oddaliśmy kilka godzin później, bo przełożyli nam samolot.
I dopiero kiedy wpada się na to rozsypujące się lotnisko, to człowiekowi po raz pierwszy znika uśmiech z twarzy. Bo uświadamia sobie, że na jakiś czas musi opuścić to zwariowane miejsce. Ale ja na pewno nie powiedziałem żegnaj, tylko do zobaczenia.

Dodaj komentarz